Pierdulneło, że hej! (Mariusz Ziomecki, „Mr. Pebble i Gruda”)

DSC_0199W dzieciństwie główny bohater wraz z kolegami zabawiał się jazdą drezyną bez hamulców po stoku wzgórza. Nieco znudzeni monotonią chłopcy postanowili pewnego razu skręcić w nieznaną im bocznicę. Drezyna nabrała tam gwałtownie prędkości i w końcu z impetem walnęła w furmankę przeprawiającą się przez tory. O dziwo, nikomu nic się nie stało, a flegmatyczny woźnica pogodnie podsumował: „Pierdulneło nas, chłopaki”. Przytaczam ten epizod, bo kojarzy mi się z odczuciami przy lekturze powieści Mariusza Ziomeckiego. Krótki rozruch, a potem jazda bez trzymanki i pierdulnięcie. I to jakie!

Po stracie ukochanej Marietty poeta Jan Kamyk emigruje z synkiem do Stanów Zjednoczonych. Zmienia nazwisko, znajduje pracę na uczelni, zaczyna odnosić sukcesy. Chce odciąć się od przeszłości, przeszłość jednakże nie ma zamiaru odcinać się od Jana Kamyka. Niespodziewani goście z Polski burzą spokojną egzystencję Johna Pebble’a zaproszeniem na zjazd koleżeński. Pojawiają się sugestie, że znaleziono nowe ślady związane z samobójczą śmiercią jego żony. Rusza więc ostatecznie do kraju, a w tym momencie fabuła zaczyna nabierać rozpędu.

Wątek współczesny – spotkanie z dawno niewidzianą rodziną i starymi przyjaciółmi – stopniowo odsłania nam tajemnice przeszłości; coraz więcej dowiadujemy się o okolicznościach, w jakich Kamyk stracił żonę i musiał wyjechać z Polski. Równocześnie seria retrospekcji zapoznaje nas z dziejami rodziny bohatera i pokazuje, jak rodziła się i cementowała przyjaźń grupy rówieśników – urodzonych na początku lat pięćdziesiątych, dla których pierwszym ważnym pokoleniowym przeżyciem był Marzec’68. Losy każdego z nich były inne, zależne od wyborów życiowych, ale przyjaźń trwała:

U progu dorosłości, gdy uwalniamy się od rygorów rodzinnego domu, wolność uderza do głowy jak musujące wino. Bawimy się wtedy z energią, jakiej nie mamy nigdy potem, a przyjaźnie dają nam nowe poczucie bezpieczeństwa. To niewzruszona wiara, że na naszych przyjaciół możemy liczyć zawsze i że zrobią dla nas wszystko bez zadawania pytań i podzielą się z nami ostatnią kromką chleba, daje nam odwagę do ostatecznego opuszczenia świata dzieciństwa i rodziców. Byliśmy taką właśnie grupą przyjaciół.

Mariusz Ziomecki napisał jednocześnie świetną sagę rodzinną i znakomitą powieść pokoleniową. Rodzina Kamyków z pewnością nie jest stereotypowa, a przeżyciami jej członków dałoby się obdzielić kilka familii. Smakowite epizody z przeszłości połączone są z analizą stosunków łączących rodziców narratora, jego samego z matką i ojcem oraz rodzeństwem. Nie było im ze sobą łatwo, ale jednocześnie – mimo że się kłócą, obrażają, czasem nie rozumieją – są ze sobą złączeni na dobre i złe. Przyjaciele Jana reprezentują pokolenie, któremu przypadło w udziale dzieciństwo za Gomułki, młodość za Gierka, a dorosłość zaczęła się wraz z narodzinami „Solidarności”. Wtedy w pełni zaczęła do nich docierać perfidia systemu, w którym żyli; poznali „charakterystyczny dla komuny smak: to metaliczna gorycz w ustach, która pojawia się, gdy stajesz bezradny wobec czyjejś bezkarnej nikczemności”. Trudno im się dziwić, że po latach zapragnęli wypłukać usta z tego gorzkiego osadu i rozliczyć się z przeszłością. Można sarkać, że Ziomecki za dużo elementów wpakował w dzieje Kamyków i paczki Janka, że mógł czasem odpuścić bohaterom udział, choćby drugoplanowy, w jakimś istotnym wydarzeniu, że czasem jednak przekombinował. Ale to byłoby niepotrzebne czepialstwo. Starsi czytelnicy pewnie by sobie uzupełnili luki, posiłkując się choćby własnymi wspomnieniami, młodsi jednak straciliby niezwykłą lekcję historii, bo w epizodach cofa się Ziomecki aż do początków II Rzeczpospolitej.

