Powroty do natury, wszystkie slow-life’y i slow-foody, wszystkie minimalizmy świata, o wegetarianizmie i ekologii nie wspominając, nie są wynalazkami naszej epoki. Istniały pewnie od zawsze, pod mniej wyszukanymi nazwami, albo i w ogóle bez nazw, czasem praktykowane z konieczności, czasem z potrzeby i przekonania. Z konieczności Jan i Cecylia uszli w puszczę, by prowadzić tam życie proste i szlachetne, dając początek rodowi Bohatyrowiczów, a bohaterowie powieści Rodziewiczówny co roku na wiosnę zamieszkiwali w lesie, by znaleźć się w bliskości przyrody, oderwać się od szumu miasta, wrócić do cnót zapomnianych w wielkim świecie, by w pracy codziennej odnaleźć siebie i swoje miejsce w życiu.
Rosomak, Pantera i Żuraw wiosną sprowadzają się do leśnej chaty i zrzucają miejskie ubiory. Uprawiają ogród, łowią ryby, ale przede wszystkim obcują z przyrodą, której są znawcami: nic w lesie nie ukryje się przed ich oczyma, znają wszystkie ścieżki, obyczaje, tropy, odgłosy. Żyją zgodnie z rytmem natury i zgodnie z jej prawami, pokorni wobec mocy, która ich przewyższa. Czasem jednak odzywa się w nich ludzka pycha i usiłują narzucić przyrodzie człowieczą moralność, zaprowadzić swój porządek i ukarać „leśnych zbrodniarzy”, drapieżniki, które działają przecież jedynie pod wpływem instynktu, a nie z okrucieństwa czy zemsty. To jedyny właściwie zgrzyt w tej pięknej pieśni na cześć przyrody, jaką jest książka Rodziewiczówny.
Podpatrujemy rozmaite epizody z leśnego życia, trudy i radości, przygody i prace. Do trzech bohaterów dołącza kilkunastoletni Coto, mieszczuch, który podczas leśnych wakacji wyleczyć ma się z głupiej miłości do starszej kobiety. Zaczyna się jego edukacja, wprowadzanie w tajniki puszczy, w ciężkie, ale radość niosące roboty w domu i w polu, a zwieńczeniem letnich przeżyć jest wyprawa w nieznane ostępy lasu, gdzie kryje się wiele niezbadanych sekretów.
Swoją opowieść snuje Rodziewiczówna nieśpiesznie, stylem, który początkowo może irytować swoją ozdobnością, wręcz napuszeniem, poetyckim niemal czy biblijnym charakterem, archaizmami i wyrazami gwarowymi. Szybko jednak okazuje się, że to język idealnie dobrany do opisu leśnego życia, jego rytmu zmieniającego się w ciągu doby, w ciągu tygodni i miesięcy. Widać w nim dogłębną znajomość lasu, roślin i zwierząt, niezliczonych czynności codziennych, zwyczajów i tradycji wiejskich i puszczańskich, przywiązanie do religii i ojczyzny, szacunek do pracy. Wiele razy wyraża pisarka poglądy na wskroś nowoczesne, stwierdzając choćby, że nie ma prac męskich i kobiecych: „każda robota każdemu człowiekowi przystoi”, czy też wkładając w usta Rosomaka pełne niechęci słowa o jedzeniu mięsa.
Jest „Lato leśnych ludzi” baśnią, opowieścią o krainie szczęśliwości, gdzie można zaznać spokoju w kontakcie z przyrodą, zapomnieć o gniewie, cywilizacyjnym pośpiechu, gdzie króluje Bóg i Natura, a nie wróg Moskal, gdzie pamięta się o bohaterach i czeka na sygnał, by ruszyć w bój o odrodzenie ojczyzny. Gdzie ceni się pracę i szanuje kobietę. Przy tym wszystkim książka Rodziewiczówny nie jest literackim zabytkiem, to wciąż historia, która oczarowuje – choćby fascynującym opisem osadzania roju pszczelego, uspokaja i daje nadzieję: przyjdzie wiosna. Oto jej niezawodne zwiastuny:
Leszczyna kutasiki karminowe jeszcze od chłodu otula, ale kotki już puściła na wicher; w wodach lodowatych na dnie widać pęczniejące kaczeńce, pod liśćmi w gaju można wyszukać zawilce. Wszystko gotowe czeka i gdy ucho do ziemi przyłożysz, słychać, że coś grać zaczyna, aż człowiek dorozumieć nie może: ziemia li gra czy jego własna krew – jedno! Żyć, żyć, żyć!
Maria Rodziewiczówna, Lato leśnych ludzi, ilustr. Mieczysław Kwacz, Nasza Księgarnia 1988.
Zapraszam do przeczytania
(Odwiedzono 2 083 razy, 49 razy dziś)
Baśń, nie baśń, ale okładka super ;P
Pewnie:) A Tobie łosie jakby szczególnie bliskie ostatnio:)
Już chyba bliższe być nie mogą ;p
Byliśmy dziś na spacerze, ale nijakich kutasików nie dostrzegliśmy, nawet otulonych:( Widać sporo jeszcze przyjdzie na wiosnę czekać… Ech!
