Lepiej byłoby, bohaterko książki Marii Pruszkowskiej, gdybyś trzymała się sporządzonego po maturze planu życiowego i nie wychodziła za mąż. Chłop bowiem, jak słusznie wydedukowałaś z przykładu licznych bliższych i dalszych krewnych i znajomych, to tylko kłopoty i zawracanie głowy. Ale nie – znalazłaś sobie męża. I jakby mało było kłopotów, kupiłaś sobie jacht. A raczej mężowi pozwoliłaś kupić, żeby fanaberię zaspokoić. Nie lepiej było za spadek po wujaszku domek z ogródkiem nabyć? Albo udziały w fabryczce guzików?
Groza sytuacji, w którą dała się wmanewrować, dociera do bohaterki dopiero wtedy, gdy okazuje się, że przed wypłynięciem w morze musi: a) nauczyć się języków obcych, b) zgłębić tajniki gotowania, c) nauczyć się pływać – a to ostatnie stanie się źródłem zgryzoty i dla niej, i dla kolejnych trenerów.
Wyprawa, traktowana przez główną bohaterkę zrazu jako męski kaprys, wkrótce staje się przygodą życia, chociaż niekiedy przyprawiającą o dreszcze – na morzu czyha nie tylko cisza, ale i groźne miny. Niedoświadczonej adeptce żeglarstwa kłopoty początkowo sprawia niemal wszystko: od wejścia na jacht po utrzymanie się na koi. Bezimienna bohaterka robi wrażenie naiwnej gąski, wpatrzonej bezkrytycznie w męża, ale wkrótce ujawnia poczucie humoru i spory dystans do siebie. Na dodatek szybko uświadamia sobie, że padła ofiarą męskiej przebiegłości, więc z dnia na dzień rośnie niezadowolenie szeregowego marynarza…
Żeglarska codzienność staje się próbą małżeństwa i przyjaźni, niewyczerpanym źródłem zabawnie podanych epizodów. Narratorka nie oszczędza siebie, ale tworzy też znakomite, lekko złośliwe portrety, szczególnie dwóch ciotek, które uprzykrzały młodym życie. Dostaje się również towarzyszom rejsu, zwłaszcza za podejście do zajęć gospodarskich. Historyjka jest lekka, bezpretensjonalna i akurat na jesienny wieczór. Jedyny skutek uboczny: można zatęsknić za wakacjami.
Maria Pruszkowska, O dwóch Wikingach i jednej Wikingowej, ilustr. Aleksander Szrajber, Wydawnictwo Morskie 1970.
Maria Pruszkowska, O dwóch Wikingach i jednej Wikingowej, ilustr. Aleksander Szrajber, Wydawnictwo Morskie 1970.
Zapraszam do przeczytania
(Odwiedzono 529 razy, 4 razy dziś)
U mnie tęsknota za wakacjami jest ostatnio stanem chronicznym. :) A Pruszkowska w wersji poniekąd marynistycznej zapowiada się pysznie.
To jest wersja pełną gębą marynistyczna:) A ja nabrałem chęci na „Przyślę panu list i klucz”.
Niezmiennie polecam. :) Uprzedzam, że drugi tom słabszy, ale „Przyślę panu…” nie powinno Cię rozczarować.
Raczej się nie zdarza chyba, żeby drugi tom był lepszy:) Ryzyko wliczone w czytanie cykli.
To prawda. Niedawno rozmawialiśmy na ten temat z Marlowem a propos literatury dla młodzieży. Z kolejnymi tomami cykli rzeczywiście bywa krucho, ale zdarzają się wyjątki, na przykład „Władca Pierścieni”. Pierwsze 100 stron pierwszego tomu to była dla mnie orka na ugorze, a potem wpadłam w amok.:)
Aż się normalnie kiedyś skuszę na tego Władcę, chociaż Hobbit potwornie mnie wynudził i odpuściłem sobie Tolkiena.
Hobbit do pięt nie dorasta Władcy, przeczytaj koniecznie, pamiętając o tym niemrawym początku. Potem naprawdę jest niesamowicie, aż do samego końca.
