Pisarze ze starej szkoły (XXV): Narodziny Herkulesa

Agatha Christie w 1925 roku.
Agatha Christie w 1925 roku.

W życiu Agathy Miller rok 1914 oznaczał nie tylko wybuch wojny, ale i ślub z lotnikiem Archibaldem Christie. Archibald wyruszył do Francji, a młoda mężatka wspomagała wysiłek wojenny najpierw jako pielęgniarka w szpitalu w Torquay, a od 1917 roku jako pracowniczka apteki. Zmiana obowiązków okazała się mieć kluczowe znaczenie dla dalszych losów pani Christie.

Konkretna myśl o napisaniu powieści kryminalnej zrodziła się we mnie, gdy pracowałam w aptece. Pomysł tkwił mi w głowie od momentu rzuconego przez Madge wyzwania – a obecne moje zajęcie sprzyjało takim zamysłom. Inaczej niż przy pielęgnowaniu chorych, gdzie zawsze jest coś do zrobienia, tu po okresie intensywnej pracy następował okres leniuchowania. […]

Zaczęłam się zastanawiać, jaki rodzaj powieści kryminalnej należałoby wybrać. Miałam do czynienia z truciznami, a zatem w tej sytuacji może naturalne wydawałoby się wybranie śmierci przez otrucie. Skoncentrowałam się na jednym fakcie, który wyglądał obiecująco i dawał różne możliwości. Bawiłam się tym pomysłem, podobał mi się i ostatecznie go zaakceptowałam. Teraz zaczęłam zastanawiać się nad bohaterami powieści. Kto miał zostać otruty? Kto to zrobi? Kiedy? Gdzie? Jak? Dlaczego? No i nad całą resztą. Powinno to być morderstwo poniekąd intymne, ze względu na specyficzny sposób, w jaki je popełniono. Wszystko musi się odegrać w rodzinie, że tak powiem. Oczywiście musi też być jakiś detektyw. […] Kto ma zostać zamordowany? Mąż mógłby zamordować swoją żonę, to jednak chyba morderstwo najczęściej spotykane. Mogłabym naturalnie wymyślić jakieś niezwykłe morderstwo i niezwykły motyw, lecz to mi nie odpowiadało ze względów artystycznych. Istota dobrego kryminału polega przecież na tym, że jego sprawcą musi być ktoś oczywisty, a przy tym z tego czy innego powodu okaże się, że nie jest wcale taki oczywisty, bo nie mógł chyba popełnić tego morderstwa. A jednak je popełnił. […]

christie_truciznyPrzez jakiś czas zabawiałam się obmyślaniem swojej powieści. Stopniowo zaczęła nabierać kształtu.

Teraz już widziałam mordercę. Powinien mieć wygląd raczej złowróżbny. Będzie nosić czarną brodę – wydawała mi się wówczas czymś złowieszczym. Niedawno zamieszkali koło nas pewni znajomi: on nosił czarną brodę, a jego żona była od niego starsza i niezmiernie bogata. Tak, to mogłoby służyć jako kanwa. Rozważałam to przez jakiś czas. Mogłoby być kanwą, ale mnie nie zadowalało. Wspomniany brodacz nigdy by nikogo nie zamordował, tego byłam pewna. A zatem zrezygnowałam z nich i zdecydowałam raz na zawsze, że nie ma sensu myśleć o rzeczywistych ludziach – trzeba stworzyć własne postaci. Jako punkt wyjścia można wziąć osoby widziane na przykład w tramwaju, w pociągu, czy w restauracji, bo da się z nich wykreować własnych bohaterów. […]

Wkrótce naszkicowałam sobie z grubsza poszczególne postaci. […] Kogo mogłabym mieć jako detektywa? Dokonałam przeglądu detektywów, których spotykałam i podziwiałam w różnych książkach. Był tam Sherlock Holmes, jedyny w swoim rodzaju – z nim nigdy nie mogłabym rywalizować. Był Arsen Lupin – ale kryminalista to czy detektyw? W każdym razie nie w moim guście. Był młody dziennikarz Rouletabille z „Tajemnicy żółtego pokoju” – takiego właśnie człowieka chciałabym wymyślić – kogoś, kto przedtem nie występował w powieściach kryminalnych. Kogo mogłabym wziąć? Ucznia? Raczej z trudem. Naukowca? Co ja wiedziałam o naukowcach? Potem na myśl mi przyszli belgijscy uchodźcy. W naszej parafii w Tor mieszkała ich cała kolonia. Kiedy przyjechali, spotkali się z powszechną sympatią i współczuciem. […]

Dlaczego nie mogłabym zrobić detektywem Belga? – pomyślałam. Są tu uciekinierzy różnego rodzaju. A może to uciekinier, który jest oficerem policji? Emerytowany oficer policji? Niezbyt młody. Popełniłam tu wielki błąd. W rezultacie wymyślony przeze mnie detektyw musiałby mieć teraz dobrze ponad sto lat.

W każdym razie zdecydowałam się na detektywa Belga. Pozwoliłam mu dorastać pomaleńku do swojej roli. Powinien być inspektorem, tak żeby dysponował pewną wiedzą o przestępstwach. Będzie pedantyczny, bardzo schludny, rozmyślałam, uprzątając swój pokój z mnóstwa niechlujnie wyglądających rupieci. Nieduży, schludny jegomość. Miałam go przed oczami – niedużego, schludnego jegomościa, wiecznie coś porządkującego, lubiącego, żeby rzeczy były do pary i kanciaste, a nie okrągłe. I musi być bardzo bystry – powinien mieć szare komórki – to dobre sformułowanie, muszę je zapamiętać. Tak, będzie miał szare komórki. Nazywać się musi jakoś wspaniale, tak jak Sherlock Holmes i jego rodzina. Kto był jego bratem? Mycroft Holmes.