Cieszę się, że ci się podobało. O „Strasznym dziaduniu” nie da się, niestety, stworzyć posta tego rodzaju.
U nas wschodzą tulipany i żonkile, pączki na krzewach też już są:) O Dziaduniu nie da się takiego, może się da inny post stworzyć – wszystko dla ludzi:) Aż taki zły ten Dziadunio?
U nas wiało dziś jak cholera (choć odnośnie tego, co robił wiatr, pcha się na usta inne słowo, zwłaszcza w zestawieniu z „kutasikami”), więc może dlatego nie widziałam tego, co powinnam? Ale ok, koło szkoły Starszego przebiło się już parę krokusów; być może wkrótce przebiją się także i do mojej świadomości!
Co zaś do Dziadunia: zły nie jest, czyta się szybko, choć mam wrażenie, że chichotałam tylko w tych momentach, które autorka traktowała śmiertelnie poważnie. Myślę jednak i myślę co z przesłania jest do dziś aktualne i wymyślić nie mogę:(
U nas też wiało jak wiadomo gdzie:P I po raz kolejny masz na sumieniu mój starannie ułożony plan czytelniczy, bo na takie dictum mogę jedynie rzucić historię KORu oraz Marqueza i czytać Dziadunia:P
Niczego nie mam na sumieniu – Dziadunia przeczytasz w dwie godziny i bezboleśnie wrócisz do KORu. Ale czytaj, czytaj; ciekawe czy będziesz chichotać w tych samych momentach?
A spisałaś sobie gdzie chichotałaś? To ja sobie też spiszę:)
Przeceniasz moją pilność i staranność związaną z lekturami! W tym przypadku bez problemu jednak odtworzę miejsca chichotliwe, więc proszę bardzo, spisuj, zrobimy porównanie:)) Na przyszłość rozważę jednak wprowadzenie różowych samoprzylepnych karteczek, które będą oznaczały chichot:)
Rysuj po prostu uśmiechnięte buźki na zwykłych żółtych post-itach, będzie taniej:P
Apage! Mam tanie dojścia do post-itów w różnych kolorach, a żółte musiałabym wynosić z pracy, żeby stworzyć konkurencję cenową. Mój nieskazitelny charakter za mocno by na tym ucierpiał!:))
Cofam propozycję, żebyś nie musiała naginać nieskazitelności:P
Dziękuję, zwłaszcza że nieskazitelność jakby nadszarpnięta po wczorajszym spotkaniu z drogówką. 73 na 50, albo jakoś tak:(
Tyle jechałaś czy na tyle utargowałaś mandat? Chociaż mandaty chyba już są trzycyfrowe:)
Dwucyfrowe też bywają, ale niczego nie targowałam. Długa prosta była i tyle.
Rozumiem, a stres odreagować trzeba:)
Co Wy wiecie o wianiu? :P
No w porównaniu z Tobą, to pewnie nic:)
Jak w niedzielę Starszy wychodził od Babci, to go z drzwiami (otwieranymi na zewnątrz) zabrało. Całe szczęście wszystko się dobrze skończyło :)
Całe szczęście, bo mógłby razem z drzwiami wylądować w krainie Oz, przygniótłszy przypadkiem Czarownicę:)
Nic tak nie rozwesela jak kutasik. Leszczynowy zwłaszcza. A książki nie czytałam, bo mnie jakoś podniosłe opisy przyrody zniechęcały.
To może warto jutro włożyć kalosze i płaszcz, wziąć aparat i ruszyć na poszukiwanie leszczyny?
Jutro nie, ale w poniedziałek wybierzemy się na rowery do parku. :)
Byliśmy dzisiaj w lesie, ale nic nie wskazuje na to, że zbliża się wiosna – wszędzie jeszcze pełno śniegu ew. błota…
Koło domu śnieg już zszedł i coś, co na jesieni było trawnikiem aktualnie przedstawia sobą obraz nędzy i rozpaczy – jedno wielkie kretowisko.
A „Straszny dziadunio” jest fajny – pozytywistyczny do bólu, ale fajny.
Ale ja generalnie lubię Rodziewiczównę:)
W środkowej Polsce nie jest tak źle, czuć tę wiosnę powoli:) Dziadunio idzie na drugi ogień, się okażę, czy też lubię Rodziewiczównę:)
U mnie sympatia do pani R. zaczęła się od „Czaharów”, a właściwie od Kasjana, jednego z bohaterów tej książki.
Bardzo lubię jeszcze „Dwajtisa”, „Szary proch” i „Farsę panny Heni”.
