Pisarze ze starej szkoły (XIX): Zawód wydawcy

Irena Szymańska (1921–1999) przez trzydzieści lat pracowała w „Czytelniku” i Państwowym Instytucie Wydawniczym. W swoich wspomnieniach opowiada o codziennej pracy, przyjaźniach z pisarzami i poetami, zmaganiach z cenzurą, ale też próbuje na podstawie swych doświadczeń określić kim jest wydawca.

Zawód wydawcy nie polega tylko na wydawaniu książek. I zdaje mi się, że satysfakcje i kłopoty, jakie przeżywałam pracując w dwu największych wydawnictwach literatury pięknej w powojennej Polsce – w PIW-ie i „Czytelniku” – mogą być interesujące nie tylko dla mnie.
O co w tym zawodzie chodzi? Nie w zawodzie redaktora ani menedżera, ale właśnie wydawcy: takiego, który obsługuje czytelników, starając się ich mieć jak najwięcej; który służy pisarzom i przede wszystkim przyczynia się do krzewienia kultury w tej dziedzinie, która mnie wciąż jeszcze – pomimo internetów i telewizji – wydaje się najważniejsza: w dziedzinie książek? Wydawca powinien mieć specyficzny stosunek do literatury: wdzięczność za utwory wybitne i umiejętność ich rozpoznania. Oczywiście, jeżeli jest się wydawcą z ambicjami kulturotwórczymi, a nie zarobkowymi. Prawdziwy wydawca powinien cenić pisarstwo, które potrafi dać obraz świata i powinien też ponad wszystko szanować wielką twórczość, swoiście przetwarzającą rzeczywistość, podającą do wierzenia własną, a nie koniecznie „historyczną” prawdę. […]
Literatura to pokarm dla wyobraźni i wydawca powinien o tym pamiętać. Zawód ten miał zawsze dla mnie uroki, którym niewiele innych zawodów może sprostać. Trzeba jednak pamiętać, że dobry wydawca musi mieć ambicje nie twórcy, lecz kibica cudzego sukcesu. Człowiek dla niego to bliźni, a nie rywal. Dotyczy to wydawców wszędzie na świecie. U nas w czasach wydawnictw podległych jedynie państwu dochodziły do tego jeszcze inne konieczne cechy: wydawca musiał – niezależnie od własnych gustów – zdobyć się na eklektyzm, zaspokajać różne potrzeby, z pokorą rezygnować z narzucania tylko swoich upodobań (choć mógł je oczywiście gorliwie propagować), żeby zdobyć i zadowolić czytelników różnego rodzaju. […]
Wydawca ma więc służyć pisarzom, ale przede wszystkim czytelnikom. Wobec swoich autorów często spełnia rolę spowiednika, a jeszcze częściej niańki. Nie dziwi mnie, kiedy Nelson Doubleday, założyciel dużego nowojorskiego wydawnictwa, pisze w swoich wspomnieniach, jak wynajął dom dla Marka Twaina i już potem zawsze odpowiadał za każdy psujący się kran, zamek itp. Nie brakło i mnie takich przygód. Na przykład – w 1946 roku chyba – zadzwonił do mnie, jeszcze z Lublina, Parandowski, że zepsuła mu się elektryczność i prosi, żebym załatwiła mu jej naprawę. Obecny przy tej telefonicznej rozmowie Ksawery Pruszyński swoje listy z Hagi zaczynał często od słów: „Nie chcę być Parandowskim, ale czy mogłabyś załatwić mi…” Prawie zawsze zresztą załatwiałam, tak jak i naprawę elektryczności u Parandowskiego. […]
Nie tylko jednak eklektyczne podejście do literatury i opiekuńcze do literatów stanowi – rzecz jasna – o wartości wydawcy. Skoro pretenduje on do roli pośrednika między artystą a publicznością, powinien przede wszystkim i ponad wszystko posiadać dar zachwytu. Można by do tego odnieść słowa Vauvenargues’a, osiemnastowiecznego moralisty francuskiego, cytowane przez Jerzego Stempowskiego, słowa, które zapadły mi w pamięć: „Jest oznaką przeciętności chwalić zawsze z umiarem. Ale trzeba tłumaczyć, że świat wyobraźni, wysnuty z patrzenia we własny pępek, jest z natury swej ograniczony”.
