Było to w czasach, kiedy jako młody jeszcze podróżnik tropikalny przemierzałem dżunglę dorzecza Amazonki. Pewnego tropikalnego poranka, kiedy odpoczywałem w cieniu drzewa mambo, nad jednym z jej lewych dopływów, nadbiegł zdyszany Nagikapu, wierny tubylec, bajecznie kolorowy, i tak rzecze w narzeczu dorzecza: – O świcie maciora api wyprowadzi młode na skraj dżungli i wtedy będzie można ją wydoić.
Trzeba tu wyjaśnić, że udój dzikich macior api jest niesłychanie trudny i niebezpieczny. Dostarczają one mleka dobrowolnie jedynie swoim młodym i to tylko wtedy, kiedy je posiadają. Poza tym niejednokrotnie wolą unicestwić śmiałków, miast dać się im wydoić. Mniej niebezpieczne maciory dają, na widok białego człowieka, mleko odciągane.
Kiedy bóg Ramoginawambula (tak tubylcy nazywają zmierzch) napełnił dżunglę jazgotem dzikich bestii, wsiedliśmy wraz z Nagikapu, z bronią na wszelki wypadek i bańką na mleko, do czółna z kory drzewa mambo, by popłynąć w dół rzeki, starannie omijając rozwarte paszcze aligatorów. Wysiedliśmy na skraju dżungli. Tam, ukryci w zaroślach krzewów lu, naśladując, dla zmylenia czujności drapieżników, śmiech małpek chichotek i opędzając się od gzów tropikalnych, czekaliśmy na pojawienie się wyśnionej maciory.
Księżyc już wzeszedł, gzy się uśpiły, wzmógł się jazgot dżungli, a maciory jakoś nie było widać, chociaż boki już pozrywaliśmy sobie od tego chichotania. Zaczynałem wątpić w pojawienie się upragnionego zwierzęcia i obserwowałem ptaszka pitu, który ciekawie przyglądał się nam z pobliskiej gałązki. Oryginalne te ptaszki jedynie w lecie znoszą jajka, które wskutek tego rozbijają się im przeważnie, chyba że trafią do wody, w której wykluwają się z nich wówczas żółwie pitu. Ptaszek pitu siedział na gałązce drzewka agno-ungo, które tym się różni od drzewka ungo-ango, że ptaszki pitu siadają jedynie na jednym z nich. Niestety ornitologom nie udało się dotąd ustalić, na którym, ponieważ ptaszki pitu często się mylą.
Moją kontemplację przebogatej natury tropikalnej przerwał nagle przeraźliwy ryk i w oparach przedświtu zamajaczyło, w niedużej od nas odległości, potężne cielsko maciory api, otoczone charakterystycznymi sylwetkami baraszkujących u jej wymion młodych. Był to egzemplarz nader mleczny, pełnotłusty, ale i nader niebezpieczny. Rozejrzała się najpierw dokoła, a nie spostrzegłszy nas, ukrytych z wiatrem w krzewach lu, zaczęła spokojnie paść się, pomrukując pogodnie.
Należało działać szybko i możliwie skutecznie: doczołgać się na brzuchu do maciory, możliwie od tyłu, gdyż z tyłu samice api nie widzą tak dobrze, następnie zaś moim zadaniem było bezszelestnie podstawić bańkę na mleko, do której już zadaniem Nagikapu było zręcznie i niepostrzeżenie wydoić zwierzę, naśladując palcami ssanie młodych apiąt, których jednocześnie nie należało płoszyć.
