Księgozbiory polskie, cz. 14: Wyprawa po książki

W zniszczonej Warszawie wiosną 1945 roku brakowało wszystkiego — również książek, z których mogliby korzystać uczniowie odradzających się szkół. Kiedy więc Wojtek Wieloch, bohater powieści „Chłopcy ze Starówki” Haliny Rudnickiej, dowiaduje się od swego sąsiada szabrownika o bibliotece ukrytej gdzieś w okolicach Olsztyna, postanawia wraz ze swoją nauczycielką i przyjacielem zorganizować wyprawę po to „złote runo”. Po długiej i trudnej podróży ekspedycja dociera na miejsce.

Wreszcie dobrnęli do spalonej wsi, gdzie miał się znajdować księgozbiór.
— Ta pergaminowa kartka z Ewangelii spać mi nie daje — marzyła głośno pani Maria. — A może nam się uda odnaleźć jakiś zbiór starych druków? Wszyscy są przekonani, że Niemcy spalili Bibliotekę Zamoyskich i Krasińskich, a my nagle znajdujemy księgozbiór! Pomyślcie, co to byłoby za święto dla kultury polskiej!
— Za nasz trud chyba dostaniemy po parę książek, prawda? — pytał Stach. — Tak marzyłem o własnej półce z książkami i czuję, że będę ją miał.
— Oto i ciebie poraził bacillus szabrownikus — roześmiała się pani Maria. — Jeżeli książki będą miały pieczęcie jakiejś biblioteki, będziemy musieli je oddać prawowitemu właścicielowi.
— O raju! — jęknął Stach. „Niby to i słuszne, co pani Maria mówi — myślał — ale taki wysiłek za darmo, dla kogoś, kogo się nawet nie zna jeszcze?”
— Wojtek, te twoje książki miały stempelki właściciela? — Stach był szczerze zmartwiony.
— Miały — spokojnie odpowiedział Wojtek — na pierwszej, piętnastej i ostatniej stronie było odbite tuszem: „Z księgozbioru A. Kowalskich”.
— Kowalskich nietrudno nam będzie znaleźć — zakpił Stach — jak ogłosimy, to pewno parę tysięcy właścicieli do nas przyleci.

Wystawa „Warszawa oskarża” w Muzeum Narodowym w Warszawie, 1945-1946, fot. nieznany (źródło).

