Pisarze ze starej szkoły (XX): Zawód redaktor

Bennett Cerf (1898–1971) był amerykańskim wydawcą, założycielem i twórcą sukcesu wydawnictwa Random House, dla którego pozyskał m.in. Trumana Capote, Sinclaira Lewisa czy Williama Faulknera. Wymyślił też niezwykle popularne serie kieszonkowych wydań klasyków czy popularnonaukowych książek dla dzieci. W swych wspomnieniach przedstawił rozwój wydawnictwa, przytoczył masę anegdot z życia wydawcy, ale omówił też wiele elementów istotnych dla dobrego funkcjonowania wydawnictwa, m.in. rolę redaktorów.

[…] Moim zdaniem dobry redaktor, podobnie jak dobry pisarz, powinien mieć wrodzone zdolności — takie jak dobra pamięć i nieco wyobraźni; musi jednak również posiadać dość szerokie zainteresowania, odpowiednią znajomość języka i jak największy zasób wiedzy ogólnej — aby mógł zrozumieć zamysł autora i pomóc mu w jego realizacji. Musi być człowiekiem wystarczająco oczytanym, by umieć rozpoznać i docenić dobrą literaturę — a równocześnie wyczuwać potrzeby rynku księgarskiego. Wydawnictwo nie może bowiem liczyć na przetrwanie, jeśli nie będzie popytu na jego książki, choćby jak najlepiej napisane.

Jedna z najważniejszych funkcji redaktora polega na zachowaniu równowagi pomiędzy interesami autora, z którym współpracuje, a interesami wydawcy, który go zatrudnia. Często pokrywają się one, kiedy jednak są rozbieżne, redaktor, jako mediator, musi wykazać się talentem dyplomatycznym oraz cierpliwością — kolejnym atrybutem niezbędnym w jego zawodzie. 

Bennett Cerf.

Redaktor musi również znajdować wspólny język z pisarzami, a to nie zawsze jest łatwe. Kiedy łączą ich dobre stosunki, redaktor może stać się bardzo pomocny, wysłuchując pomysłów i koncepcji autora i radząc mu, jak przekazaćw jasny i wyraźny sposób to, co ma on do powiedzenia. Może też odegrać ważną rolę, wskazując fragmenty rękopisu, które należy wykreślić, ponieważ są nieciekawe lub zbędne albo powtarzają się.

Różni pisarze różnie wyobrażają sobie rolę redaktora; jedni potrzebują jego rad i proszą o nie, inni w ogóle nie chcą go słuchać. Ponieważ niektórzy z nich nie przyjmują do wiadomości nawet słusznych sugestii, ukazuje się wiele książek, których autor nie pozwolił adiustować, choć bardzo tego potrzebowały. Wściekły jestem, kiedy recenzenci pytają: „Dlaczego wydawca nie wywiązał się ze swych obowiązków?” Zwykle okazuje się, że redaktor wychodził z siebie, bezskutecznie próbując nakłonić autora do dokonania zmian. Kiedy książkę kupują producenci filmowi czy telewizyjni, zakłada się, że mogą z nią robić, co im się podoba, ale w stosunkach z wydawcami autor zawsze ma ostatnie słowo. Jeśli nie chcemy mu ustąpić, musimy zrezygnować z wydania książki.

Kiedy redaktor jest zbyt mało pomocny, nie wykazuje właściwego zainteresowania autorem i jego dziełem lub wreszcie posuwa się zbyt daleko w forsowaniu własnych opinii, jego stosunki z pisarzem muszą się popsuć. Oczywiście każdy dobry pisarz potrafi wyznaczyć granice ingerencji redaktora. Zdarza się też, że prosi o zlecenie redakcji książki komuś innemu. […]

Inne ważne zadanie redaktorów polega oczywiście na pozyskiwaniu dla wydawnictwa nowych pisarzy. Odbywa się to na różne sposoby, ale rzecz jasna redaktor posiadający w kręgach uniwersyteckich i literackich licznych przyjaciół, którzy lubią go i szanują, ma przewagę nad człowiekiem, wyposażonym nawet w niezbędne zdolności, lecz pozostającym na uboczu. Niektórzy wybitni pracownicy wydawnictw poświęcają większość czasu na zdobywanie rękopisów, które oceniają potem inni redaktorzy.

