„Niektórzy mówią, że składamy się z tego, co jemy. Otóż ja – przynajmniej w połowie – składam się z książek. Należę do klanu pożeraczy, w rodzinie czytali wszyscy, a na książki zawsze wydawało się majątek”. Tak smakowicie szczecińska pisarka Monika Szwaja rozpoczęła jeden ze swoich felietonów poświęconych książkom i czytaniu. W zbiorze autobiograficznych tekstów Szwai jest podobnych wspomnień całkiem sporo. I nic dziwnego…
„Moja biografia książkowa”
Więc najpierw dom rodzinny. Czytali wszyscy nałogowo, a ojciec, z zawodu zresztą leśnik, potrafił starszemu rodzeństwu czytać książkę wydaną w języku niemieckim (np. Marka Twaina, do którego i ja potem dorosłam) i od razu tłumaczyć ją na polski. Tak to było po wojnie, że nowi mieszkańcy ziem zachodnich korzystali z niemieckich księgozbiorów, własne pozostawiwszy gdzieś daleko. Urodziłam się jeszcze w ostatnich miesiącach pierwszej połowy XX wieku i kiedy tylko nauczyłam się czytać, bez problemów popadłam w rodzinny nałóg. Ojca już zabrakło, ale wciąż czytali mama, siostra i brat. We wczesnym małolactwie przeczytałam wszystko, co do tej pory napisano dla młodzieży. Wszystkie „Słoneczka”, „Małe księżniczki”, „Anie z Zielonego Wzgórza” dla dziewczynek i dla równowagi wszystko, co czytywali raczej chłopcy: pochłaniałam Londona i Curwooda, Kiplinga i Centkiewiczów, opowieści o bohaterskich radzieckich polarnikach. Podrastałam. Rzuciłam się na kryminały. Conan Doyle, Agatha Christie, Chmielewska, która właśnie zaczęła pisać. Uwielbiałam Dumasa i Sienkiewicza. Kochałam „Kapitana Blooda” i „Sokoła morskiego” Sabatiniego, ale też „Znaczy Kapitana” i „Krążownik spod Somosierry” Borchardta, i lotnicze książki Meissnera. Zachłysnęłam się „Dżumą” Camusa i „Naszym wspólnym przyjacielem” Dickensa. Balzakiem i Thackerayem. Przemówili do mnie poeci, przemówił Szekspir, a zaraz po nim Witkacy… Przyszli Huxley i Priestley, Remarque i Tomasz Mann, i Czechow, i Puszkin, i wielu innych jeszcze. Studiowałam polonistykę – z potrzeby serca, nie z musu – i poznawałam kolejne dziesiątki książek. […]
„Czytało się wszędzie i zawsze”
[…] Wspólną pasją rodzinną było zawsze przestawianie mebli. Nigdy o ludzkiej porze. Co dwa, trzy miesiące, przeważnie koło dziesiątej wieczorem ktoś toczył lekko błędnym okiem po pokoju i z namysłem zaczynał: „mam pomysł”… Reszta rodziny natychmiast wrzeszczała: „nie, nie teraz, nie przestawiamy niczego”. Pół godziny później wszystkie meble fruwały. Rodzinka taszczyła kosze durnostojek i stosy książek. Potem trzeba było od nowa porządkować, co trwało długo, bo wszyscy te książki podczytywali, siedząc na podłodze, albo na poręczy kanapy (zawalonej literaturą).
Książki były we wszystkich naszych domach i już. Nawet w latach biedy i sprzedawania antyków. Podobnie jak w uroczej powieści Marii Pruszkowskiej „Przyślę panu list i klucz”, cukiernica na stole służyła głównie, jako podpórka do mniejszych i większych tomików. W to, że czytanie przy jedzeniu jest niegrzeczne albo niezdrowe nikt nie wierzył. Czytało się wszędzie i zawsze. To były czasy beztelewizyjne! Mieliśmy taki wielki fotel – w mieszkaniu śródmiejskim siadywałam w nim, opierając stopy o ciepły piec i pochłaniając kolejne powieści. Książki książkom w końcu pomogły – kiedy zaczęłam zarabiać na własnych, mogłam wreszcie urządzić to, na co nigdy nie miałyśmy dość forsy: domową bibliotekę. Cały (uczciwie mówiąc – piwniczny) pokój w półkach! Książki w jednym rządku, a nie upchnięte kupkami. No, ale niestety, ani mamy, ani Małgosi już nie ma. Syn znienacka wydoroślał i się wyprowadził. W domu jestem ja, dwa psy, kot i książki. Pani Gosposia kiedyś je policzyła i wyszło jej cztery tysiące. Patrzcie państwo, a ja myślałam, że tylko dwa. […]
„Kocham książki”
Czy zrobiłam sobie z mózgu śmietnik? Nie. Doceniłam natomiast różnorodność świata, ludzi i literatury. Poznałam wiele rodzajów relacji międzyludzkich. Nauczyłam się patrzeć na rzeczywistość, jako na fascynujący konglomerat, do którego nas, szczęśliwców, rzucono, abyśmy nigdy w życiu nie zaznali nudy.
Najrozkoszniejsze przy czytaniu było zawsze to coś, co nie pozwalało odejść od książki, dopóki nie przeczytało się jej do końca, l to, co kazało wielokrotnie wracać do różnych ukochanych fragmentów poezji czy prozy.
Od jakiegoś czasu sama piszę książki – i zawsze staram się tak skonstruować powieść, żeby czytelnik się nie męczył, żeby miał przyjemność, no i naturalnie, na końcu mógł wyciągać jakieś konstruktywne wnioski. Kochałam książki, które czytałam, i chciałabym, żeby czytelnicy lubili te, które piszę.
