Na Fannie Flagg zmarnowany każdy znak (Fannie Flagg, „Babska stacja”)

flagg_babska
Dawne powiedzonko mówiło: „Na Putramenta szkoda atramenta”. Dziś można by powiedzieć: „Na Fannie Flagg zmarnowany każdy znak”, ale może wiernym czytelnikom tej autorki należy się ostrzeżenie przed „Babską stacją”. Zaoszczędzą parę dych i nie zaznają uczucia zawodu.

Sookie ma 59 lat i wreszcie może odetchnąć. Przetrwała maraton ślubny swoich trzech córek i po miesiącach organizowania i doglądania wreszcie jest wolna i może powiedzieć, że odzyskała spokój i wolny czas. Jedyną chmurką na horyzoncie jest Lenore, matka Sookie, wulkan energii, absorbujący swoją osobą nie tylko córkę, ale i całe otoczenie. Wychowana w cieniu matki Sookie cierpi na brak poczucia własnej wartości, gnębi ją też lęk przed rodzinną skłonnością do zaburzeń psychicznych. Jak grom z jasnego nieba spada na nią wiadomość, że jest zupełnie kimś innym, niż myślała przez całe życie.

W tym momencie włącza się wątek z przeszłości: dzieje rodziny polskiego emigranta Stanisława Ludwika Jurdabralińskiego, który sądząc po tych wyrafinowanych danych osobowych był co najmniej arystokratą. Przyjechał do Stanów Zjednoczonych w roku 1908, osiedlił się w mieście o swojskiej nazwie Pulaski i założył rodzinę. To jego córki, o typowo polskich imionach Fritzi Willinka, Gertrude May i Tula June (czwarta siostra nazywa się już po bożemu: Sophie Marie) prowadziły tytułową „babską stację” benzynową, a w latach drugiej wojny światowej służyły jako pilotki dostarczające samoloty z fabryk do baz sił powietrznych.

Fannie Flagg jest baśniopisarką. Snuje krzepiące opowieści, zręcznie wiążąc teraźniejszość z przeszłością amerykańskiego Południa, by dać swoim bohaterkom przykład i motywację do zmian. Jej książki zaspokajają pragnienie przeniesienia się do innego świata, gdzie w otoczeniu życzliwych, dobrych ludzi nawet najpoważniejsze problemy wydają się łatwiejsze do rozwiązania, gdzie pozytywny stosunek do świata i ludzi sprawia, że świat i ludzie odpłacają tym samym. Gdzie wszystko jest bardziej kolorowe i bardziej optymistyczne.

W przypadku „Babskiej stacji” baśń to jednak bez klimatu i nastroju (oraz ze szczątkowym humorem). Partie współczesne są nadmiernie rozwleczone, chociaż to może tylko wrażenie związane z tym, że Sookie jest nijaka (złośliwi użyliby pewnie słowa „irytująca”), a jej poczynania ślamazarne. Oswajanie się z nową tożsamością na pewno nie jest łatwe, ale czy koniecznie musi się ograniczać głównie do rozpatrywania kwestii ewentualnych chorób dziedzicznych?

Mocną stroną wcześniejszych powieści Flagg były wycieczki w przeszłość. Tym razem jednak partie retrospektywne pisane są w tonie czysto sprawozdawczym, na dodatek autorka pędzi przez nie biegiem, nie przystając ani na chwilę, żebyśmy mogli poczuć atmosferę wydarzeń, podelektować się nastrojem i zaprzyjaźnić z bohaterami. Zmarnowana szansa na stworzenie z prowadzonej przez panny Jurdabralińskie stacji benzynowej miejsca równie urokliwego i ciekawego jak Whistle Stop Cafe w „Smażonych zielonych pomidorach”, zmarnowana okazja do zainteresowania czytelnika pilotkami, które mimo całego swojego ogromnego poświęcenia w latach drugiej wojny światowej, zostały cynicznie pozbawione wszelkich zasług i zapomniane na dziesięciolecia. Wreszcie szkoda wielka, że autorka lepiej nie odrobiła pracy domowej, skoro już postanowiła uczynić Polaków współbohaterami książki. Dowiadujemy się, że Polacy mają pokręcone nazwiska (Jurdabraliński, litości! chociaż jest też ksiądz Sobieski), lubią buraki, kiszoną kapustę oraz wygrywanie polek na akordeonie. A, no i przeszłość mieli trudną. Nie wiem, czy powinniśmy cieszyć się z wprowadzenia choćby tak przekłamanych akcentów polskich, czy raczej słać noty protestacyjne do amerykańskiego wydawcy.

