Jeszcze parę miesięcy temu należałem do nielicznych chyba przedstawicieli mojego pokolenia, którzy wiedzieli kim jest Krystyna Mazurówna. Nie była to żadna szczegółowa wiedza, ot, pamiętałem, że mój tata wymienił jej nazwisko, gdy oglądaliśmy czarno-biały filmik z Piotrem Szczepanikiem, śpiewającym „Kochać”. Za piosenkarzem, na tle ascetycznej scenografii, para tancerzy wykonywała dość chyba awangardowy jak na tamte czasy układ choreograficzny. „Wilk i Mazurówna”, usłyszałem. Do tego jakieś napomknięcie o przerwanej karierze, i tyle.
Teraz z kolei należę pewnie do nielicznych, którzy nie oglądali wielkiego comebacku Mazurówny jako jurorki w telewizyjnym konkursie tanecznym, za to dzięki jej wspomnieniom nie tylko dowiedziałem się, jak wyglądała ta przerwana kariera, ale i spędziłem wiele bardzo przyjemnych chwil podczas lektury.
„Burzliwe życie tancerki” może się wydawać typowym produktem przebrzmiałej gwiazdy, która postanowiła sprzedać swoje wspomnienia, ale to mylne wrażenie. Moim zdaniem książka ta zdecydowanie wyróżnia się na tle tego rodzaju literatury. Mazurówna ma znakomity styl – lekki i gawędziarski; doskonale umie podać anegdotę, bezbłędnie wybiera ze swych przeżyć to, co najważniejsze, nie mizdrzy się do czytelnika i nie zalewa go swoimi refleksjami i przemyśleniami. Woli po prostu opowiadać: o sobie, rodzicach, siostrze, kolejnych mężczyznach, dzieciach, partnerach tanecznych, przyjaciołach, znajomych i całkiem przypadkowych osobach. O występach, podróżach, kolejnych miejscach pracy. Sama energiczna, zawsze w ruchu, spragniona zmian tchnęła tę energię w swoje wspomnienia. Mnóstwo krótkich rozdziałów: dzieciństwo w wojennym Lwowie, młodość w stalinowskiej Warszawie, błyskotliwa acz krótka kariera za rządów Gomułki. Praca, uczucia, radości, smutki – wszystko w zawrotnym tempie, istny kalejdoskop przeżyć. Od sukcesu do porażki, ze szczytów na dno, od gwiazdy scen do bileterki w paryskim kinie – o tym wszystkim pisze szczerze, jednak bez drobiazgowości; porusza niekiedy kwestie bardzo intymne, ale nie odniosłem wrażenia, że zdecydowała się odkryć wszystko.
Wspomnienia Mazurówny bawią i krzepią. Upadłeś? Podnieś się i zacznij od nowa. Nie masz na czynsz? Rusz na poszukiwanie pracy i nie poddawaj się, wejdź drzwiami albo oknem, przekonaj dyrektora teatru/reżysera/producenta/właściciela restauracji, że to ty jesteś najlepszy – a potem udowodnij, że faktycznie jesteś. Optymizm i radość życia w skondensowanej dawce. Do tego dawce w niezwykle efektownym opakowaniu, bo książka przypomina album z mnóstwem zdjęć, reprodukcjami wycinków prasowych, okładek, plakatów, a nawet dziecinnych rysunków. Nie można się oprzeć, żeby nie przekartkować, nie pooglądać i nie podczytać tu i ówdzie, a potem rzucić się do czytania i chłonąć.
Krystyna Mazurówna, Burzliwe życie tancerki, Wydawnictwo Marginesy 2010.
Za przesłanie książki dziękuję Wydawnictwu Marginesy.
Zapraszam do przeczytania
(Odwiedzono 293 razy, 1 razy dziś)
Po przeczytaniu Twojej reenzji zastanawiam się, czy to w takim razie ona sama napisała te wspomnienia.;/
Też należę do tych, którzy pamiętają ją z dawnych czasów, a wspominasz chyba o jej duecie z Gerardem Wilkiem? Występowali w czarnych kostiumach, w bardzo ubogiej scenografii, a tańczyli BOSKO!
P.S. Czy poddasz się przesłuchaniu? Już mam gotową lampę z żarówką setką…
Nie, to nie ten duet. Tego, który mam na myśli nie znalazłam w necie. Szkoda.
Mam wrażenie, że jednak pisała sam – jest kobietą wielu talentów, a poza tym od lat pisuje do rozmaitych pism. Do Kochać kostiumy zdecydowanie były jasne. A co do przesłuchania, to zeznania złożę u Ciebie:)
Oczywiście, że może być u mnie, choć myślę, że Twoi wszyscy fani chętnie by to też przeczytali ;p
Co do tego duetu, o którym ja wspomniałam, to tancerze mieli po prostu czarne, obcisłe trykoty i nie tańczyli do piosenki.