Mijali spaloną wieś. Śniegi i deszcze rozmyły już popieliska, tylko sczerniałe obeliski kominów i poszczerbione prostokąty murów żałośnie odbijały się w kałużach i bajorach, w lejach po bombach i pociskach. […] Szli szybko szeroką drogą ku szopie, która według opisu Bielickiej znajdowała się na przeciwnym krańcu wsi nie opodal cmentarza. Z autostrady należało skręcić na lewo w aleję wysadzoną młodymi topolami. Trudno się pomylić, bo czerwony dach szopy podobno widać dobrze z daleka. Ale równej linii horyzontu nie przecinała żadna plama zabudowań. Gdzieś na styku nieba z ziemią niebieszczyła się wąska tasiemka lasu, poza tym — szara pustka bezbrzeżnych pól.
— Chyba zbłądziliśmy — przerwał zdumione milczenie trojga niespokojny głos Stacha.
Przystanęli. Wojtek wyciągnął z kieszeni niezdarnie nagryzmolony według wskazówek Bielickiej plan sytuacyjny. Chwilę porównywał poszczególne znaki.
— To jednak tu — odrzekł po chwili — tylko że tej szopy nie widać…
— Podejdźmy bliżej, przekonamy się — powiedziała pani Maria.
Po kilkuset krokach zagadka wyjaśniła się nieoczekiwanie. Szopa była spalona. Ciemny stożek popiołu dymił jeszcze z lekka. Wiatr podrywał płatki spalonego papieru. Wirowały nad pogorzeliskiem jak czarne motyle. Gdy podeszli bliżej, ogrom zniszczenia uwidocznił się w całej pełni. Spod osmalonych, zwęglonych belek wyzierały grzbiety równo poukładanych tomów, niektóre z widoczną jeszcze numeracją. Szara powłoka popiołu pokrywała wszystko zwiewnym puchem.
— A niech to szlag — zaklął Stach i splunął.
— Może od spodu coś ocalało — powiedział cicho Wojtek.
— Może — jak echo powtórzyła pani Maria.
— To zalejmy ten żar wodą — zakręcił się Stach w poszukiwaniu naczynia i wody.
— Stój, wariacie — rozgniewał się Wojtek — chcesz zniszczyć resztę, jeśli ocalała? Trzeba sypać ziemię i piasek. Pójdę do wsi, poszukam łopat.
Znalazł widły, łopatę z ułamanym trzonkiem, pokrywę od kotła, z której za pomocą kamienia zrobili łopatę. W czasie poszukiwania zobaczył na werandzie jednego mniej zniszczonego domu kilka porzuconych granatów. Namyślał się chwilę, czy zabrać je ze sobą, ale zrezygnował. Pani Maria będzie się denerwować, a ukryć to przed nią — głupio. Pracowali bez wytchnienia do zmierzchu. Do wnętrza pogorzeliska nie dotarli. Pani Maria nie pozwoliła chłopcom wchodzić na zasypane zarzewie. Obawiała się, że płomień, który przygasł, może przy poruszaniu wybuchnąć i poparzyć śmiałka. Lepiej zaczekać do rana. […]
Z nie spalonych całkowicie belek wzniecili potężne ognisko, ugotowali kaszy ze słoniną, naparzyli kawy zbożowej. Chłopcy nie mogli przeboleć straty książek.
— Gdybyśmy się pospieszyli chociaż o jeden dzień, może byśmy zdążyli na czas. Kto to mógł zrobić?
— Albo dywersanci niemieccy, albo jakiś szabrownik — powiedziała pani Maria.
— Polak niszczyłby polskie książki? Po co?
— Przez nieostrożność lub głupotę. Widzicie zresztą, chłopcy, sami nieraz mieliście okazję to zaobserwować, wojna wyzwala w człowieku najgorsze instynkty. Żądzę niszczenia i rabowania. Niestety te wojenne opary nie wywietrzały z wielu ludzi. Niemało lat pracy trzeba będzie, nim się odbuduje dusze ludzkie, może więcej niż na usunięcie zniszczeń materialnych. […]

Wystawa „Warszawa oskarża” w Muzeum Narodowym w Warszawie, 1945-1946, fot. nieznany (źródło).