Fannie Flagg, Babska stacja, tłum. Dorota Dziewońska, Wydawnictwo Otwarte 2015.

(Odwiedzono 1 148 razy, 1 razy dziś)

47 komentarzy do “Na Fannie Flagg zmarnowany każdy znak (Fannie Flagg, „Babska stacja”)”

      • Wzięłam w ciemno jako wielbicielka i czytałam w oryginale, nie czekając na polskie wydanie. Rzeczywiście, imiona i nazwiska pokręcone jak diabli. Fritzi jako polskie imię? No, chyba że nazwana po Chopinie. Jurdabralinski? To nawet dla nas trudne do wymówienia i jakieś takie … przepolszczone. Podobne „kwiatki” jeśli chodzi o polskie realia i potrawy. Ciekawa historia kobiet – pilotów wojskowych. Jak w każdej z książek Fannie Flagg, również interesujący wątek poszukiwania własnego”ja”. Dla mnie to również okazja do poznania realiów amerykańskiego Południa dawniej i dziś. Nie wszystko jest tak słodkie i magnoliowe, jak chcieliby tego synowie i córy Konfederacji… W obecnym, polskim wydaniu dużo zależy od tłumacza. Czytałam wyjątek i chyba na tym poprzestanę, zwłaszcza, że oryginał w biblioteczce. Dla wielbicieli autorki – jak najbardziej. Dla poznających – polecam „Daisy Fay” i „Smażone zielone pomidory”. W końcu…najważniejszy jest dobry sos!

        Odpowiedz
        • A nie sądzisz, że te poszukiwania własnego „ja” Sookie prowadzi jakoś tak flegmatycznie? I zdecydowanie za długo?
          Polskie wydanie jest ok, z tym sprawozdawczym tonem niewiele się dało zrobić. I nie jest to książka dla wielbicieli Flagg, zbyt ich może denerwować. Mnie zirytowała.

          Odpowiedz
          • Rzeczywiście, wewnętrzne walki Sookie trwają i trwają… Jeśli chodzi o dzieła Flagg, łapię wszystkie, które wpadną w ręce – jednak niektóre są żywe, a niektóre jakieś śnięte, przegadane. „Babską stację” przeczytałam ze względu na autorkę, i pewnie do niej wrócę w godzinie posuchy czytelniczej. Jednak w porównaniu na przykład z „Witaj na świecie, Maleńka” – gdzie również postać Sookie i jej matki drugoplanowo się pojawia – „Stacja” mniej przyciąga. Tysiąc książek przepuszczamy, a najlepsze zostawiamy.

            Odpowiedz
  1. To miało być moje pierwsze spotkanie czytelnicze z FF, a tu takie buty.;( Z recenzji innych jej książek wnioskowałam, że autorka pisze, owszem, bajeczki, ale trzyma poziom.
    Chyba wrócę do „cierpkiej” Flannery O’Connor, też pisze o amerykańskim Południu.

    Odpowiedz
  2. Zastanawiałam się, czy nie sięgnąć po tę książkę, bo widziałam same pochwalne opinie. Jedna ze znanych blogerek napisała o niej tak: „niezmiernie przyjemna, urocza i bardzo babska, w tym najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu, powieść, która ma szansę zachwycić kobiety w każdym wieku. Autorka ma umiejętność przenikania prosto do serc czytelniczek, porusza najważniejsze życiowe tematy”. Ostrzegając, robisz dobry uczynek :-)
    A jeśli chodzi o akcenty polskie, nie poradziła sobie z nimi nawet tak znakomita pisarka jak Margaret Atwood. W „Pani wyroczni” znajduje się wątek polski, z którego wynika, że Polacy to antysemici, upośledzone Polki pracują jako prostytutki… i to wszystko.

    Odpowiedz
  3. Jaka szkoda, a tak się ciekawie zapowiadało, nawet się zastanawiałam nad kupnem… ;-( Do tego przyjemna okładka, jak rozumiem, więcej warta niż sama powieść…

    Odpowiedz
  4. Przekłamanie okropne: w życiu nie grałam polki na akordeonie! Napisałeś już tę notę i mogę tylko podpisać czy tworzyć własną?
    Poza tym jednak – sądząc po nazwisku autorki (?) blurba – chyba nie jesteś grupą docelową, do której z dziełem chciał dotrzeć wydawca.

