Pisarze ze starej szkoły (XVII): Boy o Ibsenie

Recenzując w 1935 roku „Norę” Henrika Ibsena w reżyserii Karola Adwentowicza, wystawioną w warszawskim Teatrze Kameralnym, Tadeusz Boy-Żeleński pokusił się o wskazanie kilku głównych problemów poruszonych w dramacie. Jego wywód (nieco przydługi, ale szkoda mi było każdego zdania) stanowić może wstęp albo uzupełnienie do dyskusji o sztuce, która dziś zacznie się w Klubie Dyskusyjnym na blogu Czytanki.Anki.

Henrik Ibsen.
Nora Ibsena rozbiła szczęśliwie z pewnością więcej małżeństw niż Werter spowodował samobójstw. Była wielkim manifestem praw kobiety, kobiety-człowieka. Stała się symbolem, zsumowała wszystkie pretensje i żale. W chwili końcowego rozrachunku między mę­żem a żoną stał przy Norze w kulisach cały legion kobiet zawiedzionych w małżeństwie, kobiet niezrozu­mianych, kobiet-lalek, które ożyły, kobiet-dzieci, które dojrzały w ciągu jednej krytycznej doby, aby ogarnąć nagle nicość swoich władców. Straszliwy porachunek! bo nawet osiem lat niezmąconego szczęścia żony nie obroniło w jej oczach męża. „Alboż nie byłaś szczęśli­wą?” – pyta jej strapiony Helmer. „Nie, nigdy – zdawało mi się tylko, że nią jestem” – od­powiada Nora.

Pozornie nonsens, bo przecież w ogóle szczęście polega na tym, aby się komuś wydawało, że jest szczęśliwy… Ale w nonsensie tym jest sens, cały sens każdego takiego wstecznego rozrachunku. Ibsen poszedł w nim do najdalszych krańców; Nora z godziny na godzinę porzuca dom i troje drobnych dzieci, mimo (co było niewątpliwie nowością w teatrze) że żadna inna miłość ani w ogóle motyw erotyczny nie odgrywa roli w jej decyzji.

Dziś, kiedy oglądamy rzecz chłodniejszym okiem, zarówno w tym zakończeniu, jak i w całej sztuce uderza nas dysproporcja między błahą – na pozór – przyczyną a tak poważnym skutkiem. Ale to właśnie jest krytyką małżeństwa Helmerów. Kiedy dziecko bojąc się przynieść do domu niedobre świadectwo popełnia samobójstwo, też jest w tym dysproporcja przyczyny i skutku, ale w tej dysproporcji jest straszliwe oskarżenie systemu. Aby zdobyć pieniądze na kurację chorego męża i ocalić go bez jego wiedzy, Nora sfałszowała podpis ojca na wekslu, który potem latami heroicznie spłaca. (W tym celu przetłumaczyła nawet powieść dla jakiejś gazety – oto przyczynek do genezy lichych przekładów.) Nora nie zdawała sobie sprawy z wagi ani z konsekwencji swego postępku, bo nikt tej laleczce o takich rzeczach nie mówił. Nieszczęściem ojciec umarł na dwa dni przed datą podpisu – weksle w ręku szantażysty stają się groźbą dla spokoju rodziny, dla kariery męża.

Pod tym naciskiem Nora miota się w rozpaczy: próbuje daremnie szukać rady i pomocy u przyjaciela, doktora Ranka; niewczesne wyznanie miłości ze strony doktora mrozi jej słowa na ustach, uraża jej delikatność, każe milczeć. Nora decyduje się na samobójstwo. Jedno tylko ani na chwilę nie postało jej w głowie, mianowicie to, że mogłaby po prostu iść do męża, wyznać mu wszystko, prosić go o radę i o pomoc, powiedzieć mu: „Zbłądziłam może, ale zbłądziłam z miłości dla ciebie, radź, co czynić, pomóż, ratuj, ratujmy się oboje…” Nie ulega wątpliwości, że małżeństwo, w którym taka myśl nie postanie w głowie, jest złym małżeństwem, choćby się przez osiem lat „zdawało”, że jest szczęśliwe; można zrozumieć, że Nora przejrzawszy gatunek swego szczęścia – brzydzi się nim…

