Jedno mieszkanie w zrujnowanej warszawskiej kamienicy i tłum lokatorów. „Co pokój, to inne przedstawienie, inni aktorzy i tyle nowych obserwacji”: państwo Szafrańcowie, niegdysiejsi właściciele całego domu i obszernego apartamentu, w którym po wojnie mocno się zagęściło; pani Tołłoczko, nauczycielka ze zszarpanymi nerwami; pani Aniela, pielęgniarka z jamnikiem; monter Czernik, kawaler i ceniony fachowiec; państwo Piotrowscy z dwoma synami i maszyną do szycia. Na małej powierzchni nietrudno nadepnąć komuś na odcisk, w rozdrażnieniu rzucić złym słowem, urazić cudze uczucia. Mimo to ten kołchoz nie jest gniazdem wściekłych os, chociaż i rajem bywa rzadko. W gruncie rzeczy jednak lokatorzy są sobie bliscy; łączą ich wspólne przeżycia trudnych powojennych lat, zżyli się, znają swoje problemy i starają się sobie nawzajem pomagać. Wypracowali stan chwiejnej równowagi, która zazwyczaj pomaga im przetrwać wśród codziennych kłopotów. Do czasu, aż w mieszkaniu pojawia się dwoje nowych małoletnich lokatorów.
Agnieszka, daleka krewna nauczycielki, nie wytrzymała u swoich dotychczasowych opiekunów, którzy pomiatali sierotą. Michał, siostrzeniec Czernika, z kolei został oddany pod opiekę wuja, bo nie znosił swojego ojczyma. Dziewczynka szybko wtapia się w małą społeczność: grzeczna, uczynna, skora do pomocy, nikomu nie wadzi. Z Michałem za to nieustannie są jakieś afery: jęzor ma paskudny, zawsze coś przygada albo odpyskuje, a sianie zamętu wydaje się go bawić. Na dodatek pomysły ma iście elektronowe, Warszawę zna lepiej niż mieszkający w niej od urodzenia Witek Piotrowski, a w szkole nie daje sobie w kaszę dmuchać. Trzeba będzie paru bolesnych przejść, by dotarło do niego, że z ludźmi lepiej żyć dobrze, a życzliwych i przyjaciół trzeba cenić.
Jak przystało na bardzo dobrą powieść (bezapelacyjnie moja ulubiona książka Hanny Ożogowskiej) mamy tu a) dużo humoru, b) sporo awantur – i w sensie domowych zadrażnień, i burzliwych wypadków (wyniesienie kolekcji etykiet zapałczanych naklejonych na drzwiach od szafy! wybuch gazowego piecyka!), c) psychologicznych obserwacji i życiowych problemów, d) detali obyczajowych i e) podjęty wprost, a nie ogródkami, problem przemocy domowej i jej wpływu na charakter i rozwój dziecka (a konkretnie Michała, dla którego wyjazd do Warszawy ma być ratunkiem przed ostatecznym upadkiem: porzuceniem szkoły, bijatykami i awanturami z ojczymem). Do tego f) kształtowanie się przyjaźni i praca nad własnym charakterem. Ze smaczków z epoki mamy walkę z chuligaństwem i czyny społeczne, trudności mieszkaniowe i mały traktacik o modzie męskiej, do tego odrobinkę dydaktycznego smrodku: pochwałę kursów dokształcających czy umoralniające kwestie, którymi dorośli raczą młodzież (plus wychowawcze lanie spuszczane za grubsze przewinienia). Punkty od a do f, a także bonusy, składają się na całość barwną i zaskakująco świeżą; tylko odzywki Michała ciut zalatują naftaliną (chociaż mam wrażenie, że jego koronne „ucho od śledzia” trzyma się dobrze, a i „cud-miód-ryba-kit” da się czasem usłyszeć, co prawda raczej od tych, którzy się na Ożogowskiej wychowywali), nie jest to jednak woń odstraszająca i szybko przestaje się ją czuć.
Hanna Ożogowska, Ucho od śledzia, Zielona Sowa 2002.