Tylko kiedy ja znajdę czas na takie trzy tomiszcza? Ale gdyby mi się nie spodobało, to przynajmniej będę miał na kogo zwalić winę:)
Biorę wszystko na siebie, tylko błagam, przeczytaj! Czas sam się znajdzie, zobaczysz, jak tylko wpadniesz w wir wydarzeń. :P
Tego się boję, bo ostatnio za często daję się porwać w wir wydarzeń jakimś zupełnie nieplanowanym książkom z doskoku :P
Władca to nie będzie doskok tylko bardzo głębokie zanurzenie, powracając do tematyki marynistycznej. :)
Strach się bać:)
To co, podrzucić Ci dziś…? Sąsiad :)
Że niby Tolkiena? U mnie porośnie kurzem, zanim się odważę zacząć:)
Właśnie sobie obiecałam, że dziś po powrocie z pracy zdejmę z półki te trzy tomy i… ładnie je odkurzę. Po czym postawię z powrotem :) Mam te same obawy – mimo, że „Hobbit” mi się niegdyś nawet podobał. I pamiętam, jak Ślubny kwiczał z ukontentowania nad „Władcą”. A czasem nam się upodobania zgadzały :)
Natomiast „Przyślę panu…” – podobnie jak Lirael – gorąco, przegorąco polecam. Prawdziwa gratka dla miłośników książek, choć często bywa tak, że autorka wspomina powieści, o których dziś ani widu ani słychu… przedwojenne jakieś…
Bo jedynym wyjście jest chyba zacząć czytać tego Tolkiena bez wygórowanych oczekiwań. Nie cierpię się nastawiać na arcydzieło, bo potem jest mi przykro:P Ale to samo mam z Pruszkowską, boję się cudze zachwyty konfrontować z własnymi odczuciami, po Wikingach jednak widzę, że nie może być źle:))
Aż chciałoby się zanucić „Jak dobrze mieć sąsiada”, a jeśli życzliwego i z Tolkienem na półce, to już w ogóle. :)
I jeszcze tylko napomknę, że przekład konieczne Skibniewskiej.
Oj dobrze, dobrze:) Już ja tam przy najbliższej okazji skontroluję, czy tłumaczenie takie, jak trzeba :D
Ideałem byłoby w ogóle bez tłumaczenia. Kilka lat temu zrobiłam sobie tak właśnie powtórkę pierwszego tomu, ale niestety to była pożyczona książka.
Takie wypasy to już może po tym, jak mnie wciągnie z kretesem. Na razie w wersji light spróbuję:)
A niech będzie light, byleby Cię wciągnęło choć trochę. Proszę, o tak bardzo. :)
Proszę mnie nie rozmiękczać gryzoniami, i tak wszystko zależy od autora :P
:D O autora to akurat jestem spokojna, żeby tylko Ci się zechciało przebrnąć przez te pierwsze strony. :)
Odpuszczam sobie po setnej, pomny licznych doświadczeń. Na setnej stronie rozkręcił się Negocjator Forsytha, w brodę bym sobie pluł, gdybym odpuścił wcześniej:P
U mnie dyskwalifikacja następuje tak około pięćdziesiątej strony, ale ostatnio rzadko sięgałam do drastycznych metod. :)
A ja sobie niedawno pozwoliłem rzucić w kąt jakiś kiepski kryminał, nie będę się katował:P
I przypomniałeś mi kolejny wyrzut, przeczytany, a słowem nie wspomniany, czyli „Życie nie jest romansem, ale …”. Choćby dla niezapomnianej sceny tarzania się po moście podczas ostrzału, warto! Pierwszą część zresztą też :D
Dobra, następna Pruszkowska będzie wkrótce, tylko dokończę pozaczynane ponuractwa:P
Myślę i myślę, kto jest autorem tej okładki, z tą jakże charakterystyczną czcionką i tylko ciemność widzę. Lengren?
I znam takie żony, które uwielbiają wypływać w morskie rejsy wraz z mężami, choć ani a, ani be, tylko ce jak cię mogę:)
Przysiągłbym, że wpisałem w nagłówku nazwisko ilustratora, ale to widać we wcześniejszej wersji zrobiłem:P Aleksander Szrajber. Okładka bardzo ładna, obrazeczki w tekście takoż sympatyczne.
Czuję się usprawiedliwiona z powodu ciemności – nazwisko ilustratora niewiele mi mówi, nawet podane czarno na białym. Ale zapamiętam, gdyż z powodu starczego dziecinnienia coraz bardziej lubię ładne obrazki w tekście:P
Mnie też nic nie mówi, czuj się usprawiedliwiona. Może przerzuć się na komiksy o Asteriksie?
Co gorsza, internet też milczy na temat działalności ilustratorskiej osoby o takim nazwisku. A Asteriksa chwilowo nie mogę, bowiem zaangażowane emocjonalnie w Tytusa dziecko nigdy by mi tego nie darowało (Tytusa jednak podczytuję, i owszem:P).
Moje się przerzuca między Tytusem, Kokoszem, Asteriksem i Tadeuszem Baranowskim :) Furorę robi „Skąd się bierze woda sodowa”.