Długo jeszcze rozmawiali, aż wreszcie Wojtek zdecydował:
— Pani i Stach pójdą teraz spać. Ja będę czuwał do pierwszej, potem ty, Stachu, do świtu. Dochodzi siódma.
Byli bardzo zmęczeni. Wojtek miał wielką ochotę przespać się, ale wolał odstąpić pierwszeństwo odpoczynku koledze. Pierwsze godziny nocy są najbardziej niebezpieczne, lepiej, gdy sam będzie czuwać. […]
Spojrzał na zegarek. Dochodzi druga, czas, aby Stach zastąpił go w czuwaniu. […] Przykazał mu surowo, aby nie usnął, i sam ułożył się na miejscu Stacha. Zapadł od razu w twardy, ciężki sen. Jakieś dręczące, niespokojne zjawy zaczęły go męczyć, jęczał, odpychał coś od siebie i starał się zrzucić z piersi okropną zmorę, która go dusiła. I nagle ocknął się gwałtownie i zaraz oprzytomniał, jakby go kto zanurzył w wiadrze wody. To Stach krzyczał przeraźliwie, szarpiąc się z jakimiś ciemnymi postaciami. Tę scenę Wojtek zobaczył w jednym mgnieniu oka, próbował zerwać się na pomoc, ale i na niego zwalił się drab, chwytając go za obie ręce. Wojtek zwinął się, odepchnął silnie kolanami, kopnął napastnika w brzuch. Ten puścił jego ręce. Wojtek zerwał się błyskawicznie i skoczył w pole między krzewy. Usłyszał niemieckie przekleństwa i tupot goniących. […] Nim dobiegł do furty cmentarnej, zorientował się, że nikt go nie goni. Stanął zbierając rozpierzchłe myśli i oddychając głęboko. Krew w skroniach waliła, serce niemal podchodziło do gardła. „Kto nas napadł i po co? Szabrownicy? Jeśli nas obserwowali w dzień, to z pewnością widzieli, że nie mamy żadnych łupów. Nie, to nie szabrownicy! A więc kto?” Nagle Wojtek przypomniał sobie niemieckie przekleństwa i krew w nim stężała. Wydało mu się, że nogi wrosły w ziemię. Poczuł zimny pot na skroniach.
[…] Ukląkł i przytknął ucho do ziemi. Cisza. Znalazł w ciemności dwa kamienie i tak uzbrojony ruszył w stronę migocącego słabym blaskiem ogniska. […] Wkrótce w blasku ognia zobaczył majaczące sylwetki i usłyszał krzyki. Skóra na nim ścierpła.
„Mordują ich — pomyślał z przerażeniem — a mnie też mogą zauważyć, jeśli podejdę jeszcze parę kroków.” Położył się na ugór i zaczął czołgać. Właściwie nie wiedział po co. Cóż on sam, bezbronny wobec kilku uzbrojonych drabów? […] Gdy doczołgał się prawie do samego ogniska, zobaczył, że nikogo nie ma. Zdeptane worki, przewrócony garnek z kaszą, plecak Staśka.
„Nie zamordowali ich, tylko uprowadzili z sobą. Oto tak ludzie giną bez śladu. Wykończą ich gdzieś w lesie — pomyślał zgnębiony. — Co teraz robić? Gdzie ich szukać? Pewno przez spaloną wieś poszli do lasu. Jest jeszcze noc, więc swobodnie mogą poruszać się wszędzie.” […]
Wkrótce zobaczył ich i nawet usłyszał głosy. Widocznie napastnicy czuli się bardzo pewnie i bezpiecznie, bo śmieli się głośno i rozmawiali. Rozróżniał pojedyncze niemieckie słowa, ale nie mógł się zorientować, o czym mówią. Szedł za nimi bez obawy, że usłyszą jego kroki, tylko starał się zachować odpowiednią odległość. […] Umysł pracował gorączkowo nad znalezieniem drogi ratunku. […] Pędem rzucił się w poznaną przedtem uliczkę wsi. Dopadł domu z werandą jednym susem, wyciągnął rękę pod kamienną ławę. Są! Westchnienie ulgi wyrwało mu się z piersi. Nie bacząc, że bezpieczniki mogą być przerdzewiałe, uszkodzone, wtłoczył trzy granaty do kieszeni, czwarty zacisnął w dłoni. […] Kiedy zdyszany, bez tchu dopadł pierwszych jałowców i zanurzył się w ich bezpieczną gęstwinę, szarość nieba zaczęła od wschodu różowieć. Wstawał świt. […]
Widział ich, jak idą ku niewielkiej polance. Rósł na niej samotny stary dąb, przyodziany w czarne liście, obumarłe jesienią, które jak żałobne kwiaty czyniły to miejsce dziwnie smutnym i złowrogim. Grupka zatrzymała się. Jeden z napastników, widać przywódca, powiedział coś donośnie. Reszta zarechotała w odpowiedzi złym śmiechem. Panią Marię i Stacha podprowadzili pod dąb, a przywódca bandy zaczął ich przywiązywać do pnia. […] Wokół dębu bandyci układali stos z suchych gałęzi i chrustu. Poprzez gałęzie widać było srebrną głowę pani Marii przywiązanej do pnia. […] Przywódca wyjął z kieszeni jakiś papierek i zapalniczkę. Pstryknął. Różowy języczek ognia przywarł do stosu. Zatrzeszczała podpalona gałązka, powiało dymem. Wojtek ścisnął granat, aż poczuł ból w dłoni, zagryzł wargi. Płomień skoczył wysoko w górę, chrust zaczął się palić. Pani Maria i Stach milczeli. Bandyci przestali rechotać. Stali i patrzyli, jak płomień chwyta coraz wyższe gałązki. […] Nagle przywódca coś powiedział rozkazująco i odwrócił się od stosu. Nie oglądając się, ruszył w głąb lasu. Za nim poszli jego podwładni. Serce Wojtka zadygotało. Wróciła sprawność ruchów. Kiedy oddalili się wystarczająco od stosu, zwinnie i lekko jak kot skoczył za nimi, wziął rozmach i cisnął. Błysnęło, zawyło, podniósł się w górę na mgnienie oka czarny słup ziemi i opadł. Pęd powietrza przewrócił Wojtka, ale chłopiec zaraz się zerwał, odbezpieczył drugi granat, usłyszał lekki syk i cisnął znowu. Potem dwa pozostałe. I natychmiast, nie sprawdzając skutków swego ataku, podbiegł do stosu. Nie czuł, że parzy sobie ręce, że jakaś gałąź zadrasnęła go w policzek, że dym dławi i gryzie w oczy. Płomień nie dotarł na szczęście do przywiązanych. Mimo to wyglądali okropnie. Stach nabrzmiały na twarzy, sinofioletowy. Pani Maria zwisała bezwładnie. Wojtek dygocącymi rękoma odszukał koniec drutu i zaczął go odkręcać. Po chwili ułożył zemdloną panią Marię na mchu, Stach usiadł pod drzewem, oddychając ciężko. […]

