Marzeniem każdego siostrzeńca jest bogaty i wpływowy wujaszek. Biada jednak lekkomyślnemu młodzianowi, gdy wuja urazi, szczególnie postępując wbrew jego woli.
Godfrey Morgan był sierotą, wychowywaną przez milionera Williama W. Kolderupa z San Francisco. Wuj z radością patrzył, jak Godfrey kocha się w Finie Hollaney, jego chrześnicy, również sierocie i również wychowance kalifornijskiego bogacza. Kolderup planował wyprawić im huczne wesele, kiedy lekkomyślny Morgan wyjawił mu swoje plany – otóż przed założeniem sobie na barki małżeńskiego jarzma zapragnął odbyć podróż po świecie, nabrać doświadczenia i zakosztować przygód. Krewki wujaszek zawrzał, ale ponieważ panna Fina nie sprzeciwiała się decyzji narzeczonego, więc i on uległ.
I oto Godfrey wyruszył w rejs statkiem należącym, jakże by inaczej!, do wuja. Do towarzystwa dostał swojego profesora tańca i dobrych manier, podejrzewanego przez Kolderupa o nabicie głowy siostrzeńca mrzonkami o dalekim świecie. Statek się rozbija, a młodzieniec i jego preceptor rozpoczynają życie robinsonów na bezludnej wyspie.
Wszystko jest zgodne ze schematem znanym chociażby z Daniela Defoe: szukanie schronienia, walka o ogień, znalezienie tajemniczej skrzyni pełnej niezbędnych przedmiotów, a nawet wyratowanie jeńca z rąk ludożerców. Czytelnik bez trudu odkrywa, co (czy raczej – kto) kryje się za katastrofą, tylko naiwnym bohaterom nic nie świta w głowach aż do ostatniego rozdziału. Godfrey odkrywa w sobie liczne pożyteczne talenty, o które nigdy byśmy go nie podejrzewali, i tylko profesor Tartelett pozostaje sobą i zdecydowanie protestuje przeciwko dłuższemu pobytowi w dziczy.
Rycina Leona Benneta
do pierwszego wydania, 1882 rok.
„Szkołę robinsonów” przeczytać można, nawet ma ona
nieco wdzięku i pewne walory rozrywkowe,
szczególnie w letni dzień, jest to jednak najsłabsza z Verne’owskich robinsonad, uboga krewna „Tajemniczej wyspy” i „Dwóch lat wakacji”. Fabularnie bez zaskoczeń, o jakimkolwiek pogłębieniu bohaterów mowy nie ma, a nieduża wyspa, na którą pisarz rzucił swoich rozbitków, nie daje mu okazji do szerokich opisów, chociaż i tak wycisnął z nich maksimum. Za to w wielu miejscach dochodzą do głosu typowe dla epoki poglądy rasowe. Oto w ładowni statku znaleziono pasażera na gapę, Chińczyka. Biedakowi grozi wyrzucenie za burtę, lecz wstawia się za nim Godfrey – przewiezienie Seng-Wu do Szanghaju uwolni Kalifornię od chociaż jednego przedstawiciela „żółtej zarazy”. Już na wyspie, gdy Morgan ratuje z rąk ludożerców Murzyna Karefinotu, rozbitkowie wielokrotnie podkreślają własną wyższość nad „dzikim” (do tego stopnia, że Godfrey nie pozwala Tartelettowi popisać się strzałem do zimorodka, bo „jeśli, na nieszczęście, nie trafi pan tego ptaka, ile stracimy w oczach Murzyna!”). Karefinotu nie jest też, zdaniem Morgana, odpowiednio zbudowany, by nauczyć się „cywilizowanych” tańców. Opinie bohaterów nie są zapewne opiniami autora, ale w żadnym miejscu narrator nie prostuje tych sądów i robią one na współczesnym czytelniku nieprzyjemne wrażenie.
I jeszcze wszystkim siostrzeńcom mającym wujaszka gwoli przypomnienia:
Jules Verne, Szkoła robinsonów, tłum. Joanna Guze, Bertelsmann 2002.
Zapraszam do przeczytania
(Odwiedzono 520 razy, 7 razy dziś)
Posiadam tę książkę w oryginale i od lat się za nią zabieram. Zawsze myślałam, że przez to język francuski, którego przez męki wieloletniej nauki nie lubię, tak mnie od tej lektury odrzuca. Widać jednak że Verne niekoniecznie pisał same arcydzieła.
Arcydzieł to napisał góra pięć albo sześć, a reszta to rzemiosło. W tym wypadku raczej średnie.
A wydawało mi się, że przeczytałem dużo vernów :-) Jeśli miałbym się zabierać do jego powtórki, to raczej klasyka z klasyki, „20 tysięcy …” albo „W 80 dni …”.
Eee, powtórek mam dość, za to zostało mi jeszcze kilka nieprzeczytanych bestsellerów typu „Zielony promień” :P
Mam nadzieję, że z tym „mam dość”, to odnosisz się do Verna? Bo jak nie, to nieładnie. Najpierw podburzyć tłumy plebiscytem, a potem „mam dość”? :P
Do Verne’a, a jakże.Innych autorów sobie powtarzam z przyjemnością. Na razie :P
Myślę, że lekko zużyty temat robinsonady mogłoby uratować ujęcie humorystyczne, ale chyba u Verne’a nie było z tym najlepiej.
Humor miał wprowadzać profesor tańca, ale jest raczej irytujący niż zabawny. A humor u Verne’a się zdarza, chociaż dość specyficzny.
W swoim czasie Verne’go czytałam niemal wszystko, ale Szkoły robinsonów nie pamiętam.
Ta nowa okładka bardzo mi się nie podoba…
Okładka faktycznie przeciętna i niezbyt związana z treścią.
A ja wziąłem inną książkę Verne o siostrzeńcu i wujaszku – „Podróż do wnętrza ziemi” :-)
„Podróż” mi się nawet podobała, chociaż prawdopodobieństwo na kołku trzeba odwiesić:)
No nie, prawdopodobieństwa nawet gdy czytałem ją pierwszy raz nawet nie próbowałem się doszukiwać chociaż przyznaję runy mi się podobały i to przez Verne’a między innymi przeczytałem „Dzwon Islandii” :-)
Runy tak, dinozaury pod ziemią nie:) Taki sam kit jak Świat zaginiony Conan Doyle’a, chociaż i tak nieźle się czyta.