Nie wiem, jak to możliwe, że do tej pory „Ucha od śledzia” nie czytałam. Może odstraszał mnie śledź w tytule, bo nie cierpię. Bezwzględnie muszę coś z tym zrobić, bo ta powieść Ożogowskiej wygląda mi na prawdziwy „cud-miód-rybę-kit”! :)
No i ten pupil pani Anieli! :)
Wręcz niemożliwe, że tego nie czytałaś:) Czym prędzej nadrób to karygodne niedopatrzenie. Dodam na zachętę, że jamnik o wdzięcznym imieniu Pimpuś przeżywa dramatyczną przygodę :P
W ramach rehabilitacji czym prędzej dokonałam zakupu za całe 1 zł. :) Też nie mam pojęcia, jak to się stało. że wcześniej nie czytałam.
Mam wrażenie, że osoba, która nazwała jamniczka słodkim imieniem Pimpuś nigdy wcześniej nie miała do czynienia z przedstawicielem tej specyficznej rasy. :)
Gratuluję zakupu:) Mam wrażenie, że przy nadawaniu imienia nastąpiło skojarzenie z Pimpusiem Sadełko Konopnickiej, bardzo adekwatne, zważywszy na wygląd jamniczka:)
Uderzyłeś w czułą strunę. :) „Szkolne przygody Pimpusia Sadełko” to jedna z pierwszych książek, jakie w ogóle pamiętam, Jeszcze nie umiałam czytać, ale godzinami gapiłam się na ilustracje. :)
Sadełko jest już raczej nie do czytania, strasznie toto politycznie niepoprawne:)
To ja byłam chyba niepoprawna politycznie od maleńkości, bo mi się podobało. :) Tam mogą być ciekawe obrazy szkoły. :) Kiedyś sobie zrobię powtórkę.
Są też kary fizyczne i jakieś piętrowe obżarstwa:)
Kary fizyczne w szkole to niestety była chyba codzienność w czasach Konopnickiej. Obżarstw nie pamiętam, moja podświadomość najwyraźniej je gdzieś zepchnęła. :) Czuję się coraz bardziej zmotywowana do odświeżenia wspomnień.
Kary były wyrafinowane:
„A największy figlarz, Pimpuś,
bez mundurka dla pokuty,
od samego musiał rana
wszystkim kotkom czyścić buty.”
Mnie się zawsze Pimpuś wydawał niezdatny do czytania:)
Na szczęście nie klapsy, tylko przymusowe uspołecznianie Pimpusia. :) Musiałam mieć wtedy ze 3-4 lata, więc wymagania były niewielkie. :)
Że też nie nabawiłaś się trwałego urazu szkolnego:)
Zawód wybrałam sobie w wieku ok. 4 lat, więc traumy nie było, wręcz przeciwnie, ale natchnieniem była moja babcia, nie Pimpuś. :)
Wzorując się na Pimpusiu, można co najwyżej zostać małym obżartuchem:))
Jeść tu dają bardzo mało,
dokazywać – ani trocha,
proszę przysłać mi ciasteczek,
jeżeli mnie Mamcia kocha!
:D Po prostu nie wierzę, że to Ci się nie podoba! :) Fragment na pewno zostałby skrytykowany, bo żądny ciasteczek Pimpuś stosuje szantaż emocjonalny. :)
Mnie się każdy kawałek o ciasteczkach podoba:PP A każdy sposób zdobycia ciasteczek jest dobry :D
:D Rozumiem doskonale. To coś w tym stylu. :)
Dokładnie w tym stylu:) A Ciasteczkowy to mój idol :))
Mój też. :)
Temat przemocy domowej w połączeniu z alkoholizmem sygnalizowała Szmaglewska w „Czarnych Stopach” przy okazji rozmowy zastępowego z opiekunem Marka, ale w sumie jest to scena epizodyczna. A obraz epoki może być dla współczesnych, poprawnych politycznie rodziców, szokiem. Oprócz wymienionego już lania, na przykład nagminne palenie w pokoju nauczycielskim i inne takie :D
W drugim tomie Czarnych Stóp temat był potraktowany dogłębniej. A o nagminnym paleniu z kolei pisała Chądzyńska:)) Ciekawe, ile rzeczy widzi się po latach, kiedy człowiek przestaje skupiać się na hecach i przygodach:))
W świeżo przeczytanej Chądzyńskiej miałam wręcz problem ze skupieniem się na akcji, bowiem co chwilę skrywała się w mgle gęstego papierosowego dymu!:P Ta zmiana percepcji mnie osobiście nieco przeraża.