Tylko… tylko musielibyśmy naprawdę uwierzyć, że Nora tego wyznania uczynić nie mogła, musielibyśmy zrozumieć, czemu nie mogła. Otóż to wydaje się dziś nieco trudne. Może dlatego, że żyjemy w innej epoce, kiedy autorytet męża i ojca rodziny nie jest tak przytłaczający. Ten Helmer – poza tym trochę cymbał – kocha Norę najczulszą miłością męża i opiekuna, na rękach ją nosi po prostu; aż do ostatniej chwili niczym nie zdradza, aby nie był godzien takiego zwierzenia. Tymczasem Nora nie mówi mu do samego końca nic, uparcie milczy; w końcu, gdy już postanowiła umrzeć, dopuszcza, aby list szantażysty pouczył Helmera o wszystkim. Wyznaję, że dzisiaj owo uparte unikanie najprostszego wyjścia działa na widza trochę niecierpliwiąco, nie wydaje się dość silnie mo­tywowane.

Skutek listu otrzymanego przez Helmera niespodzianie i w najmniej właściwej chwili, jest piorunujący. Cały trud życia tego młodego dyrektora banku, cała kariera wydaje się zdruzgotana; ma do Nory głęboki żal i daje mu wyraz. Przeraża go jej zdolność tak długiego i konsekwentnego kłamstwa. Dodajmy, że z tego listu Helmer nawet nie może dobrze wiedzieć, że to dla niego Nora dopuściła się swego czynu, przecież ona przed nim taiła jego chorobę, udawała wielkodusznie, że to dla niej, dla jej kaprysu była owa zbawcza podróż do Włoch. Helmer wybucha brutalnie, mówi jej bardzo przykre rzeczy; potem, gdy niebezpieczeństwo minęło, natychmiast zapomina o wszystkim, odnajduje swą czułość dla Nory, darzy ją niezręcznie swoim – przebaczeniem!

Otóż w chwili jego wybuchu Nora przestała nagle kochać męża; osądziła go, zrozumiała, że ich małżeń­stwo było oparte na kruchych podstawach. Robi ra­chunek przeszłości. Była mu bawidełkiem, nigdy nie kochał jej, tylko kochał w niej siebie, pożądał jej, nigdy z nią poważnie nie rozmawiał, była jego błazenkiem, zabawką. Nora opuszcza dom – musi zostać sama, szukać drogi, szukać siebie, wychować samą siebie. A dzieci? Trudno, opuści i dzieci. Taka, jak jest obecnie, na nic się dzieciom nie zda…

Akceptujemy – radzi nieradzi – tę scenę; czujemy poza tym wszystkim mnóstwo rzeczy niedopowiedzianych, które wykrystalizowały się w tym momencie, Jeżeli miłość – wedle głośnej formuły Stendhala – ma swoją „krystalizację”, skon miłości może mieć ją również. W jednej chwili Helmer, ze swoją zdawkową pieszczotą na ustach, ze swoim „skowroneczkiem”, „kanareczkiem”, „wiewióreczką” – stał się Norze nie do zniesienia.

Trzeba przyznać, że Helmer zachowuje się w tej scenie jak osioł. Może, oszołomiony potokiem wymowy i powagą swego „skowroneczka”, nie umie się zdobyć na żadną odpowiedź. Ten były adwokat nie znajduje na swoją obronę ani jednego argumentu, ani jednej okoliczności łagodzącej. Mógłby przecież uprzytomnić Norze ów jej brak zaufania, który doprowadził do katastrofy. Mógłby bodaj powstrzymać jej decyzję do jutra… Ale nie, nie mógł, bo – jak rzekliśmy na wstępie – Nora nie jest poszczególnym wypadkiem, Nora to legion, którego słabemu mężczyźnie nie zatrzymać w marszu!

