Pamiętam swoją pierwszą wizytę w kawiarni. Właśnie skończyłem chlubnie pierwszą klasę i poszliśmy z rodzicami do „Filipinki” niedaleko mojej praskiej szkoły, przy placu (jeszcze wówczas) Juliana Leńskiego. Pojęcia nie mam, co zamówiliśmy: czy lody, czy ciastka, ale wciąż widzę wyblakłe pluszowe wnętrza w kolorze bordo i pomalowane farbą olejną na biało metalowe krzesełka na betonowym tarasie przylegającym do chodnika. Jakże odległy był ten socjalistyczny lokal od wspaniałych cukierni opisywanych przez Wojciecha Herbaczyńskiego.
Pierwsza kawiarnia pojawiła się w Warszawie w 1724 roku,
a już sześćdziesiąt lat później kawiarni i cukierni było około dwudziestu. Daleko im jeszcze było do elegancji późniejszych lokali, co miało ponoć związek z tym, że nie bywały w nich kobiety. Mężczyznom najwyraźniej wszystko jedno było, czy jedzą przy stoliku nakrytym ceratą, czy krochmalonym obrusem. Dopiero pod koniec XIX wieku warszawianki przekroczyły progi kawiarni i cukierni, a ich właściciele od razu dostosowali się do potrzeb nowej klienteli: pojawiły się lustra, wykwintne nakrycia stołowe, wyściełane foteliki i wazoniki z kwiatami.
Rozkwitały najbardziej znane kawiarnie: Lourse’a, Semadeniego, Bliklego, Lardellego, ale i dziesiątki mniejszych – kolejne rozdział opowiadają o historii rodzin cukierników, rozwoju lokali, ich bywalcach i atmosferze. Niestety, jak smutny refren w opowieściach o kolejnych cukierniach i kawiarniach pojawiają się słowa: „I tak to zbliżał się rok 1944, Powstanie Warszawskie i koniec kawiarni”.
Oczywiście, mowa jest też o tym, co przyciągało do klientów: o niezrównanych wypiekach.
Dowiadujemy się, na przykład, że „do specjalności Lourse’a należały ciastka półfrancuskie […], obwarzanki-ósemki, rogaliki z masą migdałową, napoleonki z francuskiego ciasta z grylażem lub wiśniową konfiturą, niezrównane jako dodatek do białej kawy drożdżowe briosze […]”. Do tego „sękacze, udekorowane ażurowymi elewacjami lub piramidkami […]. Smakosze wspominają też prawie ze łzą w oku bombę hrabską – kulę waniliowych lodów powleczonych mrożonym kremem i czekoladą”. Reszty opisu oszczędzę, w każdym razie książka Herbaczyńskiego szalenie pobudza apetyt, bo autor o wypiekach i słodyczach pisze z prawdziwym znawstwem i zamiłowaniem, jako cukiernik z zawodu i gawędziarz z usposobienia.
|
Bogaty wybór drobnych ciasteczek. |
Oczywiście, te cztery wymienione wyżej cukiernie i kawiarnie nie były jedynymi.
„Słodkich lokali” w Warszawie było mnóstwo;
każda miała swoją specjalność, gdyż bez tego nie dało się przyciągnąć wybrednych warszawiaków. „Ziemiańska” słynęła ze swych tortów – a wyrabiano ich tam („z prawdziwym nabożeństwem”) aż dziesięć rodzajów! „Na tort »Marcello«, z bitą śmietaną, wypiekano najpierw trzy delikatne blaciki, których fundament stanowiły żółtka utarte z cukrem bez mąki i dodatkiem kakao – do smaku. Ostudzone, przekładano równie delikatnym kremem z ubitej słodkiej śmietanki. Prowansalski – z czterech blacików migdałowo-bezowych, przekładano kremem russell, o wykwintnym smaku i kolorze, jaki nadawały mu zmielone, po zrumienieniu, migdały”. Był jeszcze tort hiszpański, „Stefania”, ananasowy, poziomkowy, „Duchesse”, czekoladowy, orzechowy, kawowy… Do wypieków popijano kawę: czarną i białą, mazagrany, lemoniady, wodę sodową.
