Pisarze ze starej szkoły (XXIII): Lucy Maud Montgomery

sredniowieczny-uczony1Po bardzo długiej przerwie czas na reaktywację. Tym razem Lucy Maud Montgomery, za pośrednictwem swojego dziennika, opowiada o tym, jak powstała „Ania z Zielonego Wzgórza”. Mamy piątek 16 sierpnia 1907 roku w Cavendish na Wyspie Księcia Edwarda…

[…] Od ostatnich zapisków w moim życiu nastąpiło jedno naprawdę ważne wydarzenie. 15 kwietnia otrzymałam list od bostońskiego wydawnictwa L.C. Page, które przyjęło do druku przysłany przeze mnie maszynopis książki i proponuje honorarium od egzemplarza!

Moim życiowym celem było zawsze napisanie książki „z prawdziwego zdarzenia”. W ostatnich latach poważnie nad tym rozmyślałam, lecz zadanie to wydawało mi się tak wielkie, że nie miałam odwagi zacząć. Zawsze nienawidziłam zaczynania opowieści. Kiedy już napisałam pierwszy akapit, czułam się tak, jakbym miała połowę pracy za sobą. Rozpoczęcie książki zdawało się zatem ogromnym przedsięwzięciem. Ponadto nie wiedziałam, jak znajdę na to czas. Nie mogłam sobie pozwolić na zaniedbywanie stałych zajęć.

montgomery_1908Zawsze prowadziłam notatnik, w którym zapisywałam przychodzące mi do głowy pomysły fabuł, zdarzeń, postaci i opisów. Dwa lata temu, wiosną 1905 roku, przeglądałam ów notatnik w poszukiwaniu jakiegoś pomysłu na krótką powieść w odcinkach, którą chciałam napisać dla pewnej niedzielnej gazety dziecięcej; i natrafiłam na wyblakłą notatkę sprzed lat dziesięciu: „Dwoje starszych ludzi chce zaadoptować chłopca z sierocińca. Omyłkowo przysyłają im dziewczynkę”. Pomyślałam, że to się nada. Zaczęłam szkicować rozdziały, tworzyć zdarzenia i „lepić” moją bohaterkę. W jakiś sposób stała się dla mnie kimś bardzo prawdziwym i zawładnęła mną w niezwykłym stopniu. Jej osobowość przemawiała do mnie i uznałam, że to wstyd, aby miała się zmarnować w krótkiej, seryjnej opowiastce. I wtedy pojawiła się myśl: „Napisz o niej książkę. Masz główny wątek i postać. Musisz to tylko rozciągnąć na tyle rozdziałów, by powstała książka”.

Rezultatem była „Ania z Zielonego Wzgórza”.

Zaczęłam ją pisać pewnego majowego wieczoru i później robiłam to przeważnie wieczorami, po ukończeniu zwykłych zajęć, przez całe lato i jesień; a skończyłam chyba w styczniu 1906 roku. Pracowałam z zamiłowaniem. Niczego przedtem nie pisałam z tak wielką przyjemnością. Odrzuciłam precz „morał” i ideały „szkółki niedzielnej” i uczyniłam z mojej Ani prawdziwą, żywą dziewczynkę. W rozdziały książki wplotłam wiele własnych marzeń i przeżyć z dzieciństwa. Sceneria Cavendish posłużyła jako tło, a Aleja Zakochanych odegrała doniosłą rolę. W książce wiele się dzieje, ale całość, mimo wszystko, opiera się na Ani. Ona tworzy tę książkę.

