Jak co rano Hermoso Madrid Iven, szef kuchni wielkiej restauracji „Płacząca Kometa”, wybiera się na targ, by kupić najbardziej egzotyczne przysmaki ze wszystkich stron galaktyki. Nic nie jest zbyt drogie ani zbyt dziwaczne dla smakoszy, którzy tłumnie się zbiegają, by kosztować egzotycznych dań. Tego dnia Iven nie jest w dobrym humorze. Konkurencja podkupiła mu głowobrzuśca, którego można by podać na zielonogronnym laudyjskim grzywaczu ponczowym. Rozczarowanie nieco łagodzi znalezienie zwilca szczurzopyskiego, co znaczy, że klientela „Komety” uraczona zostanie jego mięsem na płatkach czarnotrufli z Jugot. Iven nie może się jednak skupić na swoim popisowym daniu, bo ma na głowie kontrolę z Ministerstwa Odżywiania, które tylko czyha na każde potknięcie restauratorów, a na dodatek ostro propaguje dietetyczną nowinkę: zieloną, zbilansowaną odżywkę ze Śluźni.
Iven nie należy do osób szczególnie cierpliwych czy taktownych, naraża się więc unijnemu inspektorowi. Jednak wkrótce negatywny raport urzędola przestaje mieć znaczenie – kucharz musi uciekać przed potężną fraternią Y, której główny mafioso padł martwy po zjedzeniu posiłku przygotowanego przez Hermosa.
„Grillbar Galaktyka” pochłania od pierwszej strony – już wycieczka przez kuchnie „Komety” zapiera dech: pełno tam dziwaków oddanych sztuce kulinarnej, drażliwych i skłonnych do awantur, które łagodzić musi szef, a na głowę może spaść tajemniczy pasożyt z kosmosu. Mistrzom patelni i noża nic nie straszne i wróg w końcu ląduje na talerzach klienteli. Uciekający przed mściwymi gangsterami Iven rzuca się w wir wszechświata, który wyrzuca go w coraz dziwniejszych miejscach i w coraz podlejszych garkuchniach. Dzięki swoim talentom i nowo poznanym przyjaciołom nasz szef staje jednak przez szansą na uratowanie ludzkości przed monotonią gastronomiczną i czymś znacznie gorszym.
Humor, wyobraźnia, niesamowite tempo, nawiązania do klasyki SF – nawet taki profan jak ja rozpoznał aluzje do cyklu Gwiezdnych wojen, skojarzył mi się też Galaktyczny smakosz Jamesa White’a, a kto wie, co tam się jeszcze kryje – to bardzo smakowita mieszanina, danie, od którego trudno się oderwać. Lepiej jednak nie czytać na głodniaka, bo nagłą chęć na lampucerę bagienną przyrządzoną z ciekłowodorostami z astralem trudno będzie zaspokoić. Zawsze jednak można postawić sobie pod ręką talerz kanapek ze smalcem albo paczkę słonych paluszków, chociaż to niezupełnie to samo.
Maja Lidia Kossakowska, Grillbar Galaktyka, Fabryka Słów 2011.
Zapraszam do przeczytania
(Odwiedzono 443 razy, 1 razy dziś)
Czy to jest pierwsza książka tej autorki, jaką czytałeś?
Polecasz ją całościowo?
Pytam, bo mam ogromną ochotę na spróbowanie, a jeszcze niczego nie znam. Od czego zacząć?
To moja pierwsza Kossakowska i póki nie napisze jakiejś drugiej zabawnej książki, to pewnie ostatnia. Bo inne to jakieś anioły czy coś, więc nie mój klimat. Chyba że coś przegapiłem:)
hm, ja lubię dobre fantasy, a ona zbiera pozytywne recenzje, tylko zaskoczyłeś mnie tym humorem. Dotychczas kojarzyła mi się raczej pompatyczno-uwznioślająco, heroiczno-gromowładnie, no ale przecież nie czytałam. Muszę jednak coś wziąć. W sensie wypożyczyć.