Wystawa "Warszawa oskarża" w Muzeum Narodowym w Warszawie, 1945-1946, fot. nieznany (link).
Wystawa „Warszawa oskarża” w Muzeum Narodowym w Warszawie, 1945-1946, fot. nieznany (źródło).

— Nie rozumiem — zastanawiał się Stach — po co chcieli nas upiec… mogli przecie zwyczajnie zabić jako swoich wrogów… ale takie zezwierzęcenie… To mi się nie mieści w głowie…
— Nie ubliżaj zwierzętom — oburzyła się pani Maria — hitleryzm to coś gorszego niż zezwierzęcenie… mowa ludzka jest za uboga, abym jednym słowem określić cały ogrom zbrodni faszyzmu… cały ogrom upodlenia człowieka, jaki z sobą niesie… Hitleryzm to coś antyludzkiego.
— Spalili parę milionów ludzi w Oświęcimiu — powiedział Wojtek — nabrali wprawy…
— Dokąd my idziemy? — zaniepokoił się nagle Stach.
— Jak to dokąd? — odpowiedziała pytaniem pani Maria. — Do naszej szopy.
— Po co?
— Zostały tam nasze worki i plecaki…
— Mogę z tych skarbów zrezygnować — zachmurzył się Stach, który widocznie miał dosyć wędrówki i przygód.
— Może ocalało coś z naszych prowiantów — powiedział zawsze praktyczny Wojtek — jesteśmy głodni, wyczerpani, trudno nam będzie w tym stanie dotrzeć do Olsztyna.
— Tak, tak — gorąco przyświadczyła pani Maria — marzę o kubku wrzątku…
Stach się skrzywił, ale nie protestował.
W jednej torebce znalazło się trochę kaszy. Ugotowali rzadki krupnik i choć nie solony i nie kraszony, smakował im nadzwyczajnie. Stach zebrał porozrzucane worki, strzepał z nich piasek, zawiązał w węzełki.
— Możemy wędrować do Olsztyna.
Wojtek podniósł się również. Pani Maria patrzyła na nich ze smutkiem. Siedziała nieporuszona, jakby na coś czekała.
— Chcecie odejść? A książki?
— Książki — zająkał się Stach. — Powiemy miejscowym władzom o tej spalonej szopie, niech przyjadą i zabiorą… Ja mam dość.
— Sam mówiłeś, że mają pilniejsze sprawy na głowie. Przyjdą wiosenne deszcze, zniszczą, co tu jeszcze ocalało.
— To prawda — poparł panią Marię Wojtek — musimy sprawdzić, czy warto się trudzić. Dogrzebanie się do dna nie zajmie nam dużo czasu.
Do warstwy nie spalonych książek dotarli prędzej, niż się spodziewali. Stach pierwszy wyciągnął parę pięknie oprawnych tomów. Tekturka okładki była trochę skręcona, ale kartki wewnątrz białe.
— Całe! — krzyknął z triumfem.
Pani Maria i Wojtek podbiegli do niego. A Stach skrzywił się i powiedział z rozczarowaniem:
— Phi, francuskie. Nie warto się było mordować…
Pani Maria spojrzała na niego, aby mu odpowiedzieć, i nagle wybuchnęła niepohamowanym śmiechem. Stach spojrzał na nią ze zdziwieniem i też nagle zaczął rżeć jak młody źrebak. Wojtek poszedł za ich przykładem. Śmiali się niepowstrzymanie, zataczali ze śmiechu, patrząc na swoje umazane sadzami twarze, na niezwykłe wąsiki i bródki, na uczernione policzki. […] Całe niedawne napięcie nerwów i przeżyta trwoga wyładowywały się w tym niepowstrzymanym śmiechu. Wojtek, który nigdy nie wychodził z roli czuwającego, usłyszał nagle z krzewów, które mu w nocy ocaliły życie, zduszony szept:
