Magdalena Samozwaniec
W odlewni
Parodia nowelki produkcyjnej
– Jeszcze i tu musieli nam babę wtrynić – zrzędził stary mistrz-odlewnik, Marcin Klepka, zerkając spode łba na dorodną postać młodej dziewczyny stojącej przed nim w skromnym, aczkolwiek gustownym ceratowym fartuchu, o włosach czarnych i kręconych jak wełna żużlowa.
– Nie gniewajcie się, ojczulku – rzekła miękko i delikatnie pogładziła go po ramieniu dłonią w azbestowej rękawicy. Pod tą niewinną pieszczotą stary zmiękł.
– No trudno – rzekł – skoro was już tutaj przydzielili, to niech tak będzie, żeby mi tylko wypadków w ludziach nie było. Zakocha się w was który z tych młokosów i robota na tym ucierpi. Słyszane to rzeczy, aby baby odlewy robiły – zamamrotał przez usta, co było jego zwyczajem.
– Czasy, kiedy dziewczęta tylko rodziły dzieci i karmiły męża, minęły bezpowrotnie – zauważyła twardo. Przy tych słowach oczy dziewczyny zabłysły, jak gdyby ktoś na niezapominajki wylał roztopioną stal.
– Idźcie doglądnąć pieca, czy wszystko w porządku – machnął ręką stary majster.
Formiarka zaczęła długim prętem grzebać w piecu i dorzucać drwa.
– Ładunek dostateczny! – zawołała. – Waga też.
– Zna się na rzeczy! – mlasnął stary wyga do siebie.
Przed wanną giserską, mogącą pomieścić dwadzieścia ton stopionego żeliwa, wznosił się czworobok w kształcie sześcianu. Przykryty daszkiem przypominał cienistą altanę. Formiarka weszła na chwilę do formy, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. W tej doskonałej formie zastał ją kolega, Jasiek Miętus. Spojrzał na nią gorąco i rzekł czule:
– Czy wszystko w porządku? Można zaczynać?
– Tak – odparła i mimowolny rumieniec oblał ją aż po szyję. – Można zaczynać – odparła wymijająco. – Trzeba dać znak sternikowi!
W obszernej hali dudniło, brzmiało i klaskało jak na sali koncertowej podczas V symfonii Bacha. Młoty uderzały w kotły, a kotły w trąbki Eustachego tworząc razem jakąś dziką sarabandę najczystszych tonów. Jak węże syczały wentylatory. Jasiek skoczył na podwyższenie i rozpoczął komendę:
– Zatrzymać, powoli popuszczać, powoli, w imię Postępu!
Dźwig z wypełnioną po brzegi wanną, z której buchały płomienie żółte, zielone, czerwone i tęczowe, zaczyna spływać pomału. Jeden niebaczny ruch, jedno nieopatrzne słowo, a ognista ciecz może się wylać i spalić wszystko dookoła nie wyłączając ludzi. Nagle – co to? Ludzie zastygli w bezruchu, tylko im oczy i ręce latają w tę i tamtą stronę. Wanna przechyla się złowieszczo na bok, moment, a ciekliwy ogień wyleje się i wszystko zwęgli dookoła. Wszyscy mężczyźni potracili głowy z wyjątkiem niej!
Bohaterskim ruchem rzuca się na wannę – jak lwica na swoje młode – i jednym wprawnym pociągnięciem przywraca równowagę. Jeden wielki oddech ulgi wzbił się pod strop i zawisł jak giserski kocioł.
– Zuch dziewczyna! – pierwszy odchrząknął majster Klepka ocierając pot z czoła azbestową rękawicą. – A niech ją… – i w tym miejscu zalał się łzami. — Koleżanka formiarka uratowała nam życie – sapnął.
– Głupstwo, nie ma o czym mówić – broniła się dziewczyna – takie dwadzieścia ton to dla mnie drobiazg…
– A czy wiecie – wtrącił wesoło Jasiek Miętus – że wy mogliście być pierwsi spaleni żywcem, gdyby się było nie udało?…
– Co tam życie wobec odlewu – odparła z prostotą.