Mnie się też kojarzyła heroicznie, ale w paru recenzjach Grillbaru była mowa o humorze, to się skusiłem i dobrze zrobiłem:)
Mam niejasne wrażenie, że tym razem pani Kossakowska mi się nie spodoba. Z Twojej opinii wyłania się bowiem obraz nagromadzenia dziwności, co trawię tylko u Lema, a i to w małych dawkach. Niemniej jeśli wpadnie mi w ręce, to spróbuję.
a co innego warto przeczytać? Nie wiem, co dla Ciebie jest dziwnością, poza nazwami potraw tak naprawdę innych udziwnień tu nie ma.
Najbardziej mi podeszła Ruda sfora. Te tam o aniołach mniej, nie przepadam za skzydlatymi istotami. ;)
Zrozumiałam, że są dziwne stworzenia, z których robione są potrawy o dziwnych nazwach. Skojarzyło mi się ze Szpitalem kosmicznym bodajże (głowy nie dam, bo nie doczytałam), gdzie było sporo przedstawicieli innych ras. A ja mam coraz większą do takowych awersję, ostatnio nawet do „zwykłych” elfów i smoków. :)
Stwory są, dziwne rasy są:) Szpital kosmiczny kojarzył mi się nieustannie, ale u mnie to dobre skojarzenie.
Lampucera – jak ja lubię to słowo.;)
Rozumiem, że ta książka to zabawa, zabawa i jeszcze raz zabawa?
Tak, zabawa, zabawa i zabawna zabawa. Plus szpileczki wtykane biurokracji, Unii dziwnie przypominającej Europejską i nawiązania do kultury masowej:)
Szpileczki wtykane Unii – to ja chętnie się zapoznam, choć generalnie -polecę blogowym klasykiem- to nie moja bajka- ale Unii sama chętnie wbiła bym szpilę, nie szpileczkę, tymczasem muszę ku jej chwale pracować :)
To możesz mieć nieco uciechy:)) Inspektorem do spraw żywienia z ramienia unii jest przedstawiciel rasy, która nie jada w ogóle, i temu podobne smaczki:D
Gdyby tak ta przypadłość na mnie się rzuciła (nie jedzenie) nie miałabym nic przeciwko :)
Brzmi bardzo nieźle, choć osoby konsumpcyjnie drażliwe nie powinny chyba brać tej książki do ręki:) A przepisy jakieś są? Tak pytam, w razie gdybym akurat dostała w rybnym lampucerę.
Ja do Kossakowskiej już parę razy się przymierzałam, jednak zawsze kończyło się to tak samo: kupowałam jednak co innego. Jestem trochę nieufna z uwagi na jej podejrzaną płodność literacką. Ostatnio trochę ucichła, ale był moment (ze dwa lata temu), że co chwilę pojawiało się coś nowego.
Widzę, że wczorajszy dzień natchnął Cię Diunowo. White, Kossakowska, Herbert – czy ja na pewno trafiłam na właściwy blog?:P
Przepisów nie ma, to nie jest słitaśna powieść toskańsko-prowansalska. Poza tym do przygotowania paru potraw wymagany jest reaktor atomowy, to raczej bez szans w naszym kraju:PP A fantastyka tak mi się skumulowała, bo to idealne na poprawę nastroju, chociaż White’a czytałem w czerwcu, a Kossakowską tydzień temu. A Herberta to już w ogóle szósty raz, w nieustannym zachwycie:)
Szósty raz? Jestem pod wrażeniem.;)
Z grubsza licząc:) Ale to jedna z książek mojego życia (raczej cykl życia:P).
No tak, nie samym Kraszewskim i Dąbrowską człowiek żyje.;)
Święte słowa :)
O, to jest świetna książka! Fabularnie wprawdzie trochę kulejąca, ale za to językowo bijąca milion innych pozycji – i ta wyobraźnia… Świetnie się przy niej ubawiłam, dostawałam spazmów z zazdrości (nigdy nie będę tak pisać jak ona;-) i pod koniec pomyślałam sobie, że to taka książka środka – typowo rozrywkowa lektura, ale wykonanie mistrzowskie. A jeśli nie kręcą Cię anioły, to polecam tej samej autorki „Zakon Krańca Świata”. Niezłe, naprawdę niezłe. I nie o aniołach;-)
Oj tam kulejąca fabuła, doprawdy:) Przypuszczam, że autorka też się znakomicie bawiła przy pisaniu, to się czuje:) A Zakon obadam, dzięki.