Wiele miejsca poświęcił też Herbaczyński tradycjom cukierniczego rzemiosła: trybowi poznawania fachu, systemowi cechowemu, szkolnictwu, wprowadzaniu innowacji zarówno w asortymencie wyrobów (wyjazdy zagraniczne na naukę, przywożenie cudzoziemskich nowinek), jak i metod pracy (przywołuje opór przeciwko mechanizacji w pracowniach cukierniczych) oraz etyce zawodowej (powstało nawet „Dziesięcioro przykazań dla cukierników”, regulujących postępowanie „subiektów”, czyli czeladników), a nawet reklamom. Prawdziwe warszawskie kawiarnie skończyły się jednak, zdaniem Herbaczyńskiego, wraz z ich upaństwowieniem, a jedynie prywatne cukiernie przechowywały jeszcze, choć w coraz słabszym stopniu, dawne tradycje.
Na zakończenie jeszcze dorzucę cytat o słynnych warszawskich pączkach, serwowanych już podczas obiadów czwartkowych u króla Stasia:
[…] co cukiernia, to w wystawowych oknach, na ogromnych półmiskach i paterach, wznosiły się piramidy pączków i pączeczków – bo różnej bywały wielkości – woniejących wanilią i skórką pomarańczową, a nadziewanych różnymi sposobami, to po sułtańsku – daktylami, rodzynkami i migdałami, to po krajowemu – konfiturami z jabłek, malin, wiśni i najwytworniej – z płatków róży. Doprawdy, nie było przesady w dawnej wierszowanej reklamie, która po opisaniu pączkowych zalet głosiła: „Zaręczam, że Wam wszystkim będą smakowały”.
PS. A tu film dokumentalny o Wojciechu Herbaczyńskim:
http://ninateka.pl/film/maria-kwiatkowska-kronikarz
Wojciech Herbaczyński, W dawnych cukierniach i kawiarniach warszawskich, Państwowy Instytut Wydawniczy 1983.
Zapraszam do przeczytania
(Odwiedzono 1 293 razy, 4 razy dziś)
Like this:
Like Loading...
Mniam. Chyba sobie zrobię nocną kawkę z jakimś ciasteczkiem w zestawie ;)
Szkoda, że do czytania tej książki nie wystarczyło jedno ciasteczko :(
Pamiętam kiedy po raz pierwszy byłam z rodzicami w kinie, ale nie pamiętam pierwszej wizyty w kawiarni. Tak to jest, jak się człowiek wychowuje w Bieszczadach, gdzie 20 lat temu w każdą niedzielę, w każdym domu pachniało ciastek i nikomu do głowy nie przychodziło, by szukać jakiegoś lokalu. ;) Ale radość z przyniesionych do domu pączków czy eklerek z cukierni, ;)pamiętam dokładnie. ;)
U nas długo tradycji niedzielnego ciasta nie było, ani pieczonego, ani kupnego, niestety. Kawiarnie wymagały jakiejś bardzo specjalnej okazji, więc takie wyprawy należały do rzadkości.
Ha! Na szczęście nie lubię pączków, czymkolwiek by nie waniały!