Ziomecki umie opowiadać, wie, jak bawić i wzruszać, kiedy mówić poważnie, a kiedy rzucić rubasznym dowcipem. Obrazki z Ameryki są zabawne, czasem sarkastyczne, podobnie jak opisy Polski początku lat dziewięćdziesiątych; rozczulająca jest więź łącząca Jana z synem; opisy dawnych wakacji Kamyków na wsi są po prostu niesamowite: przytaczałem na początku historię o jeździe drezyną, a nie jest to najlepszy z epizodów. Wielka scena polowania na suma czy opis trąby powietrznej demolującej gospodarstwo zwalają z nóg. Ziomecki jest też lirykiem; podobały mi się bardzo wiersze „Jana Kamyka” otwierające kolejne rozdziały (a szczególnie finałowe „Godziny”). Pięknie opisana jest niełatwa, tragicznie przerwana miłość Jana i Marietty; czystej wody poezją wydaje mi się też choćby taki fragment z pożegnalnego listu Marietty:

[…] na wszelki wypadek nie czyńcie szkody nocnym owadom. Pozwólcie im wlatywać w letnie noce przez otwarte okna waszego domu. Gdziekolwiek on będzie stał. Być może to ja, pod postacią rudej ćmy, będę sprawdzała, czy dobrze sobie radzicie, moi wspaniali mężczyźni. Czy umyliście zęby, czy pocałowaliście się na dobranoc, czy śpicie mocno, głębokim snem, bezpieczni pod moimi skrzydłami.

Wiele miejsc powieści tchnie takim autentyzmem, że chyba uzasadnione jest podejrzenie, iż autor czerpał ze swojej biografii (notka na okładce wskazuje chociażby, że doświadczenia amerykańskie Kamyka mogą być doświadczeniami samego Ziomeckiego). Pewnie jednak nie dowiemy się, czy jakieś postacie realne były wzorami dla bohaterów i ile z wydarzeń to własne wspomnienia, a ile jest tylko tworem nieprzeciętnej wyobraźni autora.

Dziewięćset stron „Mr. Pebble i Grudy” budzi nieufność, czy autorowi udało się taką objętość dobrze wykorzystać, czy nie przynudza, czy poradził sobie ze wszystkimi wątkami, czy konstrukcja się nie zawali. Uwierzcie, przy osiemsetnej stronie zaczniecie żałować, że książka się kończy, a po ostatniej stronie będziecie chcieli zacząć czytanie od początku, byle nie opuszczać bohaterów i ich świata.

Ten wpis dedykuję Kasi z Notatek Coolturalnych, niestrudzonej propagatorce tej książki, która nieustannie przekonuje do niej wszystkich naokoło i sławi talent autora. Żałuję, że tak długo opierałem się namowom Kasi, ale cieszę się niezmiernie, że w końcu uległem.

Mariusz Ziomecki, Mr. Pebble i Gruda, Czarna Owca 2011.

(Odwiedzono 1 548 razy, 1 razy dziś)

28 komentarzy do “Pierdulneło, że hej! (Mariusz Ziomecki, „Mr. Pebble i Gruda”)”

  1. To jest naprawdę wyjątkowa powieść, mam nadzieję, że coraz więcej czytelników będzie się o tym miało okazję przekonać, jeśli tylko pokonają swoje przerażenie spowodowane objętością. Miałam jak i Ty – skończyłam i odruch powrotu do pierwszej strony, nie chce się człowiek rozstawać z tą historią.