Krystyna Mazurówna budzi we mnie dość mieszane uczucia. Jest nieprzeciętna i niezwykle utalentowana, to pewne. Słuchać jej jednak za bardzo nie lubię, bo wydaje mi się być zbyt egzaltowana, żeby nie nazwać tego mizdrzeniem się właśnie.
Nie słyszałem żadnej jej dłuższej wypowiedzi, więc się nie odniosę:)
Nielicznych garstka się znajdzie. Też słyszałam co nieco o K. Mazurównie przed czasami show, którego tylko jakieś skrawki miałam okazję oglądać. Jakiś reportaż, dokument, o niej był. No taniec do piosenki Szczepanika – znamienny.
Po te wspomnienia chętnie kiedyś sięgnę.
Książka będzie idealna wakacyjnie:)
No patrz pan. Czyli, nie sądź człeka po ubraniu, rzeczywiście ma sens :) Zobaczymy.
Wolę sobie nie wyobrażać, co pomyślałeś o Mazurównie na podstawie jej strojów:P Chociaż ja też podejrzewałem, że to dzieła telewizyjnych stylistów, ale z książki wynika, że ona ma po prostu taki styl, i to od dawna. Była np. w PRL-u prekursorką zielonych włosów:)
Zobacz jak to jest. Sam obiecuję sobie, że nie będę na starość jednym z szarych, zasuszonych dziadeczków w kapelusiku i zgrzebnych portkach. Że będę nosił marteny i bandanę. A jak zobaczyłem pierwszy raz Krystynę Mazurównę w show, o którym piszesz, pomyślałem: „Ta staruszka ma nierówno pod sufitem”. Jak widać przywiązanie do stereotypu jest silniejsze ode mnie samego. Staruszka, to ma być babcia w zapasce, z krzyżykiem na piersi i różańcem w dłoni. Amen. :P
Uważaj, bo myślenie stereotypami może być pierwszą oznaką starczego uwiądu:)
O nie… ja jeszcze nie chcę się starzeć… :(
Zawsze pozostaje botoks i chirurgia plastyczna:)
U mnie to raczej detoks niż botoks :P
Ponoć faceci też się botoksują, ale skoro wolisz detoks, to nic nie narzucam:)
Teledysk do piosenki Szczepanika mocno zapada w pamięć dzięki choreografii, fakt. Kojarzyłam zawsze tę panią, ale z jakiego powodu, nie wiem.;)
Książkę intensywnie przejrzałam w bibliotece, rzeczywiście dobrze się czyta. Podobnie słucha się Mazurówny, bo opowiadać potrafi. A życiorys tak barwny, że kilka osób dałoby się nim obdzielić.;) Chyba dobrze, że wyjechała na Zachód, bo polskie realia raczej słabo były przygotowane na takiego „malowanego ptaka”.;(
Toteż przez „malowanym ptakiem” otworzono klatkę i kazano mu odlecieć, żeby się nie odcinał od szarego tła:(
No proszę. To jestem zaskoczona, bo oceniałam ją stereotypowo. Do Twojej recenzji zasiadłam, bo myślałam, że teraz dowiem się prawdy i upewnię w swoim zdaniu (negatywnym) na jej temat.
A tu trzeba zrewidować swoje poglądy…
Najlepiej do rewizji przystąpić jak najszybciej:)
Ja dopiero niedawno usłyszałam o tej Pani i raczej „nie przypadła mido gustu”. Więc nie skuszę się na tę książkę.
No nie … , nie wytrzymałem … :-) – pisac oczywiście każdy może, ale czy warto to czytac – moim zdaniem, wspomnień Mazurówny nie warto. To że książka obliczona jest na zrobienie sensacji wydaje się jasne po kilku stronach. Epatowanie „tajemnicami alkowy” ma albo przynajmniej jednak powinno miec jednak jakieś swoje granice. Mnie to nie kręci – zwłaszcza, że trudno doszukac się w książce głębszej myśli. Wspomnienia pisane są generalnie za pomocą prostych zdań pojedynczo złożonych, co w połączeniu z miałkością treści sprawiało, że po jakimś czasie miałem wrażenie, że mózg mam jak po lobotomii bo moje szare komórki nie natykały się na nic co stawiałoby im choc symboliczny opór i zmuszało do minimum wysiłku. Tym którzy oczekują od książek „wartości dodanej” zdecydowanie odradzam.
Z tymi tajemnicami alkowy to bym nie przesadzał, parę zdań podrzędnie złożonych też by się znalazło, ale oczywiście nie wszystkich musi kręcić to samo. Mnie akurat zakręciło:)
O matko, a co to jest „zdanie pojedynczo złożone”? Ze szkoły znam pojedyncze i złożone. Złożone mogą być współrzędnie i podrzędnie. Ale o pojedynczo złożonych jak żyję nie słyszałam.