Wydawca ma więc budować akwedukty dla strumienia talentu, który przepływa w jego społeczeństwie, epoce i języku. Pamiętać o klasyce, o więzi z przeszłością. Dostarczać czytelnikom nie tylko arcydzieł – dość szybko musiałby zrezygnować ze swej działalności – ale i rozrywki, a z literatury rodzimej winien publikować nie tylko książki znakomite, ale i na przyzwoitym, średnim poziomie.
Służąc pisarzowi i obsługując czytelnika najwięcej przyjemności sprawia się samemu sobie. Genus irritabile vatum – to prawda: wieszczowie bywają trudni, drażliwi, irytujący. Ale warto ich wspomagać, cieszyć się ich nienasyconą ciekawością świata i człowieka, ich własnym spojrzeniem na przeszłość i teraźniejszość, ich umiejętnością wyrażania myśli. Przy wszystkich kłopotach – a mieliśmy ich wciąż dużo. zwłaszcza w okresach zaostrzeń politycznego kursu, jest tu także wiele satysfakcji.
W obu wydawnictwach, w których ponad trzydzieści lat pracowałam, zespoły redakcyjne starały się wykazywać inicjatywę, zachęcać czytelników do kupowania książek, do kolekcjonowania serii wydawniczych. Serie te zastępowały czytelnicze poradnictwo, ponieważ to my byliśmy odpowiedzialni za jakość i dobór pozycji czy to w „Bibliotece Arcydzieł”, czy w serii powieści XX wieku, w „Klubie Odrodzenia”, „Klubie Interesującej Książki”, w PlW-owskiej „Bibliotece Poetów” w celofanowych obwolutach, czy wreszcie najpopularniejszej serii „Nike”. Każda z tych kolekcji układana była na innej zasadzie: na przykład dwie PIW-owskie biblioteki ułożyliśmy na podstawie ankiety wśród krytyków i historyków literatury. Kluby – zarówno czytelnikowskie, jak PIW-owskie – programowaliśmy sami. Próbowaliśmy zachęcać autorów do pisania, w pewnych wypadkach nie rezygnując z form swoistego nacisku, jeżeli miało to szansę okazać się jedynym skutecznym środkiem wyegzekwowania od pisarza tekstu. Pamiętam, jak Stasia Dygata zamknęliśmy w domu wczasowym w Kudowie, by wreszcie skończył swoją drugą powieść – Pożegnania. Nie obraża mnie, że serdecznie przeze mnie wspominany Zygmunt Hertz z paryskiej „Kultury” w liście do Miłosza kpi, iż pieściłam Broniewskiego i Dąbrowską. Pieściłam! I wcale się tego nie wstydzę. […]
Wydawca musi mieć inicjatywę. Niewiele rzeczy tak mi w życiu zaimponowało, jak w roku 1950 pomysł mego ówczesnego szefa, Jana Stefczyka (Władysława Kopalińskiego), żeby podsunąć Parandowskiemu pomysł przekładu Odysei prozą. Poszliśmy do niego we dwoje. Spotkaliśmy się z początku z oporem, wręcz ze zgrozą pana Jana, kiedy usłyszał propozycję. A potem, kiedy przejrzał przyniesione przez nas angielskie wydanie Odysei prozą w bibliotece Penguin Classics, wzbudziło to w nim zainteresowanie i zaczęły do niego docierać mądre argumenty Stefczyka. Warto go było przekonywać… Przekład Parandowskiego od lat rozchodzi się w wielkich nakładach i dzięki niemu właśnie Odyseja stała się książką ulubioną i szeroko czytaną przez wielu starych i młodych czytelników.
Powtórzę raz jeszcze: dla wydawcy ważne są ambicje – nie twórcy, ale kibica cudzego talentu. I na tej zasadzie spędziłam w wydawnictwie ponad trzydzieści szczęśliwych lat. Choć nie były to bynajmniej lata dobre, nawet jeśli się nam młodym i cudem ocalałym w czasie hitlerowskiej okupacji mogły takimi wydawać.
Irena Szymańska, Miałam dar zachwytu, Czytelnik 2001, s. 34–40.
(Odwiedzono 562 razy, 1 razy dziś)

18 komentarzy do “Pisarze ze starej szkoły (XIX): Zawód wydawcy”