Gabriela Zapolska w Norze Ibsena, 1883 r.
I tak trzeba tę sztukę brać. Bo jak na poszczególny konflikt, zbyt wiele polega tu na nieporozumieniu. Ostatecznie ten Helmer był niezgorszym mężem… Że nie dość rozmawiał z nią poważnie… Mój Boże! Czy ludzie z tamtej epoki nie przeceniali trochę wartości poważnych rozmów? Dziś, gdy najśmielsze postulaty Nory zostały przez życie zdystansowane, niejedna kobieta, choćby była doktorem dwóch fakultetów i wiceministrem, będzie łasa na to, żeby jej mówić „głup­tasku” i „wiewióreczko” i podziwiać, jak w nocnej koszuli tańczy tarantelę… Nie możemy się oprzeć wrażeniu, że ten Helmer został wzięty na zbyt ostrą próbę, i to z winy samej Nory – gdyby dowiedział się wszystkiego od niej samej, może znalazłby się na wysokości zadania. Zarzuca mu, że w pewnym mo­mencie powiedział: „jestem ocalony”, że się troszczył o siebie, nie o nią, czym dał dowód egoizmu. Ależ w tym wypadku jego ocalenie, jego honor, jego sta­nowisko to jest ich wspólne dobro, wspólny kapitał – tutaj między „ja” i „ty” nie ma różnicy.

Sztuka kończy się beznadziejnie, ale kiedy jej słu­chamy dziś (może dlatego, że wobec mnóstwa nowych zmartwień nie bierzemy już tej sprawy dość serio), jest dla nas w finale wyraźny błysk nadziei. Aby ich małżeństwo było możliwe – powiada Nora – trzeba, żeby stał się cud, żeby się oboje odmienili. Taki cud nie wydaje się czymś niepodobnym. Nora pojedzie w swoje strony szukać zajęcia, rekolekcje takie wybor­nie jej zrobią. Spotka się ze wszystkimi małostkowymi szykanami, jakich ofiarą bywała wówczas samotna ko­bieta, zatęskni może za swoim „domem lalek”. Osta­tecznie osiem lat, przez które „zdawało się komuś”, że był zupełnie szczęśliwy, to jest coś. Helmer przemyśli również na nowo problem małżeństwa, oboje podzielą się swymi doświadczeniami i zaczną na nowo, na innej podstawie. Alboż takie kryzysy małżeńskie i takie psy­chiczne przegrupowania nie są czymś normalnym?

Gorzej będzie, jeżeli Nora spotka faceta, z którym będzie miała nowych troje dzieci, aby się przekonać, że znów się jej tylko zdawało, iż była szczęśliwa, i że jeszcze nie dość się zorientowała w sobie… Albo jeżeli, co gorsza, jej facet dojdzie do takiego przekonania… […]

Tadeusz Boy-Żeleński, Ibsen „Nora” [w:] Pisma, t. 26, Państwowy Instytut Wydawniczy 1969, s. 55–59.

(Odwiedzono 608 razy, 1 razy dziś)

31 komentarzy do “Pisarze ze starej szkoły (XVII): Boy o Ibsenie”

  1. I to jest fragment recenzji?! Całość przypuszczalnie zajmowała tyle stron co dramat Ibsena. :) Boy tak sumiennie streścił „Dom lalki”, że właściwie można sobie darować czytanie. :)

    Odpowiedz
  2. bardzo mnie ciekawi, kto Gabrieli Zapolskiej położył ten dywan na głowie ;-))

    a tak serio, to miałam podobne refleksje przy czytaniu. nigdy nie mogłam nadążyć za tymi subtelnościami Nory. a już zwłaszcza: dlaczego mężowi nie powiedziała prawdy??

    Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.