Palec w zupie (Natalia Sherba, „Czasodzieje. Klucz czasu”)

CzasodziejeGdyby porównać „Czasodziejów” do jakiejś potrawy, byłby to barszcz ukraiński. Ugotowany przez utalentowanego i doświadczonego kucharza zadowoli najwybredniejsze podniebienia, przygotowany przez amatora będzie po prostu czerwonawą zupą z warzywami i fasolą. Barszcz przygotowany przez Natalię Sherbę mieściłby się gdzieś pośrodku: od czasu do czasu chrupnąłby w zębach niedogotowany ziemniak, kolor zostawiałby nieco do życzenia, ale potrawa byłaby zjadliwa i w miarę sycąca. Byłaby, gdyby w drodze między kuchnią a stołem kelner nie włożył do talerza brudnego palca. Albo i dwóch.

Wasylisę wychowuje przyszywana babcia. Matka dziewczynki zniknęła wiele lat temu, ojciec natomiast mieszka za granicą. Pewnego dnia przysyła po córkę, a zdezorientowana Wasylisa trafia do dziwnego, niezrozumiałego miejsca. Nikt nie kwapi się, żeby cokolwiek jej wyjaśnić, wszyscy rzucają dziwnymi aluzjami, z których dziewczynka nic nie pojmuje. To świat czasodziejów, którzy odeszli ze znanej nam ziemi, nazywanej Ostałą, do stworzonego przez siebie świata, przesuniętego w czasie – Eflary. Teraz to przesunięcie skurczyło się do tego stopnia, że obu światom grozi zderzenie – a dla tworu czasodziejów oznacza to unicestwienie. Nic więc dziwnego, że trwają gorączkowe próby zażegnania niebezpieczeństwa. Ku zdziwieniu wszystkich kluczową rolę ma w nich odegrać właśnie Wasylisa.

Wydarzenia toczą się z oszałamiającą prędkością, a gubi się w nich nie tylko bohaterka. I ona, i czytelnicy próbują z tych strzępów informacji, których niechętnie udzielają inne postacie, zrekonstruować, o co naprawdę chodzi w całej historii. Autorka nie korzysta z ogranego patentu: nikt nie bierze bohaterki na bok i nie robi jej wykładu o świecie, do którego trafiła, o równowadze sił i całej grze, która toczy się nieustannie. A gdy już wreszcie komuś przychodzi to do głowy, pożytek z tych objaśnień nikły. Trochę szkoda. Można tylko współczuć Wasylisie, że w tej mgle musi podejmować kluczowe dla swego losu decyzje. Dość mocno mnie to drażniło, tym bardziej że liczba elementów do ogarnięcie jest, moim zdaniem przytłaczająca.

Nie spodziewam się od przygodówki dla jedenastolatków pogłębionych portretów bohaterów, ale chyba Sherba trochę przesadziła z pobieżnością. Nawet Wasylisa jest ledwie naszkicowana, nie wspominając o bohaterach dalszego planu: ci mają imię i nazwisko, jakiś wygląd, i to chyba wszystko. Czarne charaktery są okrutne i złośliwe (w ogóle sporo tu brutalności, ciągle ktoś jest szarpany, bity albo lżony), pozytywne postacie są pozytywne. Wszystkie bez wyjątku jednak jakoś dziwnie się miotają, jakby się nie mogły zdecydować na jedną linię postępowania. Nieco zgrzytliwy jest też świat przedstawiony, poskładany z dość przypadkowych elementów: czasomagowie, białe i czarne wróżki, jednorożce zwane tu cierniorogami i rusałki. Na dodatek można się do Eflary dodzwonić z Ostały przez telefon komórkowy.