Przepisałam tekst na mojej starej, używanej maszynie, która nigdy nie zaznacza wyraźnie dużych liter, a litery „w” nie wybija wcale. Następnym zadaniem było znalezienie wydawcy. Wysłałam książkę do firmy Bobbs-Merrill z Indianapolis. Było to nowe wydawnictwo, które ostatnio opublikowało kilka „bestsellerów”. Pomyślałam, że może będę miała większe szansę Montgomery_Anne_of_Green_Gablesw nowym wydawnictwie niż w starym, z tradycjami, mającym już swoją listę wybranych pisarzy. Bobbs-Merrill szybko odesłało mój maszynopis z gotową, drukowaną notką odmowną. Płakałam z rozczarowania. Później, popadłszy w drugą skrajność, posłałam książkę wydawnictwu MacMillan z Nowego Jorku, zakładając, że być może „stara, tradycyjna firma” będzie skłonna podjąć ryzyko z nową pisarką. MacMillan również odesłało maszynopis. Tym razem nie płakałam, lecz wysłałam go do bostońskiego wydawnictwa Lothrop, Lee i Shepard, o charakterze niejako „pośrednim”. Książka wróciła. Wysłałam ją znowu, do nowojorskiej firmy Henry Holt Co. Tam również ją odrzucono, lecz nie z oficjalną, drukowaną notką. Dołączono napisaną na maszynie kartkę ze stwierdzeniem, że recenzenci dopatrzyli się w książce „pewnych wartości”, lecz „nie na tyle, by uzasadnić jej przyjęcie do druku”. Ta „oziębła pochwała” zniechęciła mnie bardziej niż drukowane notki odmowne. Włożyłam „Anię” do starego pudełka po kapeluszach, stojącego w garderobie, i postanowiłam, że kiedyś w wolnej chwili skrócę ją do siedmiu rozdziałów, jak to planowałam na początku, i wyślę do wspomnianej wcześniej niedzielnej gazetki.

Maszynopis leżał w pudle aż do pewnego dnia ubiegłej zimy, kiedy natrafiłam nań podczas przetrząsania garderoby. Zaczęłam przewracać kartki, tu i ówdzie czytając jakąś stronę. To, co przeczytałam, wydało mi się dość interesujące. Czemu nie miałoby zainteresować innych? „Spróbuję raz jeszcze” – stwierdziłam i wysłałam książkę do wydawnictwa L.C. Page.

Przyjęli ją i poprosili o napisanie drugiej części. Książka mogła, lecz nie musiała dobrze się sprzedawać. Napisałam ją z uczuciem, nie dla pieniędzy, ale takie utwory często odnoszą powodzenie – podobnie jak wszystko, co rodzi się z prawdziwej miłości, jest lepsze niż to, co powstało z wyrachowania.

Nie wiem, do jakiego wydawcy trafiłam. Zupełnie nie znam wydawnictwa Page. Zaproponowało mi dziesięć procent od ceny hurtowej egzemplarza, co nie jest zbyt hojnym wynagrodzeniem nawet dla nieznanej pisarki; a ponadto zobowiązało mnie do przekazywania wszystkich moich książek na tych samych warunkach przez następnych pięć lat. Wcale mi się to nie spodobało, lecz bałam się protestować, żeby nie zrezygnowali z książki, bo bardzo mi zależy na jej wydaniu. To będzie początek, nawet jeśli nie odniosę wielkiego sukcesu.

Cóż, moja książka została napisana. Po latach trudów i zmagań ziściło się wreszcie marzenie, które snułam przed laty w starej, brunatnej szkolnej ławce. A jego spełnienie jest słodkie – niemal tak słodkie, jak samo marzenie! […]

Lucy Maud Montgomery, Uwięziona dusza. Pamiętniki 1898–1910, tłum. Ewa Horodyska, Nasza Księgarnia 1998, s. 166–169.

Fotografie: Lucy Maud Montgomery ok. 1908 roku; okładka pierwszego wydania „Ani z Zielonego Wzgórza”.

