Przedmowa do Podręcznika gotowania dla małej rodziny Jessie Conrad
Spośród wszystkich książek, jakie wyprodukowano ludzkim talentem i przemysłem od zamierzchłych wieków, tylko książki kucharskie są, z punktu widzenia dobrych obyczajów, ponad wszelkimi podejrzeniami. Każdy inny kawałek prozy może podlegać dyskusji, a nawet podejrzeniom odnośnie [do] intencji autora, natomiast zamiar piszącego książkę kucharską jest tylko jeden i to oczywisty. Celem, który może mu przyświecać, może być tylko pomnożenie zadowolenia rodu ludzkiego.
Ten wzgląd ogólny, a także uczucie czułego zainteresowania, z jakim przywykłem spoglądać na wszelkie poczynania autorki, skłaniają mnie do skreślenia tych kilku słów wstępu do tej książki. Bez brania na siebie odpowiedzialności za jej wskazówki (wyznaję, że jest niemożliwe, bym mógł zdobyć się na przeczytanie książki kucharskiej), występuję skromnie, ale wdzięcznie jako Żywy Przykład jej praktycznych umiejętności. Tych umiejętności, które śmiem oceniać jako najbardziej udane. W ciągu wielu bezcennych lat składały się one na sumę mego codziennego zadowolenia.
Dobre gotowanie jest czynnikiem obyczajowości. Przez dobre gotowanie rozumiem przyrządzanie prostego pokarmu w życiu codziennym, a nie bardziej czy mniej biegłe przygotowywanie próżniaczych uczt i rzadkich dań. Sumienne gotowanie to nieprzyjaciel obżarstwa. Wyszkolona delikatność podniebienia, podobnie jak wydoskonalona delikatność uczuć, sprzeciwia się nieprzystojnemu przesytowi. Przyzwoitość naszego życia jest w dużej mierze sprawą dobrego smaku, prawidłowej oceny tego, co jest piękne w prostocie. Sumienne gotowanie pomagając procesom trawienia wywołuje pogodę umysłu, łagodność myśli oraz to pobłażliwe spojrzenie na ułomności naszych sąsiadów, które jest jedynie autentyczną formą optymizmu. Oto są jego tytuły do naszego szacunku.
Pewien wielki autorytet w sprawach Indian północnoamerykańskich tłumaczył chmurne i nadmierne okrucieństwo charakterystyczne dla tych dzikich ludzi przy pomocy teorii, że jako rasa cierpieli oni nieustannie na niestrawność. Szlachetny Czerwonoskóry był wielkim myśliwym, lecz jego żony nie zdołały opanować sztuki sumiennego przyrządzania posiłków. I konsekwencje tego były opłakane. Siedem Narodów skupionych wokół Wielkich Jezior i Plemiona Konne z Równin były jedną wielką ofiarą szalejącej niestrawności. Szlachetni Czerwonoskórzy byli wielkimi wojownikami, wielkimi mówcami, wielkimi mistrzami gonitw na świeżym powietrzu, ale domowe życie w ich wigwamach przesłaniała chmura posępnej drażliwości, którą wywoływało zjadanie źle przyrządzanych posiłków. Żarłoczność, jaką przejawiali podczas biesiad zjadając produkty nie do strawienia, bezpośrednio prowadziła do nierozumnie gwałtownego przebiegu ich narad. Ofiary mrocznych wyobrażeń, żyli Indianie w nędznej zależności od podstępów wielkiej liczby oszukańczych medyków – szarlatanów – którzy nękali ich próżnymi obietnicami i fałszywymi medykamentami od kołyski do grobu.
Należy zauważyć, że szarlatan obecnej cywilizacji, sprzedawca patentowanych lekarstw, żeruje głównie na rasach z pnia anglosaskiego, przedstawiciele których są także wielkimi wojownikami, wielkimi mówcami, wielkimi myśliwymi, wielkimi mistrzami gonitw na świeżym powietrzu. Ale żadne cnoty nie zapewnią szczęścia, jeśli zacna sztuka gotowania nie zachowa należnego miejsca w świadomości narodu. Dużo winni jesteśmy owocnym medytacjom naszych mędrców, ale trzeźwe spojrzenie na życie wywodzi się jednak głównie z kuchni – kuchni małego domu, siedziby przeważającej większości ludu. A trzeźwe spojrzenie na życie wyklucza wiarę w patentowane lekarstwo. Sumienny kucharz jest naturalnym wrogiem szarlatana bez sumienia, i z tej racji jego trudy rodzą uczciwość i sprzyjają poczuciu przyjemności naszej egzystencji. Gdyż trzeźwe spojrzenie na życie nie może być inne jak tylko dobrotliwe i radosne, podczas gdy wyznawca patentowego lekarstwa pogrąża się w mroku nieokreślonych strachów, składających się na chmurny orszak niepożądanego trawienia.
Mocno trwając w tym przekonaniu przedstawiam tę małą książeczkę mieszkańcom małych domów, którzy są twórcami przeznaczenia narodu. Nie znając się na wartości przedstawionych w niej metod, nie mam jakichkolwiek wątpliwości co do intencji, w jakiej została napisana. Jest wysoce obyczajna. Nie może być co do tego żadnych wątpliwości, czyż nie jest to bowiem książka kucharska, jedyny produkt ludzkiego umysłu nie wywołujący jakichkolwiek podejrzeń.
