Ta książka jest wszystkim, co potrzebne, by wrócić w czas dzieciństwa: wehikułem czasu, magdalenką maczaną w herbacie – czy raczej babcinym smalcem na wielkiej pajdzie chleba. I nieważne, czy to dzieciństwo przypadło trzydzieści, czy dziesięć lat temu, dzięki „Magicznym latom” do niego wrócicie – dajcie się tylko prowadzić głównemu bohaterowi, zrzućcie z siebie ciężar wieku, balast doświadczeń i przypomnijcie sobie jakiś epizod z roku, w którym mieliście dwanaście lat.
Rok 1964, miasteczko Zephyr w Alabamie. „Nigdy nie było tam za zimno ani za gorąco. Ulice tonęły w cieniu dębów, a wszystkie domy miały ganki i siatki w okna”. Zwyczajne, maleńkie, prowincjonalne, a jednak niezwykłe – przynajmniej w oczach dziecka. W tym roku Cory Jay Mackenson skończył dwanaście lat. Bawił się z kolegami, włóczył po okolicy, unikał miejscowych rozrabiaków. Cieniem na jego zwyczajnym życiu kładło się jednak wydarzenie, którego świadkiem był chłopiec: tonący w jeziorze samochód z martwym mężczyzną za kierownicą. Kim był? Kto go zabił i dlaczego? Czy zrobił to ktoś obcy, czy może jednak w dobrze znanym miasteczku czai się coś przerażającego?
Wątek kryminalny nie dominuje w książce, stanowi raczej nić, do której doczepione jest oszałamiające bogactwo epizodów: atak os na wiernych w kościele, powódź i rytualna parada, dramatyczna wyprawa do lasu – każdy rozdział to etiuda z życia Cory’ego i miasteczka: zabawne, smutne, znaczące i niezbyt ważne wydarzenia, często przelotne, a mimo to zapadające w pamięć. McCammon hojnie rozrzuca wątki, wprowadza nowe postacie, czasem po to, by je szybko porzucić. Takie okruchy bez dalszego ciągu, choć każdy mógłby stać się zalążkiem własnej opowieści. Tak jak w życiu: ledwie kogoś poznamy i zaczynamy lubić, a już wyjeżdża albo my wyjeżdżamy i zostaje tylko wspomnienie. „Magiczne lata” to kalejdoskop takich wspomnień, owianych mgiełką sentymentu i pełnych magii, która dodaje niezwykłości i uroku naszym dziecięcym przygodom, bo „wiele jest rzeczy, które dla chłopca są piękne: połysk lakieru na rowerowej ramie, przepych psiej sierści, śpiew skaczącego jo-jo, żółty księżyc w pełni, zielona trawa na łące, a nade wszystko wolny czas na zabawę”.
Nie doceniamy ich wtedy, bo chcemy czegoś innego: „chłopcom się spieszy; chcą zostać mężczyznami, a potem nagle przychodzi dzień, kiedy żałują, że nie mogą znów stać się dziećmi”. Jedyne, co możemy, to przywoływać wspomnienia. Przy opisach wspaniałego lata Cory’ego sam wiele razy wracałem do upalnych dni, kiedy w drodze nad jezioro trampki lepiły się do rozgrzanego asfaltu, do butów pogubionych w bruzdach w pogoni za krową, która postanowiła odłączyć się do stada w drodze na wieczorne dojenie, do chleba z cukrem i śmietaną albo, jeszcze lepiej, z domowym smalcem, który smakował najlepiej po całym dniu w rzece. Dziesiątki takich epizodów są w nas i tylko czekają na impuls, by wypłynąć na powierzchnię pamięci i przynieść ze sobą obrazy, zapachy, smaki, strzępy rozmów i śmiechy.
