Czerwiec zaczyna się u mnie pod znakiem literatury dziecięco-młodzieżowej. Zastanawiam się, czy to sugestia, że potrzebuję wytchnienia, czy raczej zapowiedź nieuchronnie nadciągającego starczego zdziecinnienia. W każdym razie w ramach łapania oddechu od spraw poważniejszych chwyciłem za powieść Juliusza Verne’a, która od parunastu lat stała sobie na półce, czekając na swoją szansę.
Tytuł „Północ kontra Południe” w połączeniu z wybitnie militarystyczną okładką sugeruje, że jest to utwór prekursorski wobec „Przeminęło z wiatrem” albo chociaż wobec serialu „Północ – Południe”, fresk historyczny osnuty wokół amerykańskiej wojny secesyjnej. Nic bardziej mylnego: wojna przewala się gdzieś w tle w postaci detalicznych spisów posunięć poszczególnych dowódców i wyliczeń miejsc kolejnych bitew i potyczek,
fabuła zaś kręci się wokół wendetty,
jaką złowrogi Hiszpan Texar toczy przeciwko Jamesowi Burbankowi, posiadaczowi ziemskiemu z Florydy. Texar jest złowrogim typem, podejrzewanym o najgorsze przestępstwa, ale zawsze jakoś udaje mu się oczyścić z oskarżeń. Burbank, zwolennik zniesienia niewolnictwa i człowiek szlachetny, stawał przeciwko Texarowi w sądzie, a poza tym swego czasu przelicytował Hiszpana na aukcji niewolników, odbierając mu szansę na zdobycie Mulatki Zermy. To wystarczy, by w sercu zbrodniarza rozgorzała nienawiść. Korzystając z wojennych niepokojów i antyjankeskich nastrojów, Texar knuje przeciwko Burbankowi coraz to nowe intrygi, aż wreszcie doprowadza do krwawej konfrontacji.
Jak na Verne’a, to
powieść zaledwie poprawna.
Akcja jest przewidywalna, brakuje napięcia, zaskoczenia. Bohaterowie są czarno-biali: jak szlachetni, to do bólu, jak zbrodniarze – to bezwzględni i zatwardziali. Kobiety obowiązkowo anielsko dobre, mdleją też co chwila z nadmiaru emocji; jedna Zerma wykazuje się pewną przedsiębiorczością i odwagą. Trochę urozmaicenia wprowadza rządca posiadłości Burbanka, pan Perry, swoimi utyskiwaniami na pomysł obdarzenia Murzynów wolnością. Tło historyczne pokazane nudno, tyrady przeciwko zniesieniu niewolnictwa jakieś bez żaru. O ile jednak Murzyni zasługują na wolność, o tyle wyzuwani z własnej ziemi Indianie są tylko podstępnymi i okrutnymi dzikusami, którzy napastują Bogu ducha winnych osadników i zasługują na wytępienie. Jak to zwykle u Verne’a, można się też nieco dowiedzieć o geografii, przyrodzie i gospodarce Florydy. Dyskretnie poziewując, dotarłem do finału i mogę „Północ kontra Południe” polecić wyłącznie zagorzałym wielbicielom Verne’a.
Jules Verne, Północ kontra Południe, tłum. Bożena Sęk, Wydawnictwo „Śląsk” 1990.
Zapraszam do przeczytania
(Odwiedzono 475 razy, 1 razy dziś)
Akurat tego Verne’a nie znam, ale widzę, że niewiele straciłam.
Prawie nic:) Niestety w latach 90. to już się tylko takie ostatki ukazywały.
Nam lat przybyło, podobnie jak i książkom Verne :-) ale jego creme de la creme w rodzaju „W 80 dni dookoła świata”, „Dzieci kapitana Granta”, „20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi” ciągle czyta się. I tak z perspektywy czasu byłem zaskoczony, gdy uświadomiłem sobie, że XIX-wieczne powieści utrzymywały swoją popularnośc wśród młodzieży (tej młodszej i męskiej) jeszcze w latach 70-tych. A że nie wszystko wychodziło Verne’owi to już zupełnie inna sprawa :-).
Popularność utrzymywała się jeszcze w latach 80., wiem, co mówię:)) A Verne – to jak Kraszewski, przy tej liczbie tytułów nieuchronnie część musiała być słabsza. Wygrzebałem jakieś kolejne cztery nieczytane tytuły i sobie poeksperymentuję:)
Trochę sobie książka poczekała na szansę ;)
Ja jakoś dziwnie wybierałam lektury za młodu – kocham „Dzieci z Bullerbyn”, ale ogólnie Astrid Lindgren przeczytałam niewiele (chyba jeszcze tylko „Braci Lwie serce”), zachwyciłam się „Tajemniczą wyspą”, ale po inne powieści Verne’a już nie sięgnęłam… Nie mam pojęcia, dlaczego.
Ja też właściwie najlepiej znam Dzieci z Bullerbyn – nic innego mnie tak absolutnie nie zachwyciło. Inne przeczytać można, ale szału nie było. A Verne był długie lata moim absolutnym faworytem, Piętnastoletniego kapitana czytałem pewnie ze 30 razy, Tajemnicza wyspa pewnie z 10 razy była w czytaniu, zresztą całkiem niedawno napocząłem ją na nowo:)
Dobry wieczór Zacofany,
Tak sobie Ciebie ostatnio czytam i tak chciałam Ci napisać z serca i ciepło, że bardzo mi się to podoba :). Czuć taką pasję wydobywającą się z Twoich słów, serdeczność skierowaną do nas- czytelników, oj bardzo miło się czyta :).
Juliusza Verne darzę wielką sympatią i sentymentem. Zaczytywałam się nim w czasie tych moich pierwszych młodzieżowych lat – „Podróż do wnętrza ziemi”, „Dzieci kapitana Granta”, „80 dni dookoła świata”. Od tamtego czasu miałam możliwość przeczytać setki książek a jednak one głęboko utrwaliły się w mojej czytelniczej pamięci. Książka, o której piszesz jednak nie znajdzie u mnie szczególnego zainteresowania, za to przypomniałeś mi o innej,którą mam zamiar przeczytać już od dawien dawna, a jakoś tak schodzi. Mowa o „Tajemniczej wyspie”.
Starcze zdziecinnienie nie dotyka pewnego typu ludzi ;), w nich po prostu nadal jest cząstka dziecka, którą trzeba pielęgnować, bo jest wielkim darem :).
Pozdrawiam ciepło
Elina
Dziękuję Ci bardzo za te wszystkie miłe słowa:) Co do Verne’a – to Tajemnicza wyspa jest obowiązkowa i bardzo zachęcam, chociaż jak pisałem wyżej, sam mam największy sentyment do Piętnastoletniego kapitana. A starczemu zdziecinnieniu nie mam zamiaru się poddawać:D