Nic więcej w tym względzie nie trzeba i w rzeczy samej nie można powiedzieć. Co się tyczy celów praktycznych, uważam, że zadaniem autorki było jasne i zwięzłe przedstawienie podstawowych przepisów. I to też jest godne pochwały, gdyż skromność jest cechą, jaka przystoi artyście. Pozostaje mi tylko wyrazić nadzieję, że ta mała książeczka dzięki dobrej praktyce i rozumności przepisów będzie mogła przyczynić się do dobrego nastroju narodów.
Joseph Conrad, Gotowanie, tłum. Józef Miłobędzki [w:] Ostatnie szkice, Państwowy Instytut Wydawniczy 1974, s. 127–129.
Zapraszam do przeczytania
(Odwiedzono 440 razy, 1 razy dziś)
Ale ciekawe odkrycie! Czy w „Ostatnich szkicach” dużo takich niespodzianek?
Mam biografię Conrada autorstwa Jessie i dużo sobie po niej obiecuję, choć niedawno przeczytałam jej miażdżącą krytykę. Graham Greene nie pozostawił na Jessie w roli biografki męża suchej nitki.
Bliscy krewni zwykle słabo wypadają jako biografowie. Ostatnie szkice zapowiadają się smakowicie: jest Dziennik kongijski, Boże Narodzenie na morzu, zauważyłem szkice o Prouście i Galsworthym.
Właśnie usiłuję sobie wyobrazić moją biografię napisaną przez męża. :)
A „Ostatnie szkice” zapowiadają się rzeczywiście wyśmienicie.
Na pewno byłaby pełna superlatyw:D
:D
Nie jestem w stanie zdecydować się, czy ten wstęp jest pisany serio, czy raczej nie, choć skłaniam się – niestety – ku tej pierwszej wersji. Nie to, żebym się z Conradem – co do zasady – nie zgadzała, ale obawiam się w związku z tym, że dzieło Jessie jest po prostu śmiertelnie nudne i – niestety – ciężkostrawne:(
Nudne w sensie, że są tam przepisy na nudne potrawy typu ziemniaki z zasmażką? Bo takie potrawy faktycznie mogą być ciężkostrawne:)
Wątpię, aby były tam takie przepisy. Gotowanie – nawet codzienne – do smaku potrzebuje lekkości i radości, a tu wszystko tak okrutnie poważnie, brr! Już mnie żołądek boli!
Rady Jessie wyglądały dość rozsądnie, tu cytaty: http://margaretmcarthur.com/pages/conrad.html A czy była w nich lekkość i radość to już trudno stwierdzić:)
Rozsądne aż do bólu! Choć – sądząc po zdjęciu – sama Jessie nie do końca chyba podzielała poglądy swojego męża dotyczące „nieprzystojnego przesytu”:P
W końcu najbardziej się człowiek najada przy próbowaniu, nie? :P
Niestety, to prawda:( Jessie na pewno też to robiła – w końcu do książki trzeba sprawdzić i wypróbować tyle przepisów! Jak mawiali mędrcy: ktoś musi próbować (i tyć), aby nie próbować (i nie tyć) mógł ktoś!:P
Więc proszę o więcej szacunku dla eksperymentatorki i cichej kulinarnej bohaterki :)
Właśnie, cicha bohaterka, i to nie tylko kulinarna. :) Jessie miała kłopoty zdrowotne i przez wiele lat walczyła z bólem kolana. Poza tym codzienne życie z Conradem bynajmniej nie przypominało rozkosznej sielanki. Ze wspomnień syna wynika, że ojciec bywał lekko neurotyczną, trudną osobą. Poza tym to właśnie Jessie pracowicie przepisywała utwory męża, poprawiając liczne błędy językowe i nie tylko.
Żony wielkich to jednak mają kiepsko: Dostojewska, Tołstojowa, teraz Conradowa. A ja naiwnie myślałem pełen zawiści, że Conrad tak perfekcyjnie ten angielski opanował:(
Syn nazywa to tak: „język nie zawsze odpowiadał wymogom angielskiej składni”. :) Były też ponoć spore kłopoty z wymową, zwłaszcza „th”. Z drugiej strony on był stuprocentowym samoukiem, nigdy nie uczęszczał na żadne kursy.
Jeśli chodziło tylko o składnię, to i tak nieźle, te wszystkie wyrafinowane przymiotniki, bombramsle i marsreje to dopiero było wyzwanie.
Wydaje mi się, że pod względem słownictwa i literackiego wyczucia był geniuszem, zresztą sam podkreślał, że jego przewaga nad Anglikami polega na tym, że jest wrażliwym obserwatorem z zewnątrz i że dostrzega w ich języku to, czego oni nie widzą.
Podobno dostawał furii, kiedy Jessie znajdowała błędy. :)
A wracając do wymowy, Conrad nauczył się angielskiego w wieku 21 lat, więc siłą rzeczy akcent nie był idealny.
Na piśmie akcent, na szczęście, jest nieważny. Ale język Conrada faktycznie robi wielkie wrażenie, nawet w naszych tłumaczeniach mocno przedwojennych.
szarlatan obecnej cywilizacji, sprzedawca patentowanych lekarstw – proszę, proszę, nic się nie zmienia w tej materii.;(
Wiedziałem, że mi się to z czymś kojarzy:) Faktycznie.