Mimo szalonego napięcia nerwów, w czasie czołgania się nie mogłem nie widzieć tysiąca dziwów, ukrytych wśród wysokich tropikalnych traw polany, na którą wpełzliśmy opuściwszy krzewy lu. Oto nieprzemakalna żabka tropikalna, oto niebezpieczny, niepozorny, a śmiertelnie cuchnący kwiatuszek fuj. Oto wąż pędzlownik, którego prymitywnym zakończeniem pędzlowatym posługują się tubylcy dla namydlania twarzy przed goleniem… Nie! Na Boga! To nie wąż pędzlownik! To już ogon maciory api zamajaczył w poświacie zachodzącego księżyca! Bezszelestnie otwieram bańkę i podaję ją Nagikapu, ale w tej samej chwili przelatuje ptaszek pitu i swoim fatalnym zwyczajem niesie się w powietrzu! Jajeczko spada na grzbiet zwierzęcia, które niespokojnie porykuje. Tuż przy sobie widzę wykrzywioną przerażeniem twarz Nagikapu i słyszę jego zdławiony szept w narzeczu dorzecza:
– Uciekajmy!
Kiedy znowu szczęśliwie znaleźliśmy się w bezpiecznych zaroślach krzewów lu, stwierdziłem, że włosy Nagikapu są siwe, a ten dotychczas tak bajeczcznie kolorowy tubylec stał się zupełnie bezbarwny.
– Przeklęty ptaszek pitu! – powiedziałem. – Wszystko nam zepsuł tym swoim zniesieniem się nie w porę!
– To nie ptaszek pitu winien… – bełkotał pobladły Nagikapu. – Byliśmy o krok od zguby. To był samiec api!
Jeremi Przybora, Nieszczęśliwy wypadek podczas wniebowzięcia, PiK 1994, s. 27–29.
Zapraszam do przeczytania
(Odwiedzono 1 460 razy, 11 razy dziś)
nie, nie, nie…;P
Prawda, że nic ciekawego? Specjalnie się starałem:PP
słabo się starałeś ;PP
Potrenuję i poprawię, znaczy pogorszę, się w lutym:PP
Udam, że tego wpisu nie widziałem, bo znów się wpędzę w poszukiwania :)
Mogę pożyczyć wybór opowiadanek Przybory, a nawet trzy:)
Apage! :P
No to się nie narzucam:P
Jeremi Przybora od kiedy pamiętam był dla mnie najważniejszym żyjącym Mistrzem Słowa. Jeden z przymiotników niestety odpadł, ale reszta została. Przy jego tekstach (zwłaszcza piosenek w wykonaniu Kaliny Jędrusik) przeżywałam pierwszą, drugą i piętnastą nieszczęśliwą miłość, zaś przy innych chichotałam niemożebnie (z przerwami na otwieranie ust w nabożnym zachwycie). Tego zbioru na pewno jednak nie miałam w ręku, choć samica (vel samiec) api są mi dobrze znane i kompletnie nie pamiętam skąd.
W każdym razie, już lękam się lutego:P
Nie ma się co lękać lutego, może pomysły mi się skończą i będzie spokój:P Dla mnie też Jeremi Przybora był i jest Mistrzem, zasłuchiwałem się najpierw w Zimy żal, a potem w nagraniach z Kabaretu. Do tego były jeszcze pełne wdzięku wspomnienia.