— Obywatelu poruczniku, to chyba jakieś pomylone…
Odwrócił się gwałtownie i zobaczył kilku zaczajonych żołnierzy. Lufy karabinów były skierowane w stronę pogorzeliska.
— Nie strzelajcie, my swoi! — krzyknął zeskakując.
Otoczyła ich grupka żołnierzy. Pani Maria zmieszana zaczęła wycierać twarz rękawem żakiecika. Wojtek ze Stachem rozpoczęli chaotyczne wyjaśnienia, ale młody porucznik przerwał im i poprosił panią Marię, aby opowiedziała, co się stało. […]
— Ścigamy ich od kilku tygodni i zawsze nam się wymykali — powiedział porucznik — może dzięki wam uda nam się odkryć ten schron czy bunkier. Teraz psy podejmą ślad. […] Jesteś wspaniały chłopak, porozmawiam z kapitanem, przedstawimy cię do odznaczenia. Wojtek pokraśniał z dumy i ze szczęścia.
Porucznik rozkazał żołnierzom pomóc w rozgrzebywaniu pogorzeliska. Na ciężarówkach było parę bosaków, więc praca poszła teraz łatwo i sprawnie. Załadowano sześć worków zupełnie nie uszkodzonych książek. Pani Maria, która rozpaczała nad każdą zniszczoną książką, teraz zaczęła rozpaczać z innego powodu:
— Jak my się z tym zabierzemy? Przecie mowy nie ma, abyśmy mogli udźwignąć taki ciężar… A to są wszystko książki z warszawskich bibliotek, więc…
Uczynny porucznik rozstrzygnął te sprawy niespodziewanie pomyślnie.
— Dziś nasza ciężarówka idzie po prowiant do Działdowa, podwiezie was i wasze skarby. Dam pani list do komendanta stacji, to mój kolega. Na szczęście nie odkomenderowali go jeszcze gdzie indziej, na pewno ułatwi pani przewiezienie książek do samej Warszawy.
I tak szczęśliwie zakończył się ostatni etap „wyprawy po złote runo”.

Halina Rudnicka, Chłopcy ze Starówki, Wydawnictwo Łódzkie 1975.

(Odwiedzono 395 razy, 2 razy dziś)

12 komentarzy do “Księgozbiory polskie, cz. 14: Wyprawa po książki”

  1. Ja ogólnie jestem centuś, że Galicjanie niech się w chaszczach ze swoim sknerstwem schowają, ale jeśli chodzi o straty w książkach, to już osiągam prawdziwe szczyty. I doskonale rozumiem stan ducha przybyłych na miejsce książkowej kaźni, bo ostatnio musiałem się rozstać z paroma tytułami z dziecięcej biblioteczki chłopaków, które Babcia załatwiła ciągłym podlewaniem usytuowanego na rogu półki kwiatka :( Szczęściem nie były to zlokalizowane w dole regału białe kruki w rodzaju „Pluka z wieżyczki”. Serce jednak krwawiło, kiedy Kogutek Ziutek poszedł na stos makulatury. Od razu dodam, że sytuacja była nie do uratowania, bowiem nawadnianie woluminów trwało od dłuższego czasu i z niektórych książek zrobił się bez mała jednolity blok papieru. Zapobiegawczo przeniosłem całą zieleninę z półek w inne, bardziej strategiczne z widzenia bibliofilstwa miejsca :D

    Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.