„Magiczne lata” to podróż w przeszłość, przejaw tęsknoty za utraconym rajem dzieciństwa, ale też książka o dojrzewaniu i magii, która przesyca nasze życie, która nas uskrzydla, dodaje blasku codzienności. To też kawał znakomitej literackiej roboty: powieść świetnie skonstruowana, z wyrazistymi postaciami i doskonale nakreślonym tłem, pełna przepysznych epizodów, radości i wzruszeń, przygód i refleksji, prostej mądrości, o zmiennym tempie odpowiadającym rytmowi życia w miasteczku. Sześćset pięćdziesiąt stron, od których nie sposób się oderwać i które żegnamy pełnym rozżalenia: „jak to, już koniec?”.
Robert McCammon, Magiczne lata, tłum. Maria Grabska-Ryńska, Papierowy Księżyc 2012.
Kiedy patrzę na okładkę „Wehikułu czasu” na myśl przychodzi mi proza Stephena Kinga, jego powroty do dzieciństwa i przygody zabarwione nutką tajemnicy, nadnaturalności. Z chęcią zapoznałabym się z twórczością McCammona jeśli jest choć w jednej dziesiątej (a zapowiada się, że tak) tak pełna nostalgii, jak niektóre powieści Kinga.
Wyrosłem z Kinga, zanim się zrobił nostalgiczny, więc nie mam porównania. Ale właściwą analogią mogłaby być Fannie Flagg i jej Smażone zielone pomidory.
O matko, a ja właśnie zorientowałam się, że podałam tytuł Twojej recenzji, zamiast tytułu książki :P nie ma to jak pełne skupienie podczas komentowania…
Fannie Flagg z kolei ja nie czytałam, więc pozostaje mi tylko sięgnąć po „Magiczne lata” :)
Fannie Flagg bardzo polecam, takich nostalgicznych i dobrze napisanych książek nigdy dość.
Potwierdzam, cudowna, sentymentalna podróż. Szkoda, że takiej książki nie mamy dla polskich realiów. Jedna z moich ulubionych książek.
W pierwszym odruchu chciałem zaprotestować, że na pewno mamy coś takiego u nas, ale trochę mnie przystopowało. Bo pewnie każdy z nas mógłby wskazać jakiś tytuł, który go przenosi w dzieciństwo, ale nic z takim rozmachem jak „Magiczne lata” nie pamiętam.
Ależ tu się rozpływacie bezczelnie.
A co do powyższego komentarza – w anglosaskiej typologii funkcjonuje nawet określenie „coming of age” dla takich opowieści. W polskiej literaturze ten motyw zbyt popularny nie jest – jest sporo dobrych powieści o młodych bohaterach albo ukazujących moment przejścia w dorosłość, ale takich śledzących drogę od młodości do dorosłości wiele nie ma.
Sam poczytaj, też się rozpłyniesz :)
I to nie jest powieść śledząca drogę od młodości do dorosłości, opowiada o jednym roku z życia Cory’ego. Do tego typu, o którym piszesz, to raczej „Syzyfowe prace” należą :D
Podobnie jak Oldze mnie też na myśl przyszedł King i jego „To!”. Małolaty jeżdżące na Schwinnach z kartami trącymi dla akustycznego efektu o szprychy, małe i duże tajemnice niewielkiego amerykańskiego miasteczka, te rzeczy :) Książka w końcu rozczarowuje zakończeniem, ale tło bardzo fajne. I podobnie, z tego co piszesz, można się u Kinga nacieszyć tymi epizodzikami, urwanymi, trochę bez znaczenia, ale bardzo miłymi w czytaniu :)
PS. Obejrzyj sobie „Stranger Things” na Netflixie :)
Swego czasu ten King przeraził mnie objętością, więc zrezygnowałem, ale skoro klimat jest, to może kiedyś :) A Netflixa proszę mi nie polecać, za szybko zużyłbym abonament na internet :P
Fakt, King troszkę grubawy, ale czyta się żwawo, więc … A Netflix jest nieźle zoptymalizowany i nie żre. No, chyba że Kolega raczy oglądać jedynie w 4K UHD :P A ja, jak tylko wylezę z dojonej przez Leopolda Afryki, dla odpoczynku ducha sięgnę po McCammona :)
Zasadniczo to nic nie oglądam z braku czasu, a z żarciem przepływu mam złe doświadczenia po ipli.