Nie wiem natomiast, czy faktycznie tak ważny jest wystrój wnętrza (choć oczywiście nie zaszkodzi, gdy będzie przyjemne). Ja stawiam raczej na smak i zapach; dla nich gotowa jestem siedzieć nawet na metalowym krzesełku!:)
Niewiarygodne, że można się opierać pączkom. W kwestii wnętrz warszawianki miały zdecydowanie odmienne poglądy od Twoich, jak już wdychać i jeść, to tylko na miękkim:) Przypuszczam zresztą, że to był też myk marketingowy, jak już się siedziało na miękkim, to się więcej konsumowało, bo się nie chciało wstać:)
Bo w tamtych czasach nikt jeszcze nie myślał o dietach! Jak się siedzi na twardym, to nie weźmie się dokładki, więc linia (inna niż linia pączka) zostanie uratowana:P
No tak, w tamtych czasach porządny gorset zastępował i dietę, i Ewę Chodakowską :D
Zdaje się po prostu, że nie da się jednocześnie znieść i gorsetu, i twardego krzesełka:)
A Ewa Chodakowska to twórczyni nowego stylu życia, zmierzającego jednak wyłącznie do uwolnienia się z gorsetu (m.in. po to, aby pokazać brzuch z damskim kaloryferem, a więc także i tutaj linia pączka okazuje się nieprzydatna).
Jak się znosi gorset, to i twarde krzesełko się zniesie bez trudu, ale faktycznie – po co się wysilać:P Ewa Chodakowska rzeczywiście propaguje nowy styl, a skutki są zaskakujące (tytuł z Pudelka: Po miesiącu ćwiczeń z EC odeszłam od męża).
Widać, że nigdy nie miałeś na sobie gorsetu!:P
Efekty ćwiczeń z Ewą Ch. faktycznie zdumiewające; co bardziej zapobiegliwi mężowie powinni natychmiast odciąć żonom kabelki od dvd, podobnie jak i te od internetu (chyba że EC działa też przez smartfony, to wtedy kaplica:P)
No jakoś gorset mi się nigdy nie trafił:P Pojęcia nie mam, przez co działa EC. Obawiam się, że przez wszystkie możliwe kanały elektroniczne, na to pomaga wykręcenie korków i pochowanie baterii.
Zastanawiam się, ile czasu spędziłam wpatrując się w ciasteczka tacowe i próbując wybrać to jeno”naj”. :) Jedno jest nawet w kształcie różowej świnki.
W szary poniedziałkowy poranek te cudne opisy podziałała na mnie jak balsam. Idąc do pracy, będę sobie wyobrażać smak tortu poziomkowego, musiał być nieziemski, a poza tym z prawdziwych owoców, na pewno nie był wyrobem poziomkopodobnym. :)
„Podziałały”, wszystko przez wirujące ciasteczka. :)
Taka ilość ciasteczek z rana każdemu potrafi zawrócić w głowie. Z tortów najbardziej lubię kawowe:) A składników faktycznie używano naturalnych i obficie, na jedną babkę drożdżową wchodziły jakieś potężne ilości żółtek na przykład.
To znaczy, że krem Russell by Ci smakował w wariancie z kawą. Tutaj znalazłam przepis, wprawdzie nie z Warszawy, ale od cukiernika z Elbląga. :)
Ten krem to jakaś podróbka, nie wierzę, żeby w Ziemiańskiej stosowano margarynę:)) Ale i tak bym zjadł, pod warunkiem że nie musiałbym sam robić:))
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Smakowicie !!! Gdzież Ty dorwał książkę z syrenką ? U nas znaleźć to cud. A co do pączków to dzisiaj się objadamy rozmaitymi przyniesionymi przez syna z pobliskiej piekarni. O Ewie Chodakowskie wolę w takich chwilach nie pamiętać. A kto odszedł od męża? Jeśli wolno zapytać?
Syrenkę bardzo lubię i powoli zbieram, a Herbaczyński leżał u mnie od lat, z jakiejś wymiany. A rozmaite tomiki są niedrogo na aukcjach.
Od męża odeszła jedna pani, ale to zły mąż był i dobrze zrobiła.
Ja do tej pory szukałam do wypożyczenia i trafiłam dwa razy tylko, ale skoro twierdzisz że tanio idzie dostać to się przerzucę na allegro.
