Lądowanie aliantów w Normandii 6 czerwca 1944 roku poprzedziły lata negocjacji politycznych, rozważania rozmaitych koncepcji, kreślenia szczegółowych planów, gromadzenia sił i materiałów, szkolenia poszczególnych jednostek do wykonywania zadań, które wszystkie razem miały przyczynić się do ostatecznego zwycięstwa Sprzymierzonych w drugiej wojnie światowej.
W książce Rodericka Baileya nie ma mowy o wielkiej polityce i wielkiej strategii, nie ma tu przywódców mocarstw i wysokich szarż wojskowych. To zbiór fragmentów relacji i wspomnień głównie brytyjskich żołnierzy uczestniczących w desancie podczas D-Day, dzięki czemu poznajemy wydarzenia z zupełnie nowej perspektywy: z pozycji najczęściej młodych, niedoświadczonych ludzi rzuconych w wir zaciętych walk. Każdy z nich widzi tylko wąski wycinek wydarzeń, pas plaży szerokości kilkuset metrów albo pole, na które zeskoczył ze spadochronem, każdy widzi tylko kilku swoich najbliższych kolegów, żaden nie ogarnia całości toczącej się bitwy. Skupiają się na tym, by wylądować, wydostać się z plaży, uniknąć zranienia lub śmierci, dotrzeć do celów, które muszą zniszczyć. Teoretycznie wiedzą, co do nich należy, ćwiczyli swoje zadania wielokrotnie podczas manewrów – jednak to, co wychodziło perfekcyjnie na poligonie, na polu bitwy wygląda zupełnie inaczej: wystarczyło, że barka desantowa nadziała się na podwodną przeszkodę, że szybowiec wylądował w nieznanym miejscu, że wiatr zniósł skoczków ze strefy zrzutu, a już opanowane sekwencje czynności okazywały się nieprzydatne. Wtedy ratunkiem była zimna krew i umiejętność improwizacji: a tej nie brakowało i dowódcom, i żołnierzom. Kiedy mijało pierwsze oszołomienie gwiżdżącymi nad głową pociskami, odzywał się instynkt i wpojone reakcje: „Szedłeś naprzód długo, potem stawałeś, łapałeś oddech, rozglądałeś się wokół, sprawdzałeś, co jest przed tobą, potem znów szedłeś, cały czas spokojnie, póki nie natrafiłeś na jakiś opór”.
Rzadko mamy możliwość wniknąć w emocje żołnierzy przed walką i podczas niej, tu natomiast widzimy ich całe spektrum: zmęczenie powtarzającymi się bez ustanku ćwiczeniami, złość, że wciąż i wciąż trenuje się działania, o których celu nic nie wiadomo. Ekscytację na wieść o wyruszeniu do walki i napięcie, gdy do oczekujących dociera to, dokąd się udają i po co. Nerwowe przeżycia podczas przeprawy przez kanał La Manche – mało bohaterskie zmagania z chorobą morską czy wstrząs na widok ładunku białych, drewnianych krzyży wiezionych przez jedną z barek. Dezorientację, strach, automatyzm czynności po dotarciu do brzegów Francji, bezsilność na widok rannych kolegów, którym nie można pomóc, gdyż trzeba przeć do przodu. I wreszcie piekielne zmęczenie po walce, gdy zaczyna się odczuwać głód, senność, a równocześnie do świadomości zaczyna docierać, że udało się przetrwać ten najdłuższy dzień w życiu.
Akty bohaterstwa sąsiadują z chwilami słabości, momenty wzniosłe z groteskowymi epizodami, stale trzeba też podejmować trudne decyzje: płynąć zgodnie z rozkazami czy zatrzymać się, by podjąć na pokład rozbitków, biec w kierunku wyjścia z plaży czy pomóc rannemu, ratować spadochroniarzy przed zmasakrowaniem śmigłami samolotu czy też nie zmieniać kursu i dostarczyć na miejsce własnych skoczków? Zbiór opracowany przez Baileya nie jest skierowany tylko do wielbicieli dziejów wojskowości, a nawet nie wyłącznie do miłośników historii. Książkę czyta się jak pasjonującą powieść wojenną – z jedną różnicą: tu bohaterowie są prawdziwi i ich przeżycia też. Może warto ją poznać, zamiast zgłębiać kolejną krwawą sensację albo cukrową czytankę o mlecznym barze nad mazurskim jeziorem?