Ech, cała półka Rodziewiczówny u mamy mojej stoi – pasowało by powtórzyć, ale kiedy? Do emerytury jeszcze sporo brakuje…
Chociaż recenzja przecudnej urody, muszę dorzucić łyżkę dziegciu. Do mnie Rodziewiczówna nie przemówiła zupełnie. Jedyna jej powieść, jaką czytałam, to „Dewajtis”, i na tym niestety definitywnie zakończyła się moja przygoda z jej twórczością. I chyba już tak zostanie. Zraziła mnie śmiertelna powaga i patetyczne tony, pretensjonalność wątku miłosnego i wyraźne echa „Nad Niemnem”. Mam alergię na ten typ pompatyczności. W porównaniu z Rodziewiczówną JIK wydaje mi się literackim i psychologicznym koneserem.
Jeden z tytułów wymienionych przez Anek, „Farsa panny Heni”, bardzo mnie zaciekawił i może kiedyś pójdę w tym kierunku.
W Lecie na szczęście nijakiego wątku miłosnego nie ma, poza wzmiankami, patos w dużej dawce dopiero pod koniec, a nawiązania do Nad Niemnem, całkiem liczne, zupełnie mi nie przeszkadzały:)
Mnie też by nie przeszkadzały, przy założeniu, że byłyby to właśnie nawiązania, a w przypadku „Dewajtis” moim zdaniem to określenie nazbyt delikatne. Podobno niektóre dzienniki wręcz zarzuciły Rodziewiczównie plagiat.
Dewajtis nie wchodził do moich literackich planów, ale tym plagiatem mnie szalenie zainteresowałaś, chyba zaryzykuję:)
Będę niecierpliwie czekać na Twoje wrażenia. Mnie coraz bardziej intryguje „Farsa panny Heni”: „Przezabawna opowieść o uroczej siedemnastolatce marzącej o karierze na wielkich scenach operowych Europy”. :)
Jeśli przymiotnik „przezabawna” pochodzi od wydawcy, to czarno tę farsę widzę:)
Lirael,
nie wszystko jest takie, np. „Niedobitowski” wręcz ociekał sarkazmem.
A u mnie w wielkim mieście cieplej, więc te leszczynopodobne cosie już pylą. Tako rzecze prognoza pyleń dla alergików.
~ Zacofany w lekturze
Tak, to z noty w najnowszym wydaniu. A propos tej „przezabawności” dość dziwna wydaje mi się depresyjna i złowieszcza okładka poprzedniej edycji.
~ Iza
Najwyraźniej miałam pecha. Zapewniano mnie, że to jedna z najlepszych powieści Rodziewiczówny.
Rodziewiczówna nie miała i nie ma szczęścia do okładek. Te z LSW czy Alfy to jakieś koszmary, te najnowsze z MG też nie lepsze. Specjalnie szukałem Lata w serii ze Złotym Liściem, żeby nie było zbyt koszmarnie, to się okazało, że to jakiś tom schyłkowy, ohydny papier i już nie to, co kiedyś. Za to Straszny Dziadunio wygląda lepiej, ilustracje Uniechowskiego – jak mi się tekst nie spodoba, to chociaż obrazki będą przyjemne:)
Te najnowsze są lekko frywolne i humorystyczne, co szczerze mówiąc średnio mi pasuje do prozy Rodziewiczówny, w każdym razie w kontekście klimatu powieści „Dewajtis”. Za ilustracjami Uniechowskiego przepadam.
Ja bym raczej powiedział „kiczowate” i „odstręczające” :)
Mam wrażenie, że one są specjalnie słitaśnie przerysowane, żeby wywołać efekt komiczny, ale kto wie?
Efekt komiczny to chyba ostatni z efektów, jaki chciałbym uzyskać przy książce Rodziewiczówny. No ale ja się nie znam na współczesnej grafice okładkowej:P
Kutasików czerwonych nie dostrzegłam, ale też trudno byłoby mi zatrzymywać się przy każdym krzaku i szukać, bowiem moja pierwsza w tym roku wyprawa rowerowa nigdy by się zakończyła (wyprawa to może dużo powiedziane, ale 17 kilometrów z wywieszonym jęzorem zaliczyłam)… Zastanowiło mnie natomiast stwierdzenie na wstępie, to o ruchach „bliżej natury”, slow foodzie i tak dalej. W zasadzie spontanicznie powiedziałabym, że to trend dość nowy, w Niemczech ze względu na coraz częstsze skandale spożywcze coraz szerszy, ale jak tak dobrze poszukać i się zastanowić, to niektórych zawsze chyba ciągnęło w stronę życia z naturą. Tak czy siak, o „Lecie leśnych ludzi” jeszcze w ten sposób nie myślałam;-)
A czymże jest niespieszne i według starszeństwa pojadanie kartofli z jednej miski jak nie slow foodem w wydaniu retro? A już egipscy pustelnicy uciekali od pośpiechu cywilizacji na pustynię:) Wszystko już było, zupełnie jak w modzie:)
Oddałem rower do serwisu, więc musi być wiosna :) A z przyrodą poobcuję raczej fejs tu fejs, niż przez opisy Rodziewiczówny :)
My też poobcujemy fejs tu fejs, jak już się pozbędziemy szkolnego wirusa:) Na razie zostaje Rodziewiczówna i wyglądanie przez okno:P
Jest „Lato leśnych ludzi” baśnią…pięknie powiedziane…byle do lata,ech:)