Pan Szrajber faktycznie nieznany, może po prostu nic więcej nie ilustrował.
U mojego na razie etap fanatyczno-maniakalny, więc nawet nie próbuję startować z niczym innym. Poza tym nie mam ani Kajków (czytałam na bieżąco w Świecie Młodych), ani Asteriksa (nie czytałam w ogóle), a mąż zagroził rozwodem, jeśli w najbliższym czasie kupię jeszcze jakieś książki, komiksów nie wyłączając:(
Więc może niech mąż dokona stosownych zakupów dla dziecka, obejdzie się bez rozpadu podstawowej komórki społecznej :P
Doprawdy, spodziewałam się po Tobie większej solidarności płciowej, objawiającej się m.in. wiarą w inteligencję innych niż Ty osobników płci męskiej (że nie wspomnę o tym, że to chyba oczywiste, że MÓJ mąż musi być inteligentny, nie?:PP)
Powiedz mężowi, że najlepsze, co może zrobić, to przywyknąć i wynająć od sąsiadów komórkę na pomieszczenie nadmiarowych zbiorów. Grożenie rozwodem jeszcze nikogo nie powstrzymało przed kupnem choćby jednej książki, doprawdy :P A na dodatek, gdyby sam zaczął kupować, to straciłby argument przeciwko Tobie :D
Szkoda tylko, że tak słabo z wznowieniami książek Pruszkowskiej.
Nie za bardzo chce mi się sklecać notkę u siebie, ale tutaj mogę polecić jeszcze niedawno przeczytane „7 babek, 1 dziadek” jej autorstwa. Bardzo przyjemna, oldskulowa obyczajówka. Z fabułą osadzoną w Sopocie, a jakże. I mnóstwo smaczków peerelowskich, niemal vademecum małych realiów lat sześćdziesiątych.
Całość jej twórczości mam już na liście:) Nie wiem, z czego wynika ten brak wznowień, przecież te książki osiągają wysokie ceny na aukcjach i na pewno by się wydawca z nimi nie został. Może są kłopoty z prawami autorskimi? Chyba że autorka znana jest w wąskim kręgu moli książkowych i nikomu się nie chce inwestować w promocję.
Wszystkie jej starsze wydania opracowywało Wydawnictwo Morskie – nie wiem czy coś takiego nadal istnieje. Choć oni również chyba książkom Borchardta patronowali, a te doczekały się wznowień. Pruszkowskiej wydano kilka lat temu w Krakowie, jakaś mała oficyna chyba, „Przyślę Panu…” i „Życie nie jest…” – zatem ktoś prawami autorskimi operuje. Szkoda tylko, że tak oszczędnie, bo trafić na dobrą polską obyczajówkę to dziś niemal egzotyczne doznanie ;)
Do promocji dziś wystarczy kolorowa okładka – jak z Czajką Stachowicz zrobili. Różowo, więc się rozchodzi, choć postać autorki wyblakła już dekady temu.
Ale skończyło się na wznowieniu tych dwóch tylko, szkoda. Zostają polowania z zasadzki na starsze wydania.
Czajka poszła trochę na fali sentymentów, trochę na fali swojej biografii, podobnie jak wygrzebane na strychu Samozwańcowe.
Biografia Czajki przeszła niemal bez echa jak dla mnie, to raczej wznowienia jej wspomnień mogą skłonić do szukania biografii :) Ale chwyt z okładkami sugerującymi chic lit z wykorzystaniem mody na retro plus rozpoczęcie cyklu od tomów dojrzalszych i bardziej romansowych to już pachnie przemyślaną strategią. Choć ja wolałabym dostać wznowienia od początku, ale raczej nie jestem 'targetem” tutaj ;)
Na Pruszkowską niestety trzeba jeszcze poczekać, aż moda na peerelowski vintage zapanuje ;)
Cykl małżeński chyba jednak wydawano od początku, mam takie wrażenie, ale nie interesowałem się bliżej. Poczekam aż trafi na wyprzedaż i sobie nabędę:)
Moda na PRL już jest, tylko pewnie jeszcze wydawcy jej nie zauważyli.
Nie wiedziałam, że wyodrębniono z jej wspomnień cykle. Zakładałam, że razem stanowią całość i jednak szkoda mi tych pierwszych pominiętych tomów.
Moda w modzie? ;) Bo w literaturze mam wrażenie, że nadal międzywojnie niepodzielnie rządzi. O prozie rozliczeniowej nie myślę bowiem w kategoriach sentymentalnych powrotów. Mogę się mylić oczywiście, bo z polskimi nowościami nie po drodze mi zazwyczaj.