Czasy beztelewizyjne i, dodałbym od siebie, bezinternetowe. Chyba nawet bardziej te drugie, bo sam po sobie widzę, jaki to jest cholerny odciągacz uwagi. Nie tylko od książek :(
Idziemy w kombatanckie wspomnienia? Chociaż ja czasów beztelewizyjnych nie pamiętam :) Zresztą mnie telewizor nie przeszkadzał w czytaniu, mógł sobie brzęczeć w tle. Teraz to raczej fejsbuka trzeba wyłączać, żeby porządnie poczytać :P
Brakuje tylko sławetnego „Za moich czasów…” ;) :D
Mimo iż robimy takie wrażenie, wcale nie jesteśmy aż tak wiekowi :D
Nie o kombatanctwo tu idzie, ale o twardą rzeczywistość. Mam coraz więcej problemów ze skupieniem uwagi i wcale mnie nie dziwi brak tej umiejętności u większości młodszego pokolenia :( Wiem natomiast, że przekładanie mojego skromnego księgozbioru skończyłoby się jak u pani Szwai. Zasiadłbym z czymś w kąciku, tak na chwilkę i przepadł :D
Tak, też to mam, a dzieci to w ogóle. Chociaż akurat jak trafią coś fajnego do czytania, to siedzą, póki nie skończą. To nie obejmuje głównie odrabiania lekcji :) A porządki w księgozbiorze to wiadomo, czarna dziura, człowiek przepada na godziny.
U mnie tak ostatnio weszły dwa dziecięce kryminały pani Guzowskiej. Aż schrypłem :P Co ciekawe, zawsze wydawało mi się, że moje młodsze dziecko robiące, wydawać by się mogło, podczas seansu czytania wszystko oprócz słuchania, wie więcej na temat fabuły niż sam lektor. Łącznie ze szczególikami. Sprawdzone. Więc może nie jest tak źle :)
Ty to jednak dzielny jesteś czytacz. Chociaż ja się ostatnio poświęciłem i spłakałem na Braciach Lwie Serce :(
Wrzuciłem kiedyś do CD, jeszcze w poprzednim aucie, ale szybko wyłączyłem, bo po pierwszych akapitach nie widziałem drogi przez łzy. Chyba nie wrócę :(
Dziecko sobie czyta samo, a ja tylko fragmenty, ale akurat początek padł na mnie. Nie wiem, czy sobie doczytam to, co jest pomiędzy.
Boszsz, chyba doszłoby do rozlewu krwi, gdyby u mnie w rodzinie tak często przemeblowywano mieszkanie.;) Jak dla mnie przynajmniej książki powinny stać/leżeć w tym samym miejscu, inaczej się nie połapię, gdzie co upchnęłam.;(
Bardzo różnorodne rzeczy p. Szwaja czytała.
Ja tam sobie lubiłem przemeblować pokoik, szczególnie pod kątem upchnięcia dodatkowych książek. Ale żeby całe mieszkanie, to nie, zdecydowanie :P Co do wyboru lektur, to Szwaja napisała o nich więcej, może jeszcze kiedyś pocytuję. A w jednej z jej powieści bohaterów łączy zamiłowanie do „Niewidomego w Gazie” Huxleya :) Albo do „Kontrapunktu”, muszę sprawdzić.
Czy wyjaśnione jest, z czego dokładnie wynika to zamiłowanie do Huxleya?
Mgliście pamiętam, ale chyba tak. Sięgnę po książkę po powrocie do domu :)
Pani robi kandydatowi na narzeczonego szybki przegląd biblioteczki i widząc, że same książki, które i ona ma i lubi, daj mu plusa. A na widok zaczytanych Huxleyow daje kandydatowi dwa dodatkowe plusy. Kołacze mi po głowie, że była jeszcze jakaś dyskusja o tych Huxleyach, ale nie mogę namierzyć. Ale zrobię sobie powtórkę całości, skoro niewiele pamiętam :)
O, ja też bym dała.;) Takie „niuanse” zbliżają, wiem to po sobie.;)
Dzięki za sprawdzenie.
No więc przeczytałem dzieło po raz kolejny. Wychodzi, że pani uwielbiała Huxleya, więc uwielbienie Huxleya u ewentualnego fatyganta okazało się przełomowe :) Książki zbliżają ludzi więc :) Swoją drogą, po lekturze tej Szwai zdobyłem sobie niegdyś ten słynny Kontrapunkt, stoi i się kurzy. Ja bym punktów nie zarobił :)
Przestawianie mebli o dziesiątej wieczorem? Na takie coś może pozwolić sobie tylko ten, kto ma własny dom. Już wyobrażam sobie te pretensje sąsiadów z dołu i z góry, gdybym w porze ciszy nocnej coś przestawiała… :)
Może robili to po cichu, mieli grube stropy albo tolerancyjnych sąsiadów :) Bo na pewno w kamienicy też im się zdarzało.
Wierzę w to, co powiedział Pilch: posiadanie książek jest formą lektury.:))))))
Mam Kontarpunkt przypadkowo zdobyty na jakiejś wymianie. Okładka (czarna) jest tak mało zachęcająca, że jak dotąd leżakuje w szafie w stercie innych zdobyczy. A z tego, co czytałam w sieci, to b. dobra rzecz.;)
Niech Pilch przekona do tego moje czytelnicze sumienie, miotane wyrzutami :) Też mam Huxleya z wymiany, prawie nówka sztuka, widać właściciel nie chciał zarobić plusa u narzeczonej :P
Albo narzeczona miała inny gust.;)
Może :)