Ale te anioły Kossakowskiej wcale złe nie są:)
To znaczy książki o nich, bo anioły z definicji powinny być dobre. Czytałam „Obrońców Królestwa” i zabawna była ta książka.
Przy okazji strasznie jestem ciekawa jak Ci statystyki skoczą po takim tytule posta – myślałam, że jakowaś wendeta się szykuje przeciw którejś ze współczesnych luminarek;P
Czy ja mam opinię jakiegoś smoka pożerającego literackie dziewice?? Statystyki na razie w normie, ale post jeszcze młody:)) I dzięki za wskazówkę, mam trzecią Kossakowską do sprawdzenia:)
Oczywiście, że masz taką opinię!
Co prawda z tymi dziewicami to bym nie przesadzała, mogą być też i te ruszane;) Nie masz litości dla nikogo.
Ale dziewice literackie szczególnie drażliwe, nie ma to jak debiutantkę skrytykować:))
Lampucera do dziewicy jednakowoż nie przystaje…
A ostatnio jedna zmasowała atak – wszędzie jej pełno;)
Nie będę dopytywał o szczegóły, na wszelki wypadek, gdybym miał ochotę zionąć ogniem:P
Kanapki i paluszki w czasie lektury mogą być ryzykowne, skoro tam są obrzydliwości typu zielona, zbilansowana odżywka ze Śluźni. :) Nigdy nie próbowałam lampucery bagiennej, ale nazwa sugeruje, że lekko zamula. :)
Ja muszę mieć jakieś zaburzenia łaknienia, bo i tak byłem ciągle głodny, mimo Śluźni i lampucery:) Szczególnie jak była mowa o hamburgerach i takich tam:))
Aż boję się zapytać, z czego były te hamburgery. :)
Spokojnie, z hodowlanej wołowiny, oszczędzę szczegółów hodowli:)
Moja wyobraźnia pracuje, ale o szczegóły lepiej nie będę wypytywać. :) Mam nadzieję, że sama się przekonam, jak kiedyś odwiedzę „Grillbar Galaktyka”.
Akurat na kolacyjkę w długi jesienny wieczór:)
A ja Ci polecę zbiór opowiadań Kossakowskiej „Więzy krwi”. Mroczniejsze, ale rewelacyjne.
Bardzo, bardzo dobre są jeszcze cztery powieści, choć chyba raczej bardziej pasuje tutaj określenie mini-powieści, „Upiór południa”.
A i anioły nie są takie złe, mają i akcję, i humor, i niezłych bohaterów. Ja je wielbię ;)
Pozdrawiam!
Dzięki za polecenie:) Czy mogę rozumieć, że humor jest stały elementem książek Kossakowskiej? Jeśli tak, to zaryzykuję.
Jak sobie przypomnę smakowaną w młodości jajecznicę na móżdżku, to mi żadne lampucery i zbilansowane odżywki nie straszne :) A zaznaczam, że tu i teraz ludziska nie takie dziwy jak u Kossakowskiej zjadają. Fugu nie fugu i inne ptasie gniazda i stuletnie jaja.
PS. Do dziś pamiętam fascynację z jaką oglądałem scenę z Indiany Jonesa, w której Ford miał opylić małpi móżdżek :)
Ludzie baranie oczy jedzą i zgniłego rekina, więc lampucera to faktycznie drobiazg:P Mnie na szczęście móżdżki omijały i inne żywieniowe hardkory:)
Z nawiązań to jeszcze podrzucę „Restaurację na końcu wszechświata” Adamsa, tam wołowina hodowlana sama przychodzi do stolika i proponuje siebie.
Z Adamsem się nie polubiłem, ale faktycznie coś takiego tam było:)