Widzę, że Bnetka jak zwykle wykazała się twórczo i uszeregowała książki Czajki po swojemu: http://www.biblionetka.pl/bookSerie.aspx?id=7347, a wydawało mi się, że zaczęło się od Małżeństwa po raz pierwszy.
Międzywojnie owszem, panuje, ale są już chyba jaskółki zmian:P Rękę sobie dam uciąć, że na fali dzienników Osieckiej ruszy produkcja.
To ja pewnie za biblionetką powtarzam. Na wiki jest zupełnie inna kolejność, według premiery jak sądzę. Ale również nie zaczyna się Małżeństwem. Pewnie trzeba przeczytać, żeby się zorientować w rzeczywistym porządku ;)
Sądzisz, że Dzienniki Osieckiej aż tak będą się wyróżniać na tle innych ostatnio wydanych? Mrożka, Białoszewskiego czy Iwaszkiewicza? Wydaje mi się, że odbiór epoki musi się trochę odpolitycznić, żeby stała się ona tylko ładnym dekoracyjnym tłem dla mas :)
dzienniki Osieckiej pewnie się nie będą wyróżniać, ale ich czytelnicy w sporej części mogą być inną grupą niż czytelnicy dzienników Iwaszkiewicza. Osobiście Iwaszkiewiczowi mówię tak, Osieckiej nie:P Epoka już się usilnie odpolitycznia, legenda złotych czasów gierkowskich działa, jeszcze trochę i będzie akurat scenografią do przyjemnych czytadełek z romansem w roli głównej:P
O, czytałeś już Osiecką? Pierwszy tom może jednak odstawać od kolejnych, jeśli obejmuje szczenięce lata. Choć z drugiej strony jako prywatny dokument z pierwszych lat po wojnie zapowiadał się dość ciekawie. Nie jest tak?
Na Osiecką mam osobistą alergię od dawna, z dziennika czytałem jakiś próbny fragment, całkiem spory. Jako nastolatka była dość typowa/ O realiach to tam chyba niewiele było, dziewczęce rojenia, marzenia, egzaltacje :P
No proszę, a ja sądziłam, że Dzienniki rozczarowały wielbiciela poetki i tylko stąd to rozgoryczenie i mściwe poparcie dla Iwaszkiewicza :) Alergia na postać czy twórczość, jeśli można spytać?
W każdym razie zaoszczędzisz sobie sporo lektury, bowiem z tego co wyczytałam planuje się obecnie wydanie jedynie zapisków z okresu do 1958 roku, które pomieszczą się, bagatela, w zaledwie czterech tomach. Kolejne czterdzieści lat życia pisarki zapełnić więc może solidną biblioteczkę :)
Tfu tfu, wielbiciel? Nigdy:) Alergię mam chyba na osobę i twórczość, nie mogłem nigdy znieść jej telewizyjnych wystąpień, a i teksty miewała zadziwiająco grafomańskie (choć i parę niezwykle celnych). O popatrz, a ja myślałem, że polecą po całości i dawne i obecne elity będą drżeć przed zdemaskowaniem. To chała straszna, bo pewnie im dalej w las, tym byłoby ciekawiej, a tak to urwie się w najciekawszym momencie.
Chyba właśnie ze względu na możliwość naruszenia prywatności osób żyjących nie chcą się spieszyć. A i ponoć z czasem Osiecka czyniła notatki w przypadkowych miejscach i są one rozproszone bardzo, więc zebranie i opracowywanie materiału zająć może dekady. Bowiem te cztery tomy to plan wydawniczy do 2017 roku. Daleki plan.
Popatrz jednak, z jakim szumem wydają nieokrojone zapiski nastolatki, a te nieszczęsne dzienniki Dąbrowskiej – już ogłoszone jednymi z najważniejszych w polskim piśmiennictwie – na swoje całościowe wydanie nadal nie mają co liczyć. Nie mówiąc o wznowieniach dotychczasowych tomów.
Sporo wiesz o tajnikach tego wydania:) A co do szumu, to korzystają, że jeszcze ktokolwiek pamięta Osiecką, w przeciwieństwie do Dąbrowskiej, która jest uważana za zakurzoną, nudną babcię. O tym zresztą już rozmawialiśmy. Do wydania Osieckiej pewnie dopłaca jej fundacja i jakiś bank, a do Dąbrowskiej musiałby dopłacić budżet. Pewnie nawet Rok Dąbrowskiej by nie pomógł w zdobyciu dofinansowania.