    Odpowiedz
    • A nie lepiej zamiast pisać notkę, to potrenować te polki na akordeonie? Pewnie korzyść z tego większa niż z dyplomatycznych zatargów :)
      I protestuję, bo jako wielbiciel FF (aktualnie nabity w butelkę) jestem właściwszym odbiorcą książki niż pani aktorka, która się na okładce podpisała. Sądząc po jej (?) tekście, książki nie czytała, bo jak można chcieć grać taką Sookie? No chyba że chciałaby zagrać pannę Jurdabralińską :P

      Odpowiedz
      • Gdybym zaczęła po tylu latach niegrania ćwiczyć (na pewno nie polki, prędzej czardasze), to dopiero byłyby zatargi! Nawet najbardziej wytrawni dyplomaci by nie pomogli, uspokoić wzburzony tłum mogłoby tylko wtrącenie trenującej (wraz z instrumentem) do starannie wygłuszonej celi.
        A sprawdzałeś jak owe cudowne „polskie” nazwiska brzmią w oryginale? Tak właśnie? Chociaż np. Fritzi Willinka Jurdabralińska nie rusza mnie ani trochę. Całkiem niedawno zetknęłam się z dzieckiem nazywającym się Nicola (tak właśnie pisana) Czosnek i odtąd jestem w stanie wyobrazić sobie nawet najśmielsze kombinacje:P

        Odpowiedz
        • Cudowne nazwiska w oryginale brzmią tak, jak podaje polskie wydanie. W dzisiejszych zdegenerowanych czasach nie rażą najdziksze kombinacje personaliów, ale na początku ubiegłego wieku polski emigrant powinien dzieciom nadać jakieś bardziej swojskie imiona niż Fritzi Willinka. Swoją drogą, z jakiego języka jest ta Willinka?
          Zamiast wtrącać artystkę do celi i może jeszcze dawać jej w niej wikt i opierunek, tłum po prostu przedziurawiłby akordeon widłami i z głowy. Może i artystkę też by ktoś przedziurawił. Tanio, cicho :)

          Odpowiedz
          • Myślę, że Prakseda Jurdabralińska faktycznie byłaby bardziej na miejscu. Willinka natomiast nie kojarzy mi się absolutnie z niczym, chyba że z luźną wariacją czasownika „will”. Niczego nie ujmując pani Flagg, wydaje się jednak, że jej wiedza na temat Polski jest zbliżona do tej, jaką posiada słynny ostatnio pan z FBI, więc chyba szkoda czasu na tego rodzaju dywagacje.

            Odpowiedz
            • Prakseda to nie jest swojskie imię, tylko greckie, jak poucza wikipedia :P
              Panią FF powinno być stać na dobry risercz, podobnie jak pana z FBI. Skoro oboje go nie zrobili, to znaczy, że olewają rzetelność :)

              Odpowiedz
              • Idąc tym tropem, należałoby odrzucić także Hermenegildę Kociubińską, gdyż – jak pouczają internety – imię Hermenegilda ma źródłosłów germański. Nie idźmy więc lepiej tą drogą.
                Po dzisiejszym dniu stawianie pana z FBI na równi z panią Flagg wydaje się być obraźliwe dla tej ostatniej, więc tą drogą też może lepiej nie idźmy.
                Dla dodania dramatyzmu zapytam więc: Quo vadis?, po czym czym prędzej się wyloguję:D

                Odpowiedz
  5. Ojej, jaka szkoda! Ale dzięki za ostrzeżenie, zaoszczędzę parę dych rzeczywiście, bo się przymierzałam, zwłaszcza że okładka bardzo przyjemna. (Co prawda raczej w klimacie lat 50., tak samo zresztą jak i nowe wydanie „Smażonych…”, więc się to ma średno do treści, ale przynajmniej nie kłuje czytelnika w oczy).

    Odpowiedz
  6. A ja mam do tej książki sentyment! Kupiłam na stacji (pciowo mięszanej) Kraków Główny i wsiadłam do pociągu. Kierunek Częstochowa. Pociąg ów w swym biegu spóźnił się o minut 80. Pociąg powrotny- a oba super- hiper- intercity , spóźnił się o minut 130, więc tę rozczarowującą -fakt! Fanny Flagg całowałam z czułością po satynowej okładce.

    Odpowiedz
  7. Ech, a okładka ta retro-zachęcająca:) Swoją drogą, pamiętam, swój zachwyt, sprzed lat co prawda, nas Smażonymi… może warto je jeszcze raz przeczytać?:) Dzięki za ostrzeżenie:)

    Odpowiedz
  8. Dzięki za ostrzeżenie! Chciałam kupić, bo uwielbiam książki i filmy o amerykańskim południu. Jeśli dzielicie tę pasję polecam „Lato w Savannah” Beth Hoffman.

    Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.