Gdyby nie to, że Otto Rosenberg był Sinto, pewnie prowadziłby w Berlinie spokojne, choć ubogie życie pod opieką swej babki. Jak ono wyglądało, dowiadujemy się z pierwszych partii jego wspomnień, powstałych pół wieku po wojnie. Klan Rosenbergów nie wędrował po całych Niemczech, jego przedstawiciele mieszkali co prawda w wozach, ale ustawiali je na wynajmowanych berlińskich parcelach. Zmiana nastąpiła w 1936 roku, kiedy przed igrzyskami olimpijskimi oczyszczano stolicę m.in. z Cyganów. Utworzono dla nich obóz w podberlińskiej wsi Marzahn, przy rowach melioracyjnych, do których spuszczano gnojówkę. Sinti podporządkowali się zarządzeniom władz, próbowali przystosować do życia w nowym miejscu. Dorośli pracowali, dzieci chodziły do szkoły i kościoła, gdzie dostawały zupę. Trzynastoletni Otto musiał jednak wkrótce iść do pracy w fabryce zbrojeniowej. Oskarżony o rzekomą kradzież soczewki, trafił do aresztu. Gdy z niego wyszedł, dowiedział się, że jego rodzina trafiła do Auschwitz. Podążył za nimi.
Obóz cygański w Auschwitz powstał w 1943 roku, umieszczano w nim całe rodziny deportowanych Romów i Sinti. Otto odnalazł bliskich, ale niedługo przebywał wraz z nimi. Za jakieś uchybienie regulaminowe czekała go karna kompania, a po powrocie z niej, ciężko chory, trafił do szpitala. Wyzdrowiał.
Nie wiem, jak to możliwe, że przetrwałem Auschwitz. Do tej pory tego nie rozumiem. Miałem też szczęście. Prawdopodobnie czuwała nade mną czyjaś opiekuńcza dłoń.
Otto zaczął pracę w łaźni. Czyścił buty kąpiącym się esesmanom, w tym osławionemu doktorowi Mengele. Dla Rosenberga „Anioł Śmierci” był przystojnym, pogodnym i uśmiechniętym mężczyzną, który kiedyś zostawił mu paczkę papierosów. Już wtedy jednak wiedział, że Mengele prowadzi jakieś eksperymenty, że pobiera od więźniów organy. Po latach pozwolił sobie na taką refleksję:
Tak sobie myślę, że gdyby lekarze wiedzieli wtedy tak dużo o pobieraniu organów jak dzisiaj, nikogo z nas nie zamęczono by pracą na śmierć. Przeciwnie. Powiedziano by nam: nie chcemy was, ale wszyscy zostaniecie internowani. […] Żeby – jeśli będzie potrzebny jakiś organ – mogli powiedzieć: no, to jutro kolej na tego. […] Byłby to jeden z lepszych banków mięsa na świecie.
Przerażająca wizja, jakby rodem z jakiejś powieści science-fiction. Może to tylko naiwne rojenia, a może faktycznie, gdyby medycyna była lepiej rozwinięta, taki pomysł mógłby się narodzić.
Rosenberg zauważał też straszliwe spustoszenie, jakie czynił pobyt w obozie w ludzkich duszach:
[…] ludzie tracą współczucie dla innych. Już się tylko kopie, bije i odbiera, żeby się wzbogacić, żeby przeżyć. A gdy tak na samym końcu przyglądnąć się człowiekowi i postudiować go, tak jak ja to zrobiłem, zobaczy się już nie ludzi, a zwierzęta, mają taki wyraz twarzy, którego nie da się zdefiniować.
W sierpniu 1944 roku ostatnich Romów i Sinti z Auschwitz, w tym Ottona, wywieziono do Buchenwaldu, potem do innych obozów. Wyzwolenie nie uwolniło Rosenberga od piętna pochodzenia, którym naznaczyli go naziści. Tułał się po Niemczech, wycieńczony, chory, przepełniała go żądza odwetu za śmierć najbliższych. Dopiero pobyt w domu samotnej Niemki, zabawy z jej dziećmi, odrobina normalnego życia pozwoliły mu stłamsić to uczucie. Powróciło dopiero wtedy, gdy Otton zaczął starać się o odszkodowanie za swoje utracone zdrowie, za zabitych braci i siostry, za matkę, która zmarła wskutek obozowych przejść. Wybiegi urzędników przypomniały mu to, jak potraktował go niegdyś własny kraj.
Wspomnienia Ottona Rosenberga tylko na pozór są beznamiętną relacją. Nie używa on wielkich słów, jego refleksje są może trochę naiwne, ale przejmujące. Musiał żyć ze świadomością, że tylko on przeżył. Zadawał sobie pytanie dlaczego właśnie on żyje, po nocach budziły go koszmary, o rodzicach i rodzeństwie w ogóle nie mógł mówić, zagłuszał ból alkoholem. Dopiero upływ półwiecza pozwolił mu się otworzyć. Siłę dawała mu wiara zaszczepiona w dzieciństwie.