Zupa Sherby składa się ze składników raczej mrożonych i puszkowanych niż świeżo zerwanych. Sierota o czarodziejskich uzdolnieniach? Rywalizujące szkoły magii? Równoległe światy, między którymi mogą się poruszać wtajemniczeni? Nadrzewna kraina wróżek? Było, wszystko. Nieco świeższa wydaje się koncepcja czasodziejstwa, magii oddziałującej na czas, i ucieczki czasodziejów do własnego świata przesuniętego w czasie w stosunku do świata ojczystego. Interesująca jest kwestia pogardy czasodziejów do wszystkich, którzy są pozbawieni właściwości magicznych, aczkolwiek i to nie jest specjalnie oryginalne. Czułem się jak w połączeniu Harry’ego Pottera z historiami o Barbie i Cynce Dzwoneczek. Z drobną przymieszką My Little Pony. Ostatecznie jednak dałoby się to wszystko przełknąć i może nawet nabrać ochoty na kolejny tom, bo ten jest w zasadzie tylko prologiem do zasadniczej rozgrywki o przyszłość Eflary.

Niestety sposób podania tego barszczu jest nie do przyjęcia. Tłumaczenie jest niezbyt błyskotliwe, miejscami wręcz zgrzyta, jednak nie aż tak, żeby nie dało się tego poprawić przy starannej redakcji. Zniknęłyby „brukowane ściany”, „włosy przytwierdzone do czoła […] obręczą” (bynajmniej nie jest to opis wyrafinowanej tortury), „ceglane dachy”, policzki, na których „zaigrały dołeczki”. Śmiem jednak twierdzić, że redaktorzy (dwóch!) i korektorka tekstu nie widzieli na oczy. Jak bowiem inaczej wyjaśnić pozostawienie w książce tak urokliwych kwiatów: „Krótka trawa pod nogami nieprzyjemnie kuła w stopy” (s. 276), „wyciągnęła z połów sukienki coś ciemnego i błyszczącego” (s. 284), „szwendała się gdzieś na boso” (s. 287) czy wreszcie „wskazówka zczyta twój indywidualny kod” (s. 341). Na tym tle sprawą zupełnie drugorzędną jest balistyczne podejście do interpunkcji (niestety, szanowni państwo, pudłowaliście raz za razem). Serio, tak ma wyglądać książka skierowana do dzieci? Taki język mają uważać za poprawny? Kiedy wypisałem garść tych błędów na facebooku, przeczytałem w jednym z komentarzy, że się czepiam i że błędy się zdarzają. Oczywiście. I nie podnosiłbym rabanu o zapomniany przecinek (ani nawet dwa), literówkę czy jakiś mniej dopieszczony zwrot w przekładzie. Jednak liczba i kaliber błędów w „Czasodziejach” każą podejrzewać, że w grę nie wchodziła nieuwaga czy pośpiech, lecz raczej głęboka niekompetencja osób odpowiedzialnych za przygotowanie książki. Moja starsza córka pochłonęła tę powieść i pojęcia nie mam, ile z tych wszystkich językowych potworków mimowolnie utkwiło jej w pamięci. Od wydawnictwa wyspecjalizowanego w literaturze dla młodych czytelników oczekiwałbym, że jego książki nie będą językowymi bombami z opóźnionym zapłonem. Kontaktu z kolejnym tomem „Czasodziejów” będziemy unikać.

Natalia Sherba, Czasodzieje. Klucz czasu, tłum. Agnieszka Papaj-Żołyńska, EneDueRabe 2016.

(Odwiedzono 670 razy, 1 razy dziś)

20 komentarzy do “Palec w zupie (Natalia Sherba, „Czasodzieje. Klucz czasu”)”

  1. Kupiłem Starszemu, bo zapowiadało się nieźle. Nie skończył, choć jak podejrzewam nie przez błędy, o których piszesz :) Być może przez tą wielość elementów do ogarnięcia. No i jednak szkoda, że dobrze do tej pory kojarzące mi się wydawnictwo, tak psuje sobie markę :(

    Odpowiedz
    • Ja już zapowiedziałem Starszej, że o drugim tomie nie ma mowy. Chyba że biblio kupi, w co wątpię. To druga książka tego wydawcy, jaką miałem w ręce. „Góra Trzech Grot” Enquista była bezbłędna i będę chwalił. Jak już się zabiorę do pisania.