Zaryzykuj miesiąc flixa i sam się przekonasz. Większość znajomych chwali, porównując nie tylko do ipli, ale choćby do habełogo :)
Zważywszy, że pewnie miałbym jakieś pół godziny miesięcznie na oglądanie, to chyba nie opłaca się nic kombinować :P
Noce teraz takie długie … :P
Serio? Jakoś nie zauważyłem, 5.40 wstaję :P
Piękna książka i ogromnie mnie cieszy, że i Tobie przypadła do gustu. Muszę się w końcu zaopatrzyć we własny egzemplarz (miałam biblioteczny), żeby kiedyś móc do niej wrócić.
Ja to najchętniej bym już wrócił, ale chyba odłożę sobie do następnych wakacji :)
Jest coś takiego w „Magicznych latach”, że niemal każdy pisze o nich z dużą emocjonalnością, zwraca uwagę na nostalgiczne, bardzo uczuciowe elementy, na małe rzeczy związane z pamięcią dzieciństwa, choćby na co dzień pisał teksty stonowane i analityczne (rzecz zaobserwowana szerzej, niekoniecznie mówię o Tobie). I cytaty! Cytaty się pojawiają, te najbardziej sentymentalne, najtrafniejsze – tutaj dobrane w ten sposób, że właściwie dopowiadałem je sobie z głowy, tyle razy były przeze mnie czytane po cichu albo na głos ;)
Z każdym zdaniem się zgadzam, wracam do „Magicznych lat” nieustannie, zachwycam się językiem. I prawdą jest, że zaraz po skończeniu lektury chce się do niej wrócić, a najchętniej w ogóle nie opuszczałoby się Zephyr. Z rzeczy podobnych to właśnie jest ten nostalgiczny King, który Cię ominął („Serca Atlantydów” bywają bardzo bliskie „Magicznym latom”, „To”, którego jeszcze nie czytałem, z pewnością też; albo „Ciało”). Dana Simmonsa z jego „Letnią nocą” i Bradbury’ego z „Jakiś potwór tu nadchodzi” również się z McCammonem zestawia, ja dodałbym jeszcze „Słoneczne wino” Bradbury’ego (to taka moja czytelnicza rekomendacja numer jeden na to przyszłoroczne lato, gdy może wrócisz do „Magicznych…”. Niech Cię przekona, że McCammon, wymyślając Zephyr, myślał właśnie o Green Town ze „Słonecznego wina”, a sama książka była poniekąd inspiracją do stworzenia „Magicznych lat”). I tak naprawdę jeszcze sporo tytułów mniej lub bardziej zbliżonych mam w głowie, wiele wciąż nieprzeczytanych, ale McCammon wyprzedza je właśnie tą wielkością, tym rozmachem i wyważeniem elementów, a szczególnie wyjątkowością małych opowieści w poszczególnych rozdziałach – wszystkie są tak charakterystyczne, że od razu zostają w głowie.
Czy my mamy coś takiego u siebie? Chyba nie na taką skalę, choć chciałoby się tu przywoływać „Weisera Dawidka” czy istotniejsze powieści z nurtu wiejskiego, albo jakieś wspomnieniówki na kształt wydanego ostatnio „Snu sów”, ale to już faktycznie nie ten kaliber. Czy zatem „Magiczne lata” w polskich realiach wciąż czekają na napisanie? Hm, chciałoby się powiedzieć: „Challenge accepted”, ale jak się ma w głowie słowa McCammona, to jakoś tak pewność siebie umyka ;)
Od razu widać, kogo ta książka naprawdę wzięła :) Dzięki za wszystkie tropy, część wygląda obiecująco.