Tajniki nie takie znów tajne – gdzieś czytałam wypowiedzi Agaty Passent w tym temacie i stąd moje newsy :)
Nie może być tak źle z Dąbrowską – wokół dorobku Osieckiej zapewne jej córka się krząta po prostu. Ale czytelników zainteresowanych dziennikami pisarzy jest raczej stała dość ograniczona grupa, która równie chętnie sięgnie po tom pani O. i tom pani D. Wystarczy ogłosić, że to wydarzenie roku – z Białoszewskim i Gombrowiczem zadziałało :) To raczej brak chętnego wydawcy, a nie czytelników. Może wydawnictwa narzucają sobie jakiś limit na „wydarzenia roku” i grafik jest już pełny w tej pięciolatce? ;)
Posądzasz wydawców o jakiś potworny makiawelizm, a ja myślę, że decyduje czysty rachunek ekonomiczny. Dąbrowska jest passe i tyle, nikt się o nią nie upomni. Przy Gombrowiczu i Białoszewskim można pojechać na skandalu obyczajowym. W przypadku Maryjki również, ale trzeba o tym wiedzieć, a Instytut Badań Literackich raczej nie będzie lansował twórczości Dąbrowskiej na takiej podstawie:) Tak więc pani O. się ukaże, pani D. spleśnieje w bibliotekach w postaci siermiężnego skryptu.
Ale ja nie wierzę, że na dziennikach D. nie da się zarobić. Uważam, że znajdą swojego odbiorcę, jak cała reszta – zwłaszcza, że przy promocji wiele tęgich głów poparłoby ich wartość. Na fali Kronosa WL wznowiło (po roku od niebieskiego wydania, nakład wyczerpany!) dziennik Gombrowicza – i kolejny nakład się wyprzedaje systematycznie. A nie jest to lektura dla każdego i nic w niej skandalicznego.
Kwestia podjęcia się tematu i tyle. Widocznie nikt specjalnie nie zabiega o takie wydanie.
Zarobić się da, wystarczyłoby co ciekawsze kawałki wywlec na okładkę, bo Dąbrowska się nie ogranicza w opiniach:) Może faktycznie problem w tym, że nie ma lobby do naciskania. Ciekawe, że wszystkie Czytelnikowskie wydania Dąbrowskiej się wyprzedały do cna, a teraz jakby temat nie istniał, być może profesor Drewnowski nie ma siły, żeby zabiegać.
W jakiejś publikacji Drewnowskiego podał on, zawrotną jak dla mnie, liczbę ponad 500tyś. sprzedanych egzemplarzy dzienników Dąbrowskiej! To raczej nastraja optymistycznie, nawet biorąc poprawkę na inną epokę wydawniczą i ówczesną pozycję pisarki.
Ale za prawa do publikacji odpowiadają spadkobiercy i chyba na culture.pl czytałam swego czasu, że ten pierwszy druk 300 egzemplarzy surowego tekstu dla potrzeb naukowych udostępnili oni zrzekając się honorariów z tytułu praw autorskich, by prace nad dziennikami ruszyły. Może więc gdzieś po cichu ktoś już myśli o normalnym rynkowym wydaniu. Dzienniki intelektualne Czytelnika nadawałyby się do tego – ładna seria :) Ale praca Prószyńskiego nad tak wielkim i długofalowym projektem jak zapiski Osieckiej świadczy o tym, że i bez misji, po prostu dla zarobku dziś się wydaje dzienniki. Póki życia, póty nadziei ;)
Nie podzielam Twojego optymizmu, ale chciałbym, żeby było tak, jak piszesz. Obawiam się jednak, że gdyby ktoś zaczął prace nad porządnym wydaniem, to zrobiłby przeciek kontrolowany, żeby zaostrzyć apetyty i skłonić do oszczędzania na zakup:)
O honorarium spadkobierców też czytałem. U licha, za 300 egzemplarzy pewnie nie powalało wielkością, a mimo to nikogo na nie nie było stać, żenada.
Sam gest spadkobierców nastraja optymistycznie, może świadczyć przecież o tym, że nie czekając na intratną ofertę, dali możliwość opracowywania materiału, co zwiększa szansę pełnego wydania w przyszłości. Listy Stempowskiego i Dąbrowskiej, edycja trzytomowa, rozeszły się błyskawicznie, a i cena zachęcała – może więc z odbiorem pisarki nie jest tak źle, a i spadkobiercy dbają bardziej o samą spuściznę niż zarobek. Może :)
Spadkobiercom się to bardzo chwali, ktoś wreszcie mógłby ich wesprzeć. A na razie czytajmy to co mamy:)
Czytamy, ale trawa po drugiej strona płota zawsze zieleńsza ;)
Zważywszy na porę roku, to chyba siano wchodzi w grę:P