A gdyby mojemu niedużemu jegomościowi dać na imię Herkules? Przy jego niewielkim wzroście, Herkules to dobre imię. Większych trudności przysporzyło mi nazwisko. Nie wiem, dlaczego w końcu zdecydowałam się na nazwisko Poirot, czy przyszło mi po prostu do głowy, czy też zobaczyłam je w jakiejś gazecie albo gdzieś indziej – dość że je miałam. Dobrze wyglądało razem z imieniem Hercule, nie Herkules – Hercule Poirot. To już zdecydowane, i chwała Bogu.

[…] Dodałam kilka dalszych postaci. Męża i atrakcyjną żonę nie żyjących ze sobą. Potem dla rozwinięcia całej intrygi fałszywe tropy. Jak wszyscy początkujący pisarze usiłowałam upchnąć za dużo wątków w jednej książce. Zrobiło się zbyt wiele fałszywych tropów – takie mnóstwo spraw do rozwiązania, że w efekcie cała historia mogła się stać nie tylko trudna do rozwikłania, lecz także trudna do czytania.

W wolnych chwilach pałętały mi się po głowie fragmenty mojej powieści. Ustaliłam już początek, koniec miałam wymyślony, natomiast środek stwarzał mi trudności. Wplątałam w akcję Hercule’a Poirota w sposób naturalny i prawdopodobny. Należało jednak znaleźć jakieś preteksty do włączenia w nią innych osób. Wszystko to musiałam jeszcze rozwiązać. […]

Niełatwo przyszło mi urwać dużo czasu, ale jakoś dawałam sobie radę. Miałam nadal starą maszynę do pisania […] i tłukłam w nią, przepisując napisaną uprzednio ręcznie pierwszą wersję. Przepisywałam każdy rozdział, jak tylko go skończyłam. […]

Ukończyłam drugą połowę książki albo prawie – w ciągu dwu tygodni urlopu. Oczywiście to jeszcze nie był koniec. Musiałam przerobić znaczną jej część – przede wszystkim nadmiernie zagmatwany środek. Niemniej ostatecznie dobrnęłam do końca i moje dzieło sprawiało mi umiarkowaną satysfakcję. To znaczy powieść z grubsza przedstawiała się tak, jak sobie życzyłam. Wiedziałam, że mogłaby być o wiele lepsza, ale nie miałam pojęcia, w jaki sposób ją ulepszyć, wobec czego musiałam na tym poprzestać. Od nowa napisałam kilka okropnie napuszonych rozdziałów […]. Dałam potem komuś swój maszynopis do przepisania na czysto, a doszedłszy ostatecznie do wniosku, że nie mogę już niczego więcej ze swoją powieścią zrobić, posłałam ją do wydawców – Hoddera i Stoughtona – którzy zresztą wkrótce ją odesłali. Było to jednoznaczne odrzucenie, bez najmniejszych osłonek. Wcale mnie to nie zdziwiło, bo nie spodziewałam się sukcesu, niemniej na tym nie poprzestałam – wyekspediowałam maszynopis do innego wydawcy.

Ostatecznie znalazł się wydawca. W 1920 roku ukazała się pierwsza powieść z Herkulesem Poirot w roli głównej. Pamiętacie jej tytuł?

Agatha Christie, Autobiografia, t. 2, tłum. Magdalena Kornikowska, Teresa Lechowska, Hachette 2004, s. 46–53.

(Odwiedzono 796 razy, 1 razy dziś)

31 komentarzy do “Pisarze ze starej szkoły (XXV): Narodziny Herkulesa”

  1. Czy cała historia nie zaczęła się od rzucania dyniami?
    Herkulesa uwielbiam w wersji filmowej, gdy wciela się w niego David Suchet. Zdaje się nawet że teraz jakiś kanał telewizyjny powtarza cały serial. Ale w wersji książkowej zdecydowanie wole Pannę Marple. Tym samym obalam stworzoną kilka postów temu teorie ze Herkules miał się podobać panom A Panna Marple panom ;)

    Odpowiedz
  2. Ciekawie dowiedzieć się, jak Agatha zabierała się do pisania. Bo, jak wiadomo, pisarze dzielą się na tych, co piszą dopiero, jak mają plan, oraz na tych, którym pióro rodzi akcję i kolejnych bohaterów dopiero w trakcie twórczego akru. Nie wiem dlaczego, ale zawsze mi się wydawało, że Christie należała właśnie do tych „spontanicznych”. I ta „umiarkowana satysfakcja”, jaką czuła po skończeniu powieści! Prawdziwy talent zawsze jest skromny. Umiarkowanie! ;-)

    Odpowiedz
  3. zacofany.w.lekturze: Agatha miała całkiem ciekawe życie, tylko opisała je w niesłychanie nudny sposób w swojej autobiografii ;) Pominęła tam wszelkie skandale i co pikantniejsze szczegóły, najwyraźniej mając na względzie nie tyle swoją pisarską karierę, co pozycję Lady bywającej na królewskim dworze ;)

    Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.