Gdy to wyrzekła, Jasiek poczuł, że ona i on i że na całe życie…
– No, teraz dość zabawy i gadaniny – idźcie zobaczyć, koleżanko, czy odlew wystygł i czy go można wydobyć z formy – rzekł, a te słowa zabrzmiały dla niej jak pocałunek, jak miłosne wyznanie…
Magdalena Samozwaniec, Moja wojna trzydziestoletnia, Czytelnik 1975, s. 191–193.
Zapraszam do przeczytania
(Odwiedzono 553 razy, 2 razy dziś)
A może konkurs na tekst ku chwale? Taki na tysiąc znaków :-)
A ku czyjej chwale? :P
Minionego systemu? Obecnego? Wszystko jedno, byle w konwencji :)
To zaczynaj:)
Stefaniak, majster drugiej klasy, największy przodownik, jakim dysponowała baza położona w pobliżu Pcimia, szedł fotonowym ciągiem przez skrajny kwadrant PGRu, w którym pracował.
Szalenie obiecujący początek. Prosimy o ciąg dalszy:)
Myślałem, że kolektyw pociągnie :(
Sprytnie:PP
Stefaniak, majster drugiej klasy, największy przodownik, jakim dysponowała baza położona w pobliżu Pcimia, szedł fotonowym ciągiem przez skrajny kwadrant PGRu, w którym pracował. Idąc, zaciągał się wonnym dymem sporta połączonym z upojnym zapachem kwitnącego rzepaku i ciepłym zapachem obornika z pobliskiej chlewni. Jego gumofilce w zetknięciu z rzadkim błotem wydawały przyjemnie mlaszczący odgłos.
– Ech, zwołać by chłopów i wreszcie drogę porządną w czynie społecznym zrobić – rozmarzył się.
Ledwie wypowiedział te słowa, poruszyły się pobliskie łopiany i wyszedł spod ich liści gnom jakowyś, złym okiem błysnął i przepitym basem zagaił:
– Kopsniesz szluga?
Zaskoczony Stefaniak odruchowo sięgnął do kieszeni kufajki i wyciągnął pogniecioną paczkę, którą następnie podał podejrzanemu indywiduum. Małe coś wsadziło sporta między spieczone wargi, zdobiące jego szpetną facjatę, a następnie buńczucznie zawołało:
– Ognia, dla zaplutego karła reakcji!
(Bazyl, Ty bardziej w stronę Waligórskiego idziesz niż produkcyjniaka::)
Zaciągnął się karzeł głęboko, gwiazdę pięcioramienną z dymu zgrabnie wypuścił i rzecze:
– Poratowałeś mnie w potrzebie, to i ja cię poratuję. Widzisz tamtą stodołę, co po kułaku została? Tam znajdziesz wszystko, czego najbardziej potrzebujesz.
Po czym splunął siarczyście w błoto i zniknął z cichym pyknięciem.
Jeszcze się smród, po pokurcza pyknięciu, dobrze po okolicy nie rozszedł, a już Stefaniak, niczym wicher rewolucji, rzucił się ku wskazanemu budynkowi. Człapiąc przez bagnisko, znoszonymi filcami dobywając z gliniastej brei iście proletariackie pierdnięcia, parł jak pcimski Potiomkin ku, jak sądził, realizacji swych marzeń. Dopadł w końcu wiszących na jednym zawiasie drzwi i gwałtownym szarpnięciem otwarł je na ościerz. To co ujrzał na środku izby sprawiło, że powietrze wyszło z jego, wyćwiczonych gromkim śpiewem „Międzynarodówki”, płuc, a i nogi odmówiły posłuszeństwa. Niepomny niestosowności okrzyku, wrzasnął: „Jezusie!” i zemdlał w progu.
Ok, za oścież, należą mi się stokrotne baty. A co do formy, to w przeciwieństwie do bohaterki wpisu, nie jestem jak widać w najlepszej :(
Rany, ale suspens żeś zaserwował:P
Leżałby w tym progu pewnie do rana, gdyby nie to, że pechowo upadł na grabie i metalowe zęby dotkliwie przebiły się przez watowaną fufajkę, boleśnie raniąc go w żebra. Przetarł załzawione oczy, nie dowierzając cudnej wizji. Oto pośrodku klepiska stał przedmiot jego marzeń. Wielki, zwalisty wręcz, nieco może przykurzony tylko i podrdzewiały walec parowy. Skąd wziął się w tej ruderze? Nie wiadomo. Może kułak chytry wyszabrował go na ziemiach odzyskanych i na traktor chciał przerobić, a może walcować chciał pegeerowskie pola, żeby niszczyć plony.