Zaraz przeraża:) Po prostu percepcja dogłębniejsza, mimo dymu:P
Ale czasami człowiek ciągle chciałby być takim cielęciem jak kiedyś! Zwłaszcza, że uważał wówczas, że papierosy i dym papierosowy wcale, ale to wcale nie szkodzą.
O pardą:P Miałem rodziców palaczy, a jako nad wiek rozwinięte dziecko obejrzałem kiedyś bodajże „Sondę” o szkodliwości palenia i natychmiast wszcząłem antynikotynową krucjatę. Mama do dziś nie pali, choć niekoniecznie to zasługa tego, że chowałem jej papierosy:PP
O widzisz, a u mnie nikt nie palił, więc nie musiałam się nad tym zastanawiać i w zasadzie myślałam, że to taka nieszkodliwa rozrywka:) Tak się teraz zastanawiam, czy to tylko Chądzyńska miała taki nikotynowy odlot, czy innym też się zdarzało, bo jakoś nie kojarzę (ale to pewnie jeszcze wrażenia ze starej percepcji).
Szczerze mówiąc, to takie zadymienie spotkałem tylko u niej, choć oczywiście w innych książkach też palą. Nawet Dmuchawiec u Musierowicz palił, mam wrażenie.
Też mam takie wrażenie. Pewnie właśnie przez to palenie został wyeliminowany jako pierwszy:P
Och, to było okrutne z Twojej strony :P
Doskonale pamiętam czasy, gdy wuefista wychodził z kantorka z petem w kąciku ust, że już nie wspomnę o zajęciach na zewnątrz. Dziś to sf, ale jeszcze ćwierć wieku temu podstawowym wyposażeniem pokoju biurowego była popielniczka (o 50 gramowym kieliszku nie wspomnę, mając litość nad wychowanymi wg unijnych standardów) :D
Pamiętamy, pamiętamy. Popielniczka w każdym kącie stała, a pan od ZPT się nie krępował i palił w kantorku podczas lekcji, zadawszy jakiś rysunek techniczny:P
SF? Niestety, w szkole Starszego w klasach IV-VI wuefu uczy pan, który peta z ust wyciąga tylko na czas, gdy musi przekazać dzieciom jakieś polecenia. Dyrekcja wie o problemie i stara się walczyć, jak może (a może umiarkowanie); efekt jest taki, że od niedawna da się wejść do szatni bez ataku kaszlu i szczypania w oczy. Faktem jest jednak, że pan wygląda, jakby żywcem go przeniesiono z lat osiemdziesiątych, łącznie z cudnej urody tzw. saszetką pod pachą:)
To straszne jest, bowiem poza tłokiem w chałupie i tym, że akcja dzieje się w Warszawie zaraz po wojnie, z tej książki (czytanej niegdyś jakieś 2-3 razy na pewno) nie pamiętam nic więcej. I nawet Twoje metodyczne wyliczanki niewiele pomogły:(
Toteż na razie poprzestanę przy upieraniu się, że najlepszą Ożogowską jest „Tajemnica zielonej pieczęci”, bowiem z niej pamiętam znacznie więcej!
Ja się będę upierał przy swoim zdaniu, przynajmniej chwilowo, bo czytana raz i zapomniana zupełnie „Tajemnica” dopiero czeka na powtórkę:)
Jak można było przeczytać „Tajemnicę zielonej pieczęci” tylko raz? To jakieś straszne nieporozumienie! Ostatnio przekartkowałam ją sobie i po raz kolejny pochichotałam nad niektórymi fragmentami.
Cały czas zastanawiam się jeszcze, jak wyglądało moje „Ucho od śledzia” i mam wrażenie, że było żółte (w sensie okładki). Przy okazji, a jak graficznie ta wersja Zielonej Sowy? Jak na ich możliwości, okładka prezentuje się zupełnie przyzwoicie (nie mylić z zachwytem).