Twarze tych, którzy zginęli, pokazują nam zdjęcia we wkładce. Widzimy ich upozowanych w rodzinne grupki, możemy przyjrzeć się obozowi w Marzahn. Z nieznanych przyczyn podpisy pod fotografiami brzmią niczym z kroniki kryminalnej: „Otto R. z siostrą Therese”. Czy to źle pojęta oszczędność miejsca? Nic na to nie wskazuje. Na dodatek w tych podpisach błędnie odmieniano imię Otto. To przykry zgrzyt.
Przez cały czas czekałem też na wyjaśnienie, co oznacza tytuł książki. „Palące szkło” – czy to jakaś metafora? W tekście nie ma o tym mowy. Jakiś trop dał mi słownik, według którego niemiecki tytuł Das Brennglas oznacza „soczewkę wypukłą”. Tę, którą miał ukraść Otto? Czy tę, przez którą spojrzał po latach na swoje życie? Interpretację pozostawiono czytelnikowi.
Te niedoskonałości nie wpływają jednak na ogólną ocenę tej książki. Oszczędna w słowach, poruszająca i pokazująca zagładę narodów z nowej perspektywy. Jak napisano na okładce, Rosenberg „nie oskarża, nie rozlicza i nie wystawia rachunku. Sinto opowiada swoje życie”. Tylko tyle i aż tyle.
Otto Rosenberg, Palące szkło, tłum. Ewa Kowynia, TAiWPN Universitas 2010.
Za przesłanie książki dziękuję TAiWPN Universitas.
Zapraszam do przeczytania
(Odwiedzono 491 razy, 2 razy dziś)
O, zdecydowanie zachęciłeś mnie do przeczytania tej książki. Już chyba wiem, po co kiedyś się uśmiechnę do pewnej miłej pani ;)
A swoją drogą będzie to pierwsza książka w tematyce, którą przeczytam, a która została napisana przez Roma. Tym bardziej jestem tej lektury ciekawa!
Ze względu na tematykę książkę z chęcią bym przeczytała. A że to tematyka historyczna, wojenna i w ogóle, to jak znalazł będzie na prezent dla męża. I będę miała „Palące szkło” bez wyrzutów sumienia, że za dużo wydaję na książki – czyż to nie genialne? ;)
Na debiut w tematyce nadaje się równie dobrze, jak „obozowe klasyki”. W tym przypadku dodatkowy smaczek to opisy przedwojennego życia Sinti i powojennych losów autora – mało kto opisuje własne zmagania z traumatycznymi przeżyciami obozowymi.
Tak! I właśnie te opisy zmagań powojennych skusiły mnie ostatecznie. No, ale najpierw muszę przeczytać książkę, którą już od nich mam ;)
@Książkowo: nie doczytałem dokładnie Twojego komentarza. To jest chyba w ogóle jedyna książka o Auschwitz pisana przez Sinto (Sinti i Roma to odrębne grupy, nie należy tych nazw używać wymiennie), w każdym razie ja innych nie znam.
@Viv; oczywiście, że genialne. Małżonkom należy kupować w prezencie tylko takie książki, które sami chcielibyśmy przeczytać;P
Patrz, a ja byłam do dzisiaj przekonana, że Sinti to jest jeden z „odłamów” Romów. Jednak człowiek uczy się non-stop ;)
Odrobiłem lekcje jeszcze w trakcie lektury i mogę teraz udawać kompetentnego:)
Nie ważne ile historii przeczytam o Holocauście i ile z nich ujrzało światło dzienne (rodzaj Świadectwa) to tak mam wrażenie, że to za mało.
Aż chce się powiedzieć: Cholera, jak mozna tak krzywdzić ludzi?
Ciekawy może być obraz i przeobrażenie bohatera. Od próby przetrwania do prebaczenia.
Przeczytam.
Serdeczności na ten okropny, deszczowy dzień :)
Podzielam Twoje wrażenie, nigdy za dużo takich książek. Szkoda, że wiele osób ich unika, uznając, że są przygnębiające, okrutne w swej wymowie itp. A może unikają ich, bo zmuszają do myślenia?
Zmuszają do (współ)odczuwania. A to może być trudniejsze niż myślenie.
Masz rację, to dużo trudniejsze.
Właśnie najgorsze jest to, że nie da się tego czytać bez współodczuwania… Nie umiem do takich książek znaleźć dystansu, noszę je potem w sobie całymi tygodniami więc sięgam bardzo niechętnie…
Czasem warto, w tym świecie makulatury jednorazowego użytku, chociaż raz na jakiś czas ponosić jakąś książkę dłużej w sobie, nawet jeśli boli i uwiera.
Pewnie masz rację, ale nic nie poradzę na to, że tematyka obozów koncentracyjnych autentycznie mnie przeraża…
Często sięgam po literaturę faktu, ale najczęściej w wykonaniu Torańskiej.
Mnie z kolei wynurzenia rozmaitych Bermanów nie pociągały, więc Torańską omijałem.
akurat tę część też ominęłam szerokim łukiem :) wciągnęły mnie za to „Jesteśmy.Rozstania 68′” i „Są” – więc polecam :)
A tak, o tej o emigrantach z ’68 też myślałem.