    Odpowiedz
    • Kasiu, zrobiłaś bardzo dużo, żeby przekonać ludzi do tej książki (swoją drogą, czy wydawnictwo w ogóle ją promowało?) i powinnaś mieć za to dozgonną wdzięczność autora. No i tych, których do niej przekonałaś :)

      Odpowiedz
      • Ta książka mi się odwdzięcza, bo jak mi jakoś nisko, to sobie czytam fragmenty, szczególnie takie, jak ta rozmowa telefoniczna, kiedy jeden z braci pyta synka czy umie zaśpiewać Arkę :-) I te wysłane przez Ciebie, o turbinie. Oj, tam tego dużo. Mam na Kindlu, czyli w komórce i podczytuję czasem. Pewnie niedługo zaliczę od początku :-)

        Odpowiedz
  2. Czuję się zachęcona, i to bardzo – uwielbiam grubaśne tomiszcza. Dobrze mi się komponują zwłaszcza z zimą i padającym za oknem śniegiem. A sagi rodzinne z historią Polski w tle – to prawdziwy rarytas, jakby na zamówienie dla mnie pisany!

    Odpowiedz
  3. Ksiązka byc moze nadal jest w sprzedazy na stronie wydawnictwa za jedyne 10 zl. Kupilam ją po bardzo entuzjastycznej recenzji na blogu Dzien Pózniej. Dorwali się do niej moi rodziciele, przeczytali w tydzien i puscili ksiązkę w obieg. Ciekawe, kiedy do mnie wróci… Bo po takiej recenzji, jak Twoja, mam na nią chętkę!

    Odpowiedz
  4. Ostatnio unikam zakupów książek , ale zostałam pokonana tą opinią.
    To książka dla mnie, jak najbardziej…uwielbiam wspomnienia z PRL i sagi rodzinne.

    Odpowiedz
  5. Chetnie przylacze sie do entuzjastycznych zachwytow, bo szybko dalam sie namowic na czytanie i bardzo mi sie podobalo. Mysle, ze nawet spodoba mi sie jeszcze bardziej po raz drugi, jak dorwe na papierze. Ale czy moge troszke sie przyczepic do szczegolow i pomarudzic? Tzn. szczegol jest jeden, tyle, ze przynajmniej dwa razy wystepuje. I moze w caloksztalcie to jest w ogole nieistotne i wyjde na czepialska babe, ale okrutnie mnie takie „kwiatki” draznia. I musze bo sie udusze. Do rzeczy: przynajmniej dwa razy wystepuje kwestia rozmow telefonicznych miedzy USA i Polska. I za kazdym razem podkreslana jest roznica czasu, tyle, ze w odwrotna strone. Ze niby jak w Ameryce wieczor to w Polsce popoludnie, albo jak tu polnoc to tam dopiero wczesny wieczor. Zapewniam, ze tak nie jest. Godzina 22 w Michigan to 4 rano w Polsce, a polnoc to 6. Pan Ziomecki przeciez w Stanach mieszkal, powinien to wiedziec.
    No, to wyrzucilam z siebie ;)

    Odpowiedz
    • Zawsze byłem słaby z przeliczania stref czasowych, więc nie zauważyłem:) Za to mąż Ireny Joliot-Curie nazywał się Fryderyk, a nie Piotr :) W ferworze pisania różne błędy mogą się pojawić, szkoda, że ich nie wyłapano przy redakcji. Na szczęście przy ogromie książki można to uznać za drobiazgi.

      Odpowiedz
  6. Czuję się zachęcona. Zwłaszcza, że ostatnio przeczytałam bardzo niedobrą sagę rodzinną z dwudziestowieczną historią Polski w tle i potrzebuję odtrutki.

    Odpowiedz
  7. Cześć,
    Czy mogę Cię prosić, żebyś wycofał powiadomienia o kolejnych postach? To jest bardzo irytujące, dostawać kilkadziesiąt maili dziennie. A jak wciskam link ;zarządzanie’ subskrybcjami to wyświetla mi się że strona nie istnieje.
    Jak jeszcze dostanę kilkanaście maili o każdym jednym zdaniu, to zacznę krzyczeć.

    Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.