Stefaniak odwrócił się na pięcie i runął w kierunku wioski, aż bryzg szedł spod gumofilców.
-Chłopy, chłopy! – wrzeszczał. – Ruszajta się, drogę se będziem budować.
ROTFL! Za diabła nie uwierzysz, że ja też w tej chałupie wykoncypowałem sobie walec :D Ciąg dalszy nie nastąpi, bo czasu brak :(
To może ktoś jeszcze się włączy:P
Tu, na górę, to już nikt oprócz nas dwóch, nie zagląda :)
Ech:(
Zagląda, jak najbardziej zagląda! Tylko zachwyt odbiera mowę. Teksty niewyobrażalnie przecudnej urody!!!!!!!
Zastanawiam się tylko, czy Stefaniak palił papierosy. Jego oddech powinien chyba pachnieć świeżo wydojonym mlekiem od krów z bezkresnych mazowieckich równin. :) W połączeniu z rzepakiem i „ciepłym zapachem obornika” byłaby ciekawa kompozycja zapachowa.
Nie ma możliwości, żeby nie palił:)) Musiał jakoś zabijać zapach obornika:P
Eee tam, w tym cały urok. Jak to u mnie naród mówi: nie ma to jak na wsi rankiem, pachnie gnojem i rumiankiem :)
Ładnie powiedziane:)
O matko!!! Oczy dziewczyny zabłysły, jak gdyby ktoś na niezapominajki wylał roztopioną stal. :D
Mnie się bardziej podoba gustowny ceratowy fartuch. Ciekawe, czy towarzyszka formierka odnalazłaby się w ceratowych butach z Paryża:PP
Może raczej buty azbestowe, pasowałyby do rękawicy. :)
Mogłyby być z azbestowej ceraty:P
Azbestowa rękawica i niewinna pieszczota. To się nie kłóci?
Każdemu jego fetysz:P
Lwice rzucają się na swoje młode?!
Oczywiście, szczególnie na dźwięk V symfonii Bacha:P
Niniejszym wprowadzam do codziennego słownika: takie dwadzieścia ton to dla mnie drobiazg… :D
Idealne przy przeprowadzce z dużym księgozbiorem:D
Wtedy można od razu cały regał z zawartością przenosić. Jaka oszczędność czasu!
I to nawet na długie dystanse, obejdzie się bez ciężarówki do mebli:)
Takie duże masz mieszkanie, że ciężarówka jest potrzebna do przewożenia mebli? :o
Mnie taczka wystarcza, ale czasem ludzie przeprowadzają się z jednej dzielnicy do drugiej:P
yyy… miałam na myśli tylko przemeblowanie, ale fakt – wyraziłam się nieprecyzyjnie :P
Nie jestem wielbicielem przemeblowań, tylko bałagan i porysowane podłogi:D
„Zamamrotał przez usta, co było jego zwyczajem” – to znaczy inni jakoś inaczej mamrotali? :P
Inni może cedzili przez zęby:)
Praca była niebezpieczna, na pewno niejedna jedynka wpadła do kotła, to i potem cedzili.
Znaczy cedzili przez zęby grabi?
Jak stracili uzębienie w heroicznej walce o wykonanie planu, to już mogli cedzić tylko przez grabie. :(
Nijak nie mogę sobie wyobrazić tego gustownego ceratowego fartucha… Włosy czarne i kręcone jak wełna żużlowa, taaaaa… No, niepowtarzalne porównanie.
Szalenie gustowna rzecz taki fartuch
Taki trochę a la Star Wars. :)
Faktycznie… szał :D
Będzie jak znalazł na karnawał. :)
Ja bardzo przepraszam, ale to mi pachnie Freudem: „Formiarka zaczęła długim prętem grzebać w piecu i dorzucać drwa”.
