Lubię takie pisanie: mocne, jędrne i obrazowe. Obrazowe do tego stopnia, że gotów byłbym narazić się na melancholię, jaką zdaniem Vargi wywołuje węgierska kuchnia, byle posmakować opisywanych czule specjałów: ciężkostrawnych, wyzutych z witamin, za to skąpanych w tłuszczu: zupy fasolowej a la Jokai, świeżo upieczonej hurki – kaszanki, a na deser retese, strudla z nadzieniem. Być może w jakimś poprzednim wcieleniu byłem Węgrem, bo mocno przemawia do mnie zsiros kenyer, chleb ze smalcem i czerwoną cebulą, lekko posypany sproszkowaną papryką. Jego polską wersją, bez papryki, zajadałem się na wakacjach u dziadków.
Ale „Gulasz z turula” to nie jest książka o węgierskiej kuchni, a w każdym razie nie wyłącznie o niej. To opowieść o Węgrzech i Węgrach, tak jednak odległa od wciskanych przez przewodniki turystyczne zachwytów, jak to tylko możliwe. To próba przedstawienia samej esencji węgierskości: nostalgii, która zdaniem autora „konstytuuje węgierskie życie”. Próba odpowiedzi na pytanie, skąd bierze się tamtejsza melancholia. Już to wydaje się być czymś zaskakującym, bo czyż w powszechnej świadomości Węgrzy nie są narodem kochającym muzykę i dobrą zabawę przy winie? A jednak dla Vargi są właśnie ludźmi pogrążonymi w tęsknocie za czasami dawno minionej świetności, która skończyła się wraz z upadkiem monarchii austro-węgierskiej, okrojeniem terytorium i utratą znaczenia. Żyją w cieniu skrzydeł turula, tego mitycznego ptaka, który przywiódł ich przodków na obecne ziemie. Lubują się w rozpamiętywaniu narodowych nieszczęść i klęsk, starannie spychając w niepamięć chwile zwycięstw i triumfów – fakt, że nieliczne. W tym dziwnie przypominają Polaków.
Turul z Tatabányáná (źródło). |
Jest Varga pół-Polakiem, pół-Węgrem, co daje jego spojrzeniu szczególne właściwości: patrzy na Węgry jak Węgier, a równocześnie jak człowiek z zewnątrz. Jest znakomitym, wnikliwym obserwatorem, emocjonalnie zaangażowanym, ale równocześnie sentymenty i wspomnienia z dzieciństwa nie przesłaniają mu tego, co chciałby wydobyć i podkreślić. Opowieść o Węgrzech jest gorzka i przygnębiająca, ale równocześnie fascynująca. Niech sobie Węgrzy będą „jak konie ze spętanymi pęcinami”, niech celebrują swoje porażki, niech tęsknią za utraconą wielkością, a ja chciałbym przejechać się tramwajem numer dwa, jadącym wzdłuż Dunaju w Budapeszcie, i przejść się po stołecznym bazarze na Bosnyak ter, popatrzeć na secesyjne kamienice i zrobić rundę po knajpach, których nie wymieniają eleganckie przewodniki. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że Varga robi Węgrom antyreklamę, ale jest wręcz przeciwnie – on pokazuje kraj z duszą, co prawda zbolałą, ale prawdziwą i pociągającą.
Krzysztof Varga, Gulasz z turula, Czarne 2008.
Cieszę się, że w końcu do Vargi dotarłeś, a jeszcze bardziej – że się podobało.;) Ciekawe, czy Węgrzy też napisaliby o nas gorzko i przygnębiająco.
Na spotkaniu w mojej lokalnej bibliotece mówił, że pracuje obecnie nad kolejną książką o Węgrzech i będzie pisał o sprawach, które nawet Węgrom są mało znane. Niestety to raczej mało przyjemne sprawy, ma być mrocznie.;( Książka ma się ukazać na wiosnę 2014 r.
Podobało się i chcę więcej, już się cieszę na ten nowy zbiór. Też jestem ciekaw, jak nas widzą Węgrzy. Mogą mieć dobre skojarzenia, o ile pamiętają generała Bema (jeśli wierzyć Vardze, to usilnie o nim chcą zapomnieć, bo przecież wygrywał:P). Jeśli już o nim zapomnieli, to czarno to widzę.
Myślę, że o Bemie nie da się zapomnieć – jakieś pomniki, nazwy ulic jego imienia pewnie są.;) Założę się, że o naszej ułańskiej fantazji też słyszeli.