Normalnie można, nie podobało mi się, więc nie wracałem. Ale wrócę, bo podejrzane te zachwyty zewsząd, rodzona żona zadaje to samo pytanie, co Ty:PP
Wersja Zielonej Sowy poza okładką graficznie jest nijaka, ani pół obrazka – może to i lepiej:P A okładka faktycznie, jak na ich możliwości, zupełnie do przyjęcia.
„bezapelacyjnie moja ulubiona książka Hanny Ożogowskiej” z ust mi to wyjąłeś, z tym że ja miałem wydanie z Listy Honorowej H.Ch. Andersena. Dzięki Michałowi dowiedziałem się, że prąd + woda = kłopoty :-) i tak ulgowo skończyła mu się przygoda w wannie.
Dobrze, że mnie popierasz, bo lobby Tajemnicy zielonej pieczęci jest nader dynamiczne:)
Przygoda faktycznie potraktowana ulgowo, pewnie dużo bardziej malowniczy byłby porządny wybuch połączony z zawaleniem się kamienicy, ale wtedy książka skończyłaby się zbyt szybko:P
Zastanawiam się chwilami czy z wiekiem nie cofam się w rozwoju ponieważ coraz częściej ciągnie mnie do książek młodzieżowych , głównie tych z lat PRL ale i wcześniejszych oraz obecnie pisanych. Nadto zamierzam wziąć się za czytanie tych , które jako dziecię przegapiłam.
Potwierdzam u MM wcześniej były papierosy nawet u rodzinki B.
Protestuję! To nie jest cofanie się w rozwoju, ale właśnie rozwój, uzupełnianie braków w oczytaniu, zmiana punktu widzenia na literaturę :DD
„Uzupełnianie braków w oczytaniu” jak to pięknie brzmi :-)
Dużo lepiej niż cofanie się w rozwoju:P Zresztą, czy koniecznie trzeba sobie wymyślać usprawiedliwienia, żeby przeczytać przyjemną książkę? Choćby nawet i dla młodzieży?
Niektórzy twierdzą, że powrót do lektur dzieciństwa/młodości to powrót do okresu, w którym było nam dobrze i wynika z potrzeby odtworzenia ówczesnego samopoczucia.;)
O rany:D Niech będzie, nie ma mam nic przeciwko odtwarzaniu ówczesnego samopoczucia, o ile nie chodzi o stres przed wuefem:P
Mnie też „Ucho…” bardziej przypadło do gustu niż „Tajemnica…”. A że treści żadnej nie pamiętam to już insza inszość.;(
Może też sobie zafunduj powrót i odtworzenie samopoczucia:))
Lobby „Zielonej pieczęci” jest silne bo albo nie czytało albo nie poznało się na „Uchu” :-) Tertium non datur :-)
Mądrego zawsze przyjemnie posłuchać:))
W życiu dorosłym czuję się o wiele lepiej niż w dzieciństwie, więc chyba dlatego nie ciągnie mnie do takich powtórek. ;)
To chyba należysz do wyjątków :)
Mnie też lepiej teraz niemniej akurat chwile spędzone nad książkami były jednymi z najlepszych :-)
Pamiętam, że lało niemiłosiernie, ja zadekowałam się w łóżku boleści, albo to w skutek choroby, łóżko mnie przygarnęło. I czytałam, jak już byłam w stanie zdatnym do spożycia zdań wielokrotnie złożonych, ale za Chiny nie pamiętam treści…
Będę monotonny, bo powtarzam to aż za często przy takich okazjach: skuś się na powtórkę :)
Może się skuszę. Ostatnio skusiłam się na powtórkę z Makuszyńskiego… A tak na marginesie, to ciekawa postać jest.
Dobra, spóźniona o dekadę w tej dyskusji widzę, że to mi coś wartościowego umknęło, nigdy nie czytałam. Początek roku szkolnego akurat pora na młodzieżową lekturę. Dzięki za inspirację, dopiszę refleksje gdy będę po. Pozdrawiam
Nigdy nie jest za późno na Ucho od śledzia :)
Dzięki :) Zaczyna się świetnie, ten dom niezwykły i już i Michał i Agnieszka przyjechali. Skończyła mi się subskrypcja Netflixa, no to to jest lepsze ! Odezwę się po całej lekturze.
No to oby entuzjazm utrzymał się do końca :D