Istnieje wyraźny przedział między redaktorami pracującymi w biurach a ich kolegami, którzy udzielają się towarzysko, poszukują nowych talentów i podejmują pisarzy, choć są to ludzie umiejący robić jedno i drugie. Redaktor wizjoner, zabiegający o nowe książki, gra bardziej spektakularną rolę i nieraz więcej zarabia niż pracownik ślęczący nad rękopisami i odwalający w wydawnictwie czarną robotę. Ten ostatni przypomina palacza okrętowego, wrzucającego łopatą węgiel do pieców, podczas gdy kapitan siedzi na górnym pokładzie i zabawia najładniejsze pasażerki. Jeden z mechanizmów rządzących dzisiejszym światem polega na tym, że tylko nieliczni chcą i potrafią wykonywać żmudne prace — jak dawni mistrzowie, którzy robili ręcznie piękne meble i byli dumni ze swych dzieł. […]

Bennett Cerf, Na los szczęścia, tłum. Michał Ronikier, Książka i Wiedza 1991, s. 247–251.
(Odwiedzono 219 razy, 1 razy dziś)

50 komentarzy do “Pisarze ze starej szkoły (XX): Zawód redaktor”

  1. Cudnie się ww. uwagi czyta, ale to raczej pobożne życzenia.;( Wielkie wydawnictwa amerykańskie pewnie stać na dobrych redaktorów, ale polskie? Chyba nas obecnie nie stać na takich.

    Odpowiedz
  2. Gdyby powszechnym zwyczajem było zatrudnianie redaktorów według wzorca opisanego we wspomnieniach Benneta Cerfa, pewnie współczesne półki z nowościami wydawniczymi wyglądałyby zupełnie inaczej…

    Odpowiedz
  3. Właśnie ostatnio zastanawiałam się, czy będzie kontynuacja Pisarzy ze starej szkoły, a tu proszę. :)
    „Zwykle okazuje się, że redaktor wychodził z siebie, bezskutecznie próbując nakłonić autora do dokonania zmian.” – o tym zwykle nie pamiętamy i bezlitośnie krytykujemy redaktora, który być może błagał na kolanach o wprowadzenie korekt, a spotkał się z kategoryczną odmową twórcy dzieła.

    Odpowiedz
    • Czasem jeszcze trafiam na stosowny fragment:)
      Trafiło mi się parę razy pertraktować z upartym autorem, kończyło się wycofaniem nazwiska ze strony redakcyjnej. Na szczęście dużo więcej autorów chce współpracować, wychodząc z założenia, że gra z redaktorem do jednej bramki.

      Odpowiedz
    • Właśnie, na tym chyba polega istota problemu. Mam wrażenie, że niektórzy pisarze z góry zakładają, że główny cel redaktora to dopiec i wyszydzić usterki, podczas gdy ktoś po prostu czasem staje na głowie, żeby reanimować literackiego trupka.

      Odpowiedz
    • Tam to już w ogóle musi być makabra, wytknięcie błędu dla niektórych naukowców to na pewno policzek. Przypuszczam, że nieźle się trzeba nagimnastykować w takich przypadkach. W ogóle ten dzisiejszy tekst uświadomił mi, jak ważna jest w tym wszystkim osobowość redaktora, który z jednej strony powinien mieć skłonności makiaweliczne i siłę perswazji plutonu egzekucyjnego, a z drugiej być ciepły, miły i empatyczny. :)

      Odpowiedz
    • Kiedyś doświadczona redaktorka z PIW-u powiedziała mi, że nie ma takiego autora, którego nie można przekonać, ale widać ona z twardszej szkoły wyszła albo autorzy byli inni w jej czasach. Niektórzy np. nie reagują na uwagi redaktora i dopiero korektorka jest dla nich autorytetem :)

      Odpowiedz
    • I to zapewne najczęściej oni umieszczają podziękowania dla pracowników wydawnictwa na końcu książki, bo ci, redaktorzy, którzy wykonali katorżniczą pracę wśród awantur i fochów twórcy dzieła, są natychmiast wymazywani z pamięci.

      Odpowiedz
  4. Redaktor jako „zderzak” pomiędzy autorem i wydawcą to chyba rzeczywiście był niezły pomysł. W świeżo przeczytanej biografii Schopenhauer’a jest poruszony wątek jego współpracy z Brockhausem – brak redaktora skończył się źle i dla jednego i dla drugiego.

    Odpowiedz
  5. Bardzo mi się wstyd zrobiło, że nie stosuję akapitowym wcięć, wystarczającej ilości przecinków i takie tam ponieważ umarł mój wewnętrzny redaktor ;) (chlip). Ależ to luksus mieć takiego redaktora zewnętrznego!

    A ten fragment, że 'redaktor posiadający w kręgach uniwersyteckich i literackich licznych przyjaciół (…) ma przewagę nad człowiekiem, wyposażonym nawet w niezbędne zdolności, lecz pozostającym na uboczu’ to bardzo na czasie po ostatniej dyskusji, w której uczestniczyłam, o tym jak to jest startować z anonimowym debiutem na tle bycia pisarskim debiutantem z zapleczem (recenzenckiego) bloga, gdzie jest społeczność.
    Wszędzie to samo, eh.