Ponoć Bema upychają po kątach. Ułańska fantazja, w tym niedobrym sensie, to nie jest cecha, którą chciałbym uważać za dominującą w obrazie Polaków.
Ja też nie chciałabym takich skojarzeń, ale z tego ponoć wciąż słyniemy. Ciekawe z czym jeszcze obecnie kojarzymy się Węgrom i innym narodowościom. Aż się boję pomyśleć.;(
Dlatego może nie wnikajmy za bardzo.
Mnie odrobinę przeszkadzał sposób opowiadania. Varga wrzuca czytelnika na głęboką wodę, jakby miał pewność, że w jakimś stopniu rzeczy, o których opowiada są mu dobrze znane.
Co prawda wiedziałem wcześniej co to czikosz i honwed, ale prędzej czy później Varga wszystko wyjaśniał. No może tu i tam jakiś detali by się przydał, ale i tak mu klarownie wyszło.
Więc albo ja jestem nieuważnym czytelnikiem (co ostatnimi czasy bardzo być może), albo niezbyt wpisuję się ze swą znajomością (a właściwie nieznajomością) bratanków w ten typ narracji :)
Przychylam się do zdania, że ogólnie wyszło klarownie. Ja łapałam się za głowę zwłaszcza w celu znalezienia w niej, w najciemniejszym choćby zakamarku, jakiejś – posiadanej wszak niegdyś – wiedzy historycznej na temat Węgier, po czym z radością chwytałam rzucane przez Vargę koło ratunkowe:)
Mnie ratowała czytana w dzieciństwie „Trójkolorowa kokarda” i czytana wielokrotnie „Tajemnica Abigel”. Dużo więcej o Węgrzech nie wiem :)
Swoje zdanie o „Gulaszu…” już swego czasu wyraziłam i w całości je podtrzymuję. Cieszę się, że i Tobie się podobał.
Mi też marzy się spokojny (i w normalnej temperaturze powietrza) spacer po Budapeszcie i poplamienie sobie tłuszczem brody w czasie jedzenia hurki, i jestem pewna, że ten plan zrealizuję. Ich secesja jest naprawdę genialna, a wiem co mówię, bo na co dzień obcuję z mnóstwem secesyjnych budynków, jednak takich cudów jak tam, dotąd nie widziałam!
Ja nie jestem pewien, że plan zrealizuję, ale może się trafi okazja:) W każdym razie zazdroszczę Ci, że byłaś świeżo po lekturze podczas wakacji i mogłaś rozmaite detale dostrzec.
Żeby dostrzec detale, trzeba byłoby być tam dłużej niż ja, i na pewno nie w szczycie sezonu urlopowego. Ale niewątpliwie uprzednia lektura Gulaszu mocno uwrażliwiła mnie na pewne kwestie, najbardziej chyba te związane z węgierską melancholią i nacjonalizmem.
Szczyt czy nie, zawsze trochę atmosfery wchłonęłaś. Niepotrzebnie człowiek czyta takie książki potem mu się zachciewa po świecie rozbijać, zamiast w domu siedzieć spokojnie.
Doprawdy, wielki mi świat! Jeśli ode mnie to jest dziesięć godzin jazdy samochodem, to od Ciebie rzut beretem! A cenowo wychodzi tak samo (o ile nie taniej), co wczasy nad Bałtykiem.
Ja się zastanawiam nad spędzeniem w Budapeszcie kilku dni podczas ferii zimowych, ale nie wiem czy uda się pokonać wszystkie obiektywne przeszkody:( To byłoby coś!
Dziesięć godzin to chyba niemiecką autostradą? Od nas się 10 godzin nad morze jechało w tych korkach. Ale faktycznie, przywróciłaś wyprawie realne proporcje. Zimą w Budapeszcie to chyba tylko w łaźni siedzieć :D
Oczywiście, że niemiecką autostradą. Wszędzie indziej mam daleko, za to do niemieckich autostrad blisko:)
Zimą w Budapeszcie można też z pewnością zjeżdżać na sankach, w końcu tyle tam wzgórz:P Ale wizja zażywania kąpieli termalnych jest zdecydowanie jednym z czynników przemawiających za!
Do porządnej niemieckiej autostrady mam pewnie równie daleko jak do Budapesztu:) Sanki do mnie przemawiają, gorące kąpiele niekoniecznie.