  1. Właśnie przed chwilą wzbogaciłam swój księgozbiór o książkę pani Szymańskiej! :) Dzięki, nie miałam pojęcia o jej istnieniu. Cudownie będzie przenieść się w tamte czasy, kiedy „ambicje kulturotwórcze” dominowały nad „zarobkowymi”.
    Anegdota o Parandowskim przednia! :) A propos elektryczności w Lublinie kilka dni temu była u nas awaria. :)

    Odpowiedz
    • Polecam Twojej uwadze stronę 75:) W tamtych czasach o ambicjach zarobkowych mowy być nie mogło, Chmielewską wydawano po razie, co prawda w gigantycznym nakładzie, ale dodruków nie przewidywano:P Co do awarii prądu – ponoć będą coraz częstsze, bo nie ma szans na nowe elektrownie.

      Odpowiedz
    • Wzmiankowaną stronę już sobie zanotowałam i zlustruję na pewno. :) Relacje z dopieszczania autorów są na pewno kapitalne. Poza tym miło będzie znaleźć się w świecie, w którym „Odyseja” była „książką ulubioną i szeroko czytaną przez wielu starych i młodych czytelników”. :)

      Odpowiedz
  2. Lista serii wydawniczych, w których Szymańska maczała palce :) wręcz onieśmiela. Jakiż oni mieli gust!
    A wiecie, że o samej Szymańskiej pięknie też pisze jej mąż Ryszard Matuszewski w swojej autobiografii Alfabet. z pamięci 90-latka. Zresztą genialnej książce. Dla bibliofila rarytas.

    Odpowiedz
    • Wspomnień Matuszewskiego nie znam, ale widzę, że klimat mają podobny:) Ówcześni wydawcy i redaktorzy mieli nie tylko gust, ale też poczucie, że pewne rzeczy warto i trzeba wydawać, choćby przyszło toczyć boje z KC i cenzurą.

      Odpowiedz
  3. Jeśli miało się za szefa Stefczyka, nie mogło się być innym wydawcą! Na szczęście mamy jeszcze parę wydawnictw, w których myśli się podobnie. Choć skala działania zupełnie inna – o takich nakładach jak ówczesne chyba nikt nie marzy, a i środków na zamykanie autorów w kurortach chyba brak:P
    Na marginesie: przeczytałeś tę Niewolnicę Isaurę, którą prezentujesz?

    Odpowiedz
    • Na allegro po 1,30 zł albo jakoś tak, więc podziękuję. Jeśli najdzie mię na łzawe klimaty, kliknę „kup teraz” i się ponapawam (choć, szczerze powiedziawszy, jakoś nie wydaje mi się, abym była w aż takiej potrzebie).

      Odpowiedz
    • Przemyśl to, bo ponoć to absolutny klasyk brazylijskiej literatury, na dodatek niewiele mający wspólnego z serialem (powinienem napisać chyba, że serial ma niewiele wspólnego z pierwowzorem).

      Odpowiedz
    • Przemyślę, zwłaszcza że pasowałoby do południowoamerykańskiego wyzwania Anny:) Sprawdziłam, jest też w mojej bibliotece.
      Nawet jeśli jedno nie ma wiele wspólnego z drugim, to wizja smutnych i lekko zezowatych oczu Lucelii Santos zdaje się być nie do odegnania …

      Odpowiedz
    • Myślałem, że Ciebie prześladować będzie raczej demoniczny Leoncio z wąsem Rubensa de Falco:PP Guimaraes może mieć tę przewagę nad innymi pisarzami latynoamerykańskimi, że tworzył w czasach, kiedy nie wynaleziono jeszcze realizmu magicznego, więc pewnie skonstruował porządną liniową fabułę:P

      Odpowiedz
    • Leoncio i jego wąs jakoś mniej mną wstrząsali. Młoda byłam:)
      A widzę, że Gabriel Garcia podpadł wyjątkowo. Ale doprawdy, otwórzżeż się na eksperymenty – linearność jest passe! Choć spiralnej Niewolnicy Isaury nawet ja nie mogę sobie wyobrazić!:P

      Odpowiedz
  4. Czytałam tę książkę i do dzisiaj mam ją w pamięci. Kopalnia wiedzy i ciekawostek, ale i obraz pewnej epoki.
    Dla równowagi chętnie poczytałabym wynurzenia obecnych wydawców/redaktorów.

    Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.