(Odwiedzono 1 823 razy, 2 razy dziś)

31 komentarzy do “Pisarze ze starej szkoły (XXIII): Lucy Maud Montgomery”

      • Co do Prousta, to jasne. Nikt nie chciał wydać jego opasłych ksiąg… Co do Kafki, to sam zabraniał wydać. Jeśli wierzyć wieściom to był pogodny człowiek, towarzyski… Co prawda późno zdecydował się wyprowadzić od rodziców, ale jednak, lepiej późno niż wcale, no ale przecież nie o tym miało być. Co do twórczości Lucy mam co najmniej mieszane uczucia. Postać Ani nie do końca mnie przekonywała, ale wierzę, że innym mogła przypaść do gustu. :)

        Odpowiedz
  1. Fascynujące, że z jednej strony LMM podkreśla emocje towarzyszące jej przy pisaniu, a z drugiej jednak nie może się pozbyć tych praktycznych myśli, czy honorarium jest adekwatne, czy może jednak nie – i ten strach, że jeśli odmówi, to książka się nie ukaże; bardzo współczesne (swoją drogą ciekawe, czy wydawnictwo faktycznie oferowało wyższe stawki np. pisarzom-mężczyznom, czy to nie kwestia płci, a debiutantki?). No i ten fragment mnie rozczulił: „Musisz to tylko rozciągnąć na tyle rozdziałów, by powstała książka”. Lubię znajdować takie myśli, bo wtedy autor staje się bardziej człowiekiem, a nie siedzącym na Parnasie twórcą w oparach wielkości :-).

    Odpowiedz
    • Porządne protestanckie wychowanie robi swoje; literatura literaturą, a honorarium ważna rzecz. Wydawnictwo pewnie wszystkim marnie płaciło, chociaż można podejrzewać, że debiutantka z prowincji zapłaciła dodatkowo ostre frycowe.
      Ja natomiast tak samo jak LMM nienawidzę zaczynać i też po pierwszym akapicie najchętniej bym skończył :P

      Odpowiedz
      • To chyba częsta przypadłość, taka bym powiedziała jak z „Dżumy”, gdzie był ten wiecznie polerujący jedno pierwsze zdanie pisarz (no, w każdym razie aspirujący pisarz) ;-). Fakt, na niekorzyść LMM działało też to, że była z miejsca określanego jako prowincja. I nie wiem, może masz rację, że wychowanie robiło tu swoje – ale chyba też chodziło o to, że LMM bała się, czy aby to niskie honorarium nie oznacza, że uznali jej książkę za coś o niskiej wartości, co pewnie było istotne dla niej ze wszystkich tych powodów: debiutantka, kobieta, z prowincji. Poza tym ten fragment o oddaniu im 5 (!) książek na tych samych warunkach jest faktycznie straszny!

        Odpowiedz
        • LMM się nie przelewało, o ile się zorientowałem, więc troska o honorarium nad wyraz życiowa. A wyłączność na pięć tytułów faktycznie barbarzyńska, ale taki los debiutantów.

          Odpowiedz
  2. Świetny tekst na Dzień Kobiet. Z Montgomery przeprosiłam się po 20 latach nieczytania, teraz co jakiś czas odświeżam sobie jej książki i nawet poświęciłam jej specjalny cykl na blogu – w którym trochę sobie z niej żartuję, ale jednak bardziej podziwiam (dzienniki też się tam pojawiły). W każdym razie LMM jest jedyną pisarką, od której jestem w stanie przyjąć wszelkiego rodzaju „błękitne zamki” ;)

    Odpowiedz
    • Och, nie przesadzajmy „Błękitny zamek” to wyjątkowo trzeźwa książka, jak na LMM to wręcz naturalistyczna:) O samej autorce wiem niewiele, wciąż mam przed sobą biografię i dzienniki (no, jeden tom, drugi to jakiś megabiały kruk).
      A zbieżność z Dniem Kobiet przypadkowa.

      Odpowiedz
      • Cóż, przypadek Joanny/Valancy Stirling może pobić tylko Ewa/Leslie Moore z „Wymarzonego domu Ani” ;) Jeśli chodzi o dzienniki, to niestety czytałam tylko to, co się ukazało w Polsce. Dwa tomy wydane przez Naszą Księgarnię są tłumaczeniem „The Selected Journals Vol. 1”. Tych „selected” ukazało się w sumie chyba 5 tomów, no i jest też oczywiście pełna wersja, która ukazuje podobno obraz autorki znacznie odbiegający od tego, który sobie możemy stworzyć na podstawie wersji edytowanej (ale nawet tu widać, że nie było różowo).
        Myślę, że na pisarstwie LMM bardzo zaważyło to, że była żoną pastora – stąd te ograniczenia obyczajowe, a w dodatku tego konkretnego pastora, z którym jej życie z pewnością nie było bajką.