Nazwisko autora zapadło mi w pamięci po recenzji u momarty. Zapadło i tkwiło tam sobie, aby się przypomnieć podczas wizyty w bibliotece i wypożyczyłam Trociny. Nie mam pojęcia co to zacz, bo książka mówiona, opisu brak, ale od niej zacznę znajomość z panem KV. A jak będę szykowała kiedyś konkurs z Budapesztem w tle to się przypomnij:) Byłam lata całe temu (jeden dzień :(), ale miasto zrobiło na mnie dobre wrażenie i jego mieszkańcy, którzy nas wtedy (czwórkę dorosłych) u siebie przenocowali.
Węgry ostatnio modne. Wszyscy chyba chcą wiedzieć, co znaczy pojęcie Budapesztu nad Wisłą…
Czy Varga poświęca trochę miejsca literaturze węgierskiej? Dla mnie to fenomen, chyba nie czytałam jeszcze książki autora z tego kraju, która by nie zrobiła na mnie wrażenia.
Wspomina kilka nazwisk przy różnych okazjach, np. wymienia Maraiego wśród węgierskich samobójców, ale literatura jako taka nie wchodzi w krąg zainteresowań Vargi.
Ani słowa o Chłopcach z Placu Broni, a oni by pasowali do głównej tezy.
Szkoda, bo to ciekawa sprawa, a raczej niewiele jest na ten temat. U mnie wszystko zaczęło się jeszcze przed „Chłopcami…”, bo miałam cudny zbiór baśni węgierskich „Latający pałac” Gyuli Illyésa, który zresztą bardzo polecam Królewnom. :)
Pewnie literaturze węgierskiej można poświęcić osobną książkę, tylko czy przy dostępności tej literatury u nas w ogóle miałoby to sens? Przypomniałem sobie jeszcze wzmiankę o Kerteszu i jego Noblu – że dostał go dlatego, że mieszka za granicą, bo gdyby siedział na Węgrzech to mimo przekładów i uznania zostałby pominięty z powodu lokalnego fatum:)
Oprócz wspomnianego fatum być może sporą rolę w tym wszystkim odgrywa bardzo trudny język, niewykluczone, że jest problem z tłumaczami.
Gdyby był popyt, to i tłumacze by się znaleźli, więc chyba nie w tym problem.
Fakt. Z nowszych rzeczy mam ogromną ochotę na „Ptaszynę” Dezső Kosztolányi, nawet nie próbuję odmienić nazwiska.:) Recenzje Ani i Marlowa były bardzo zachęcające.
Nadmienię jeszcze, że Ty masz duże zasługi w popularyzowaniu literatury węgierskiej, np. słynne kalesony taty czy niezapomniany tekst o „Staroświeckiej historii” Szabo. Dzbanuszek pamiętam bez zaglądania.
„Ptaszynę” i ja zapamiętałem sobie do przeczytania. Moje zasługi są znikome, a i znajomość literatury węgierskiej ogranicza się do wymienionych (i Molnara). Na takiego np. Kertesza nie miałem ochoty, dopiero niedawno przyszło mi do głowy, żeby spróbować. Marai zupełnie jest mi nieznany. Za namową Ani za to zaopatrzyłem się w „Spokój” Bartisa.
A w dziedzinie przekładów węgierskiej literatury dziecięcej i młodzieżowej to chyba u nas w tej chwili zupełna cisza. :(
W tej dziedzinie nie jestem na bieżąco, ale mam wrażenie, że Skandynawia zgarnęła całą pulę.
Oj, tak, jest tego rzeczywiście mnóstwo. Nie wierzę, że w innych krajach nie dzieje się nic ciekawego w tej dziedzinie.
Na pewno, ale skoro wydawcy się ustawili pod kątem Skandynawów, to nie będą się teraz rozglądać na boki, niestety.
Byłem – widziałem :-) też z przyjemnością poszedłbym na spacer po Budapeszcie i jeszcze raz spróbował gulaszu nad Balatonem :-)
Z braku widoków na Balaton chyba sporządzę jakiś gulasz chociaż :)
No, nie wiem czy dałbyś radę, goście mieli kilka rodzajów, wszystkie były „palce lizać” ale możliwe że na moje wrażenie miało wpływ i miejsce – mała miejscowość, w której chwilami można się było poczuć prawie jak za czasów c.k. monarchii :-)
Ja umiem przyrządzać jeden rodzaj, tylko mięso zmieniam, więc co mi za różnica:)) Pewnie z gulaszem z c.k. monarchii konkurencji bym nie wytrzymał, ale i nie aspiruję.