Mi się udało zacząć od oryginału, choć etap „Zimy żal” też przechodziłam – tym intensywniej, że Państwo artyści udali się ze swoim przedstawieniem na gościnne występy do Szczecina i mogłam obejrzeć i posłuchać ich w naturze:)
Na brak pomysłów u Ciebie liczę, bo tylko on zapobiegnie całkowitemu braku gotówki u mnie:P Szanse na przeżycie lutego nawet widzę, bo jak zaczyna się z tak wysokiego „c” (Grodzieńska i Przybora zwłaszcza), to chrypka i zadyszka wydają się być nieuniknione. Ale pewnie o kimś zapomniałam, niestety:(
Cykl się raz dwa skończy nie tylko z powodu wysokiego poziomu merytorycznego, ale o braków w mojej bibliotece:) Do wiosny mogę nie pociągnąć:P
Zimy żal zazdroszczę, ja tylko telewizyjnie i płytowo:(
Poguglałam trochę i z żalem stwierdziłam, że widziałam chyba wersję okrojoną, tzn. nie całe przedstawienie, lecz wybór piosenek. Z wykonawców byli jednak na pewno Umer, Zamachowski, Machalica, Tkacz i – chyba – Józefowicz, a więc zupełnie przyjemny zestaw:) Na pewno nie było jednak pana Jeremiego, nad czym bardzo boleję, bo spotkanie z nim było jednym z moich marzeń, którego jednak nie udało mi się zrealizować w czasie, gdy miałam ku temu realne środki, możliwości i sposobności. Teraz zaś już za późno:(
Tkacz? No to faktycznie jakiś inny skład, ale mimo wszystko znakomity:) Ja się w ogóle nie załapałem na żywo, ale za to żona wniosła w posagu autograf Jeremiego Przybory, zdobyty chyba właśnie przy okazji Zimy żal:)
Tkacz jestem pewna na 100%, bowiem tego dnia dowiedziałam się o istnieniu takiej śpiewającej aktorki. Młoda byłam…Bardzo.
Autografy też wówczas zdobyłam, przy czym największe bicie serca wywołał ten złożony ręką Z. Zamachowskiego (pisałam już, że młoda byłam?)
A to jakiś wstyd autograf od ZZ pobierać z bijącym sercem?:P
Powiedzmy, że od tamtego czasu mój ideał mężczyzny nieco ewoluował:P
Mimo wszystko to chyba nie powód, żeby się wypierać niegdysiejszych ideałów, co?:P
No przecież się nie wypieram, skoro dobrowolnie się przyznałam? To wszystko było jednak tylko i wyłącznie przez „Ucieczkę z kina Wolność”, a zwłaszcza przez „płaszsz”:P I tego się ani trochę nie wstydzę!
Fanem Ucieczki nie byłem, a Zamachowskiego wolę w Zawróconym:)
„Zawrócony” był jednak parę ładnych lat później, w całkiem innej epoce. Wtedy minął mi już okres kinomaniactwa, więc nie mam do tego filmu aż tak uczuciowego stosunku jak do „Ucieczki…”, na której w kinie byłam na pewno z pięć razy, o ile nie więcej, za każdym razem z innym kandydatem na narzeczonego (taki mały teścik przydatności do użycia:P)
Zważywszy, że film pewnie grali góra miesiąc, to miałaś niezły płodozmian w tych narzeczonych:)) Pardon, kandydatach:P
Film grali chyba dłużej, a na pewno w różnych kinach; płodozmian byłby zaś mniejszy, gdyby którykolwiek z kandydatów poznał się na jakości dzieła:P
Dobrze, że moja żona nie przeprowadzała takich testów, straciłaby świetnego męża:PP
„Nieprzemakalna żabka tropikalna” jest urocza!
Gdyby ktoś zobaczył mnie w czasie czytania tego fragmentu, niechybnie uznałby mnie za małpkę chichotkę. :D
Mam nadzieję, że „boków nie pozrywałaś sobie od tego chichotania”:P
Boki w całości, ocalały, ale łatwo nie było. :)
Dobrze, że nalot ptaszka pitu został Ci oszczędzony:)
„jedynie w lecie znoszą jajka” — a nie w locie?
W locie by pasowało, ale w wydaniu jest „w lecie”, więc wolałbym na własną rękę nie poprawiać wieszcza.
Rozumiem :)
A „agno-ungo” nie powinno być „ango-ungo”? Tylko to drugie brzmi jak narzecze dorzecza (na moje ucho przynajmniej).
Przykro mi, ale dla sprawdzenia musimy chyba poczekać na kolejny tom Dzieł Jeremiego Przybory, ponoć już w przygotowaniu.
W Dziełach (niemal) wszystkich mamy:
„ptaszki jedynie w lecie znoszą jajka”
i „drzewko agno-ungo”.