        Odpowiedz
        • Muszę się dokształcić w życiorysie LMM, bo słyszałem piąte przez dziesiąte i nic pewnego. Próbowałem kiedyś namierzyć angielskie dzienniki i albo były trudne do dostania, albo potężnie drogie. Bo o polskich w ogóle nie ma co marzyć.

          Odpowiedz
          • Są na Amazonie, i te „selected”, i „complete”. Cena – no cóż, moje obecne dochody nie usprawiedliwiają takich wydatków, ale za to – dzięki za inspirację – kupiłam dziś sobie na Allegro biografię LMM Mollie Gillen w wersji oryginalnej, w cenie całkiem przystępnej :)

            Odpowiedz
            • Moje dochody też mogłyby tego nie wytrzymać, więc nawet nie sprawdzę, po ile chodzą te dzienniki. Gillen mam po polsku, ale czytałem bardzo niepochlebne opinie o tej książce, więc jakoś straciłem zapał do czytania.

              Odpowiedz
  3. No proszę, nawet nie wiedziałam, że LMM tyle łez wylała i tyle odmów musiała przełknąć. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić własne dzieciństwo bez Ani, Gilberta, Maryli, Mateusza, Diany, pani Linde… Ech. Dobrze, że się kobieta nie poddała. :)

    Odpowiedz
  4. Dzisiaj miałby łatwiej. Można ponoć wydać wszystko, a jeśli nawet nie zgodzi się żadne wydawnictwo, można zacząć od publikowania w internecie. Przy skutecznym PR, cuda można zdziałać.

    Odpowiedz
  5. I tak oto z dwóch krótkich zdań powstała książka, która znana jest chyba na całym świecie. A co by było, gdyby jednak jedno z tych dwóch zdań zamazało się albo cały zeszyt by zaginął? Albo gdyby pisarka jednak zrezygnowała z wysyłania powieści do wydawnictw już po pierwszym niepowodzeniu? Lepiej nie myśleć!

    Odpowiedz
    • Gdyby zeszyt zaginął, to pewnie Ania i tak by powstała. Może tylko byłaby o kimś innym. Na przykład o chłopcu, który przez pomyłkę trafia do staruszków, którzy chcieli dziewczynkę :D

      Odpowiedz
  6. Nie znam biografii pani LMM, ale zawsze wyobrażałam ją sobie trochę jak Anię S. Ta historia o odrzuceniu powieści prze kilka wydawnictw brzmi, jak odrzucenie opowiadania Ani, a stwierdzenie o słodkim spełnieniu, tak słodkim, jak samo marzenie- toż to słowa Ani, nawet, jeśli nie zostały dokładnie tak wypowiedziane. Ale z tym odrzuceniem precz morału …. to chyba nie tak do końca..

    Odpowiedz
    • Ponoć najwięcej z samej LMM jest w Emilce, nie w Ani, ale styl chyba wszystkie jej bohaterki mają dość podobny :)
      A co do morału, to w porównaniu do takich np. Małych kobietek Ania jest zupełnie bez morału. Wręcz niemoralna :P

      Odpowiedz
  7. Mnie ujęło to: „Zawsze prowadziłam notatnik, w którym zapisywałam przychodzące mi do głowy pomysły ” – no proszę, jaka to korzyść mieć zawsze notes przy sobie!
    podpisano: fanka notesów

    Odpowiedz
  8. Czytałam pamiętniki L.M. Montgomery wiele lat temu. Przeraził mnie ich depresyjny nastrój. W „Ani…” w ogóle tego oblicza autorki nie widać, ale już w „Emilce…” bardzo.

    Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.