Natomiast co do rodzimych przykładów, to właśnie mi przyszło do głowy, że w podobny sposób jest odmalowywane dzieciństwo w Mr Pebble i Gruda Ziomeckiego. Tyle że w tej książce to jedynie część fabuły. Ale warto sięgnąć, choćby dla wielkiej sceny z turbiną wiatrową :) Gwarantowane niesamowite przeżycie.
Wzięła i do teraz trzyma ;) Puściłem ją w świat, jak tylko potrafiłem, a kolejne pozytywne recenzje wyjątkowo cieszą.
O książce Ziomeckiego chyba po raz pierwszy przeczytałem właśnie u Ciebie. Zachowałem w pamięci, bo naprawdę mnie zaintrygowała, ale jeszcze nie miałem okazji się zapoznać… może z tych samych powodów co z „To” Kinga – sięgnięcie po 900 stron wymaga sporo wewnętrznego chilloutu ;)
To jest 900 stron, które się pochłania migiem i wola o więcej, więc bez obaw :D
Wiem, wieem, obaj znamy takie książki, ale 900 stron migiem to więcej niż 350 stron tym samym migiem :P Na pewno nie zapomnę o Ziomeckim w spokojniejszym czasie ;)
Polecam ebooka, robi dużo mniej przerażające wrażenie. Papier sobie dokupisz potem :D
Odkryłeś metodę, którą od jakiegoś czasu stosuję coraz częściej :D
Ja to przepróbowałem przy antologii 100/XX, pewnie do papieru bym się w życiu nie zabrał :)
Ja Cię kocham. Napisałeś tak pięknie o książce, która tak bardzo, bardzo, BARDZO podbiła moje serce. Ubolewam od lat nad tym, że nie napisałam jej recenzji, ale to z obaw, że moje nieudolne, nieporadne zdania nie zdołają przekazać ogromu myśli, spostrzeżeń i skojarzeń, które „Magiczne lata” wywołuję. Tobie się udało i w ogóle to Ci zazdroszczę okropnie, kurde flaszka, bo umiesz. No!
Nie wiem, co na to wyznanie Twój mąż, ale moja żona będzie zazdrosna :D A wiesz, że ja mam nieodparte wrażenie, że o tej książce pierwszy raz usłyszałem od Ciebie? Chyba jeszcze pod tym wcześniejszym tytułem. Ale skoro nie pisałaś o niej, to nie wiem, gdzie to było. W jakimś komentarzu? Zestawieniu ulubionych książek? Co do napisania: to dostałem przypływu weny na plaży, jeszcze w trakcie czytania. Rzadko tak się dzieje, że mam niemal gotowy tekst, zanim jeszcze skończę czytać :D
Oj, bo tam powinno być tak „kocham to, co napisałeś”, tylko mi się ręka omskła. A kocham to oczywiście męża.
O „Magicznych latach” mogłeś słyszeć ode mnie, bo ja o niej gadam, wspominam w komentarzach, zestawieniach i luźnych pogaduszkach. Poza tym chętnie książkę pożyczam, kto tylko chce ją ode mnie pożyczyć i cieszę się jak diabli, gdy kolejnej osobie się podoba. Tylko dłuższego tekstu o niej nie potrafię napisać, no trema mnie ścina i już.
Ech, dalej zazdroszczę.
Ja wiem, co chciałaś napisać :D
Niech Cię trema nie ścina, ja mam wrażenie, że każdemu ta książka przypomina o czymś innym i chciałbym sobie poczytać, co Tobie nasunęła.
Nie zazdrość, pisz!
Może kiedyś. :) Wciąż o tym myślę.
Nie myśl za długo. Przeczytaj jeszcze raz i napisz :D
Jeszcze raz? Ale ja to czytałam całkiem niedawno, nie zdążyłam jeszcze zapomnieć!
Skoro pamiętasz, to nie czytaj. Pisz :)
Nie odpuszczasz :D
Sam mam się męczyć? :P
Ale jak się męczyć? Przecież swoje już napisałeś!
Ale co się umęczyłem przy pisaniu to moje :D Chociaż w sumie się nie umęczyłem.