      Odpowiedz
      • Może to jednorazowy wybryk, jak z pierwszym wydaniem „Tonji …”, niemniej jednak takie „kwiatki” nie nastrajają najlepiej. Tym bardziej, że młody czytelnik zachłyśnięty akcją nie zwróci na nie uwagi, a podświadomość gdzieś zapisze. Albo, co gorsza, zwróci i uzna, że tak ma być :( Może jednak należałoby w takich razach zwracać książki jako buble. Barszczyk skażony paluchem przecież byśmy zwrócili :P

        Odpowiedz
          • EneDueRabe znamy z książek dla młodszych czytelników, więc raczej z takich, w których jest porównywalnie mniej tekstu, ale jakoś nic mi podczas ich lektury nie zgrzytało. Być może brak doświadczenia z książką z tak dużą ilością tekstu spowodował, że wyszło jak wyszło. Co oczywiście nie może być żadnym usprawiedliwieniem :(
            PS. A Enquist zjadliwy, bo jak raz mam w bliblio? :)

            Odpowiedz
            • Jeden z redaktorów „Czasodziejów” ma tak samo na imię i nazwisko jak czternastolatek, który napisał blurba na okładkę. Więc jego kompetencje redakcyjne są, hm, wątpliwe :P
              Enquist bardzo skandynawski, Ty lubisz takie klimaty :)

              Odpowiedz
              • Miejmy nadzieję, że to zbieg okoliczności, bo sądząc po tym co piszesz, to raczej wątpię żebyśmy mieli do czynienia z Doogiem Howserem polszczyzny :P
                Czy ja lubię skandynawskie klimaty? No, jak kiedy. Na przykład gdy jesienna szaruga za oknem wolę coś do śmichu niż przerabianie kolejnych dziecięcych traum :P Ale zobaczę kto zacz i jak pisze :)

                Odpowiedz
                • Dość dziwny zbieg okoliczności by to był :D
                  Enquist nie jest traumatyczny, przynajmniej taki mi się nie wydawał, aczkolwiek dziadek prezentuje nader niefrasobliwe podejście do dzieci oddanych mu pod opiekę. Ale to chyba norma w tych skandynawskich powiastkach :)

                • Nie jest. Szkoła młodszego ze współredaktorów chwali się dobrą robotą jaką wykonał. Ja rozumiem, że 14letni, najmłodszy w branży, redaktor, to PRowy samograj, ale jednak, hmm, tego :P I żeby była jasność, nie jestem przeciw zatrudnianiu młodocianego pracownika, tylko przeciw braku fachowości. Bez względu na wiek.
                  Enquist na razie poczeka. Muszę z Młodszym wyczytać własne zasoby, bo zbliża się nowa dostawa po TK :)

                • No cóż, nie sądzę, żeby na serio młodociany współpracownik pracował z tekstem, raczej zajmował się testowaniem książki jako grupa docelowa. A gramatykę powinien jednak obczaić ktoś przynajmniej z maturą :P

  2. Dobrze, że uprzedzasz, bo własnie będę zamawiać książki i wiem, czego unikać. Zaskoczyłeś mnie, myslałam, że to wydawnictwo takich kwiatków nie przepuszcza :(

    Odpowiedz
      • Przyznam się – w ogóle jakoś nie zakodowałam błędów, które z taką pieczołowitością wynotowałeś. Dałam się pochłonąć… (jak Twoja córka), choć fantastyka nie jest tym, co mnie kręci. Może w takim razie to książka „dziewczyńska” – z takąż bohaterką? Dla mnie – poszukującą swojej drogi, siły i mocy. Nie sądzę, by było ich wiele (przynajmniej na tym poletku).

        Odpowiedz
        • Nawet gdyby w tej książce nie było ani pół błędu, to chyba bym się nie dał pochłonąć. Chaosu jest jednak za dużo jak na moją wytrzymałość. I protestuję, bo to nie jest dziewczyńska książka, akurat główna bohaterka po lekkim dopracowaniu byłaby bardzo ciekawa. Akcja jest unisex, dorzucono odpowiednio dużo chłopaków, żeby wyrównać parytety :)

          Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.