Roderick Bailey, D-Day. Lądowanie w Normandii, tłum. Katarzyna Skawran, Wydawnictwo RM 2011.
Zapraszam do przeczytania
(Odwiedzono 192 razy, 1 razy dziś)
Nie lubiłam historii do momentu, w którym zrozumiałam, że w tym wszystkim wcale nie chodzi o bezduszne daty, a o ludzi. Punktem przełomowym było dla mnie przeczytanie „Wielkiego księcia” Rymkiewicza. Mam wrażenie, że „D-Day” też zalicza się do takich książek, które mogą przenicować czyjeś poglądy na historię, choć tematyka dotyczy zupełnie innego okresu. Świetnie, że autor oddał głos zwykłym ludziom, którzy często mają więcej do powiedzenia niż luminarze, i że skupia się na ich uczuciach, a nie tylko na czynach i dokonaniach.
P.S.
Wśród licznych budek z hamburgerami mleczny bar na Mazurach jest taką sensacją, że nie dziwi mnie opiewanie w powieściach. :)
Powinniśmy żałować, że nie wszystkie epoki mogą do nas przemówić głosami swoich współczesnych, a na pewno nie w tak urozmaicony sposób. Ja się całkiem niedawno naczytałem detalicznych rozważań o politycznych aspektach D-Day, więc ten zbiór sobie trochę poleżał, a szkoda.
A bar mleczny na Mazurach to taka sama rzadkość jak smażalnia ryb nad morzem, łatwiej nabyć smażoną pangę niż flądrę:)
Na szczęście są historycy i pisarze, którzy nawet w tych szczątkowych źródłach potrafią dostrzec człowieka i o nim tak opowiedzieć, że dech zapiera. Dobrze, że autor tego opracowania miał do dyspozycji tak wiele relacji ludzi, którzy w tych wydarzeniach uczestniczyli.
Kiedy ostatnio byłam nad morzem, smażalni nie brakowało. :)
Na szczęście są. Bailey przekopał się przez ogromny materiał i wybrał znakomite fragmenty.
Być może byłem nad dziwnym morze, ale łatwiej było o pizzę niż o świeżego dorsza:P
Wydaje mi się, że sporej pokory od autora takiego opracowania wymaga całkowite skierowanie reflektora na świadków wydarzeń i dokumenty, a nie koncentrowanie uwagi czytelnika na swojej osobie i własnych przemyśleniach, wnioskach. To jest zaproszenie odbiorcy do dyskusji, a nie potraktowanie go jako biernego słuchacza-przeżuwacza. Są powody do radości, bo pojawia się coraz więcej takich książek. „Niebiosa są puste” też takie właśnie były, prawda?
Skoro są takie problemy z dorszem nad morzem, zastanawiam się, czy w Zakopanem są jeszcze oscypki? :)
Usunięcie się w cień nie wymagało od autora wysiłku, zmuszały go do tego założenia serii: miał prawo napisać wstęp i krótkie wprowadzenia do poszczególnych rozdziałów, potem mówią wyłącznie świadkowie wydarzeń:) Dawno nie byłem w Zakopanem, ale może ktoś ma świeże informacje:P
Myślałam, że heroicznie zrezygnował z zaszczytów. :) Ale swoją drogą taka właśnie forma zdecydowanie bardziej mi odpowiada niż monolog badacza.
Widziałam materiał filmowy z Zakopanego w jakimś dzienniku i jednak oscypki miewają się świetnie. :)
Ja też lubię tę formę. Ciekawe, czy te oscypki sprzedawane w podejrzanych stoiskach pseudogóralskich chociaż leżały przy prawdziwych:P
I czy występują w nich choć śladowe ilości DNA owcy. :)
Pewnie spryskują co najwyżej owczym zapachem:P
Bardzo ciekawe spojrzenie na D-Day. Z chęcią przeczytam tę książkę. ;]
Polecam, znakomicie się czyta:)