Freud wykluczony jako burżuazyjne wypaczenie, to musi mieć jakieś bardziej poprawne konotacje, np. z folkloru:PP
Czekam na rozwinięcie tego folkloru:P
Taka Baba Jaga grzebała w piecu łopatą do chleba zanim przystąpiła do wrzucania Jasia, czyż nie?
No niby grzebała…
Fakt, wypaczenie iście burżuazyjne. To może raczej dorzucanie drew przez hożą dziewoję alegorią walki rewolucyjnej?
Ładnie powiedziane:)
Pomarudzę: Samozwaniec stroiła sobie żarty z gatunku, a to nie to samo co produkcyjniaki pisane z przekonania.
Stroiła, ale główne cechy gatunkowe udało jej się pokazać:) Zastanawiam się, czy jakieś produkcyjniaki były pisane z prawdziwego przekonania. Szybki przegląd zbiorów wykazał, że mam jedno socrealistyczne dzieło na składzie, nazywa się Fundamenty i jest o uruchomieniu PaFaWagu bodajże. Ja to sobie położę na wierzchu:)
Fundamenty to ja rozumiem!;) Czekam na dogłębną analizę.;)
Myślę, że znalazłoby się grono twórców z przekonania, przynajmniej we wczesnym okresie nowej epoki.
Jeśli zatęsknię za atmosferą wytężonej pracy do wtóru pieśni masowych, to nie omieszkam zanalizować:D
Formiarka byla w formie.
„Formiarka weszła na chwilę do formy, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. W tej doskonałej formie zastał ją kolega, Jasiek Miętus. Spojrzał na nią gorąco i rzekł czule:
– Czy wszystko w porządku? Można zaczynać?
– Tak – odparła…”
Formiarka byla w formie! „Wszyscy mężczyźni potracili głowy z wyjątkiem niej!”
Formiarka byla w formie.
A wspolczesnie ile to czlowiek musi sie napracowac (nad soba), napocic, naczytac blogow (o odchudzaniu) aby byc w formie. Ach te 'tamte’ czasy…
Wtedy kobieta nie mogła być przesadnie szczupła, bo nijak by jedną ręką tych 20 ton nie przesunęła:D
…no ale na chwile mogla… Mozna tez byc w formie (dobrej lepiej) psychicznej…
W dobrej formie psychicznej, to mogła myślą te ciężary przesuwać:PP
No i to imie/nazwa/nick 'Formiarka’ – for miarka – dla miarki czego?
No dobrze, to jest parodia, ale mamy teraz całkiem serio produkcyjniaki z korporacji…
akurat powieści z życia korporacji nijak się mają do socrealistycznych produkcyjniaków, które miały sztywno zakreślone ramy ideologiczno-fabularne. Ot, tyle że akcja się też rozgrywa w miejscu pracy.
W nawiązaniu do wspomnianego wyżej Waligórskiego przypominam nieco melancholijny Produkcyjniak:
Produkcyjniak
…więc on pracował przy nitach, a ona przy szlifierce,
I czasem – gdy się mijali – patrzyła na niego z uwagą,
A jemu wtedy mocniej niż zwykle biło serce
I jakoś prędzej i lepiej nitował kolejny wagon
Chodzili obydwoje do zakładowej stołówki,
Czasami kręcili nosami, że ciągle mielone kotlety
I od tych kotletów zaczęły się nawiązywać rozmówki
I poszli raz do teatru, bo były ulgowe bilety.
Aż wreszcie się zakochali, kiedyś, jesienią bezlistną,
Nie dość im było spotkań i rozmów ciągle nie dość…
A ona poprzednio żyła z siwawym brygadzistą
I teraz ten brygadzista zaczął jej robić na złość.
Dziewczyna po nocach płakała, a wydział plotkował i gadał,
A chłopak z tym brygadzistą pobili się kiedyś przy piwie
I wreszcie nawet zebrała się Zakładowa Rada,
I prezes do brygadzisty zawołał: – Ja wam się dziwię!!!
I wszystko skończyło się dobrze. Ślub odbył się właśnie dziś.
Garnitur i barwna sukienka wiszą na wspólnym wieszaku,
A chłopcu ani dziewczynie nie przejdzie nawet przez myśl,
Że grali dwie główne role w klasycznym produkcyjniaku…
Cudnie, dziękuję Ci bardzo:)
Ha, ha, ha…