    Odpowiedz
    • Wewnętrznemu redaktorowi zrób usta-usta albo jakieś elektrowstrząsy zafunduj, niech się podniesie, po nic gorszego niż brak wcięć akapitowych. A nie, przepraszam, nie ma nic gorszego od wcięć robionych spacją :P
      Zaplecze faktycznie ważne w każdym fachu, tu się nic nie zmienia od wieków:)

      Odpowiedz
  6. Na redaktorów zwykło się zwalać każdą winę za ostateczny kształt książki, tymczasem poza cytowanym przez Ciebie fragmentem „Zwykle okazuje się, że redaktor wychodził z siebie, bezskutecznie próbując nakłonić autora do dokonania zmian” jest jeszcze szereg innych problemów:
    1. Redakcja zdalna nieraz polega na tym, że redaktor nanosi swoje uwagi, one idą do autora, ale tekst już nie wraca – i nie wiadomo, co przyjął, co odrzucił. Idąc na studia marzyła mi się właśnie wspólna praca nad tekstem, szlifowanie tekstu itd. – a często nawet nie wiem, jak moje uwagi zostały przyjęte. To oczywiście kwestia wydawania na już, teraz, zaraz – im szybciej tym lepiej.
    2. Wydawnictwa dają tekst do „korekty”, a etap redakcji w ogóle pomijają. I płacą jak za korektę, a książka wymaga redakcji, i to baaardzo gruntownej…
    3. W czasach, kiedy prawie każdy myśli, że może pisać, wiele książek z literatury popularnej wymaga w ogóle pisania na nowo, żeby ostatecznie były po polsku… I co, znów redaktor ma pisać za kogoś, bo ktoś myślał, że ma talent i coś ważnego do powiedzenia? A jak nie, to potem świeci oczami, bo wstyd za co trzecie zdanie…
    4. I coraz powszechniejsze przekonanie, że każdy, kto przynajmniej przeciętnie orientuje się w zasadach ortograficznych, może być korektorem: często się zastanawiam, jak wyglądają redagowane przeze mnie książki po korekcie, czy robił to ktoś, kto rzeczywiście to potrafi, czy jakaś niedouczona studentka (nic nie mam do studentek, sama na studiach zaczęłam, ale pamiętam też niektóre koleżanki z mojej grupy, ekhm, edytorskiej…).
    No i to o czym już wspominaliście w dyskusji: wydawnictwa nie doceniają redaktorów, czytelnicy nie widzą błędów, książki i tak się sprzedają, więc skoro można szybciej, taniej, łatwiej – czemu nie?

    Odpowiedz
    • Mogę tylko przytaknąć, że wszystko się zgadza, chociaż ja od paru lat współpracuję z wydawcami, którzy takich numerów nie robią. Za to zdarzało mi się jako tłumaczowi swój zredagowany tekst pierwszy raz widzieć w egzemplarzu autorskim, zawsze ze strachem je otwierałem, bo zdarzało się, że nie dość, że redakcja nie poprawiła moich błędów, to jeszcze dorzuciła własne. Teraz bezwzględnie domagam się wglądu w tekst przed drukiem i nie wzbudzam zdziwienia wydawców, więc coś drgnęło.

      Odpowiedz
    • Według mnie w ogóle zawsze powinno dochodzić do wymiany zdań w relacji autor/tłumacz-redaktor i redaktor-korektor, żeby uniknąć właśnie takich dziwnych sytuacji. Tylko ile to czasu zajmuje. I ile „niepotrzebnie” wydanych pieniędzy.
      I to też smutne, że na rynku coraz więcej niedouczonych redaktorów i korektorów. A wydawca nie zawsze potrafi wybrać…
      Ja współpracuję w sumie z trzema wydawnictwami, w tym w dwóch nie mam w ogóle kontaktu z autorami. Kiedyś zupełnie inaczej sobie wyobrażałam pracę nad książką. Pewnie te amerykańskie filmy i podziękowania dla redaktorów namieszały mi w głowie ;)

      Odpowiedz
    • Bo amerykańskie filmy to zło:) Raz tylko jako tłumacz spotkałem się z redaktorem, żeby strona po stronie omówić poprawki. Zwykle dostaję wydruk i mogę co najwyżej dyskutować mailowo. Dobre i to. Chociaż jako redaktor też nie przepadam za spotkaniami z autorami, więc rozumiem innych :P

      Odpowiedz
    • A sugerowałaś zmianę procedur? Zwykle to wynika z pośpiechu i źle pojętych oszczędności, ale czasem trafia się wydawca, który po prostu nie czai, że tak się powinno robić, bo wcześniej prowadził budkę z hot-dogami :P

      Odpowiedz
    • Wiele zależy od tego, w jak zażyłych stosunkach jesteś z wydawnictwem. Ale zawsze można po prostu poprosić o przesłanie do wglądu tekstu po korekcie, bo „chciałabyś sprawdzić, czy zostały uwzględnione jakieś uwagi” albo już po odesłaniu tekstu wpadło ci do głowy zdanie, które koniecznie trzeba zamieścić :P Przynajmniej wysondujesz, czy wydawca tak z olewactwa, czy z niewiedzy.

      Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.