Wiele tomów kosztuje grosze, a ja dziś w pudle z bibliotecznymi gratisami znalazłem „Rendez-vous z warszawską operetką” Fillera z tej serii:)
Wydaje mi się, że o torcie Marcello czytywałam w różnych miejscach. Ciekawe, czy tort „Stefania” ma coś wspólnego z dzisiejszą Stefanką?:)
Jest opis Stefanii, sprawdzę w domu.
Tort Stefania z blacików maślanych, przełożenie smakowało czekoladą, utartą na krem z masłem, żółtkami i cukrem.
Czyli się zgadza – potrzeba tylko kilkakrotnego przełożenia cienkich warstw kremu i ciasta.;)
Właśnie obejrzałam w sieci zdjęcia tortu Marcello – absolutnie muszę dla równowagi poczytać coś o kaszach lub daniach postnych.;(
Chleb ze smalcem, czerwoną cebulą i lekko posypany papryką – chodzi po mnie odkąd przeczytałem Vargę :D
Ależ daj spokój, papryką, Ty?!:P (a u mnie wprawdzie paprykowana kiełbasa wyszła, za to zapasy węgierskiej wędzonej papryki jeszcze całkiem spore!:))
To jest sproszkowana papryka, taką trawię i nawet dość lubię:)
No, w paprykowanej kiełbasie to chyba właśnie sproszkowana jest w składzie, ale powiedzmy że honor nie pozwala Ci się do tego przyznać:P
Ale co Ty mi tu kiełbasę sugerujesz, kiedy mam ochotę na smalec z cebulą? :) I jeszcze żebyś się miała czym podzielić, ale zjadłaś.
Jak miałam, to gardziłeś, wymawiając się wstrętem do papryki, więc teraz nie mogę tego nie wypomnieć:P Ale widzę tu niżej smakowity przepis na placek ze słoniną – naści, upiecz sobie i posyp obficie papryką i cebulą! Niewątpliwie będzie to jakiś wypiek pełen smalcu:)
No i dalej na kiełbasę nie mam chęci. A na placek ze słoniną i owszem :P
A to przepraszam:P I smacznego!
A dziękuję. Nie od dziś wiadomo, że ze wszystkich słodyczy najbardziej lubię boczek. I słoninkę. I śledzia.
Jejku.. Gdybym czytała takie cuda nadwaga raz dwa by wróciła i nawet bieganie by nie pomogło! Podziwiam zdolność czytania takich pozycji. A teraz przyznaj się, ile kilogramów na plusie? ;)
Od tęsknego wzdychania do opisywanych słodyczy się nie tyje, na szczęście. Nadwaga w normie :)
Właśnie nie wiem, czy potrafiłabym poprzestać tylko na tęsknym wzdychaniu…
Trzeba być twardym jak Roman Bratny:P Mam w planach książkę o polskich karczmach i już się zastanawiam, jak przy okazji nie popaść w alkoholizm :)
To ja Tobie gratuluję takiej determinacji ;P I trzymam kciuki za skuteczną broń przeciwko alkoholizmowi. W końcu mamy to we krwi (jako naród) więc może być ciężko ;) Ale skoro masz już wprawę opierając się pokusie słodyczy, to na pewno i tu podołasz ;P
Dzieło nie jest obszerne, góra dwa kieliszki nalewki albo jedno piwo. Dam radę :)
no prosze pana,to nie jest”czysta zagrywka”,naczytałam się,naoglądałam i co?mam pod ręką tylko kawałek wczorajszej drożdżówki,nieładnie,ha ha ha ………….
To i tak jest Pani w lepszej sytuacji niż ja, u mnie nawet czerstwej drożdżówki nie było :)
to trzeba się było najpierw do tej lektury przygotować,ciasteczek tacowych kupić,ha ha ha ,ewentualnnie samemu upiec,a tak możemy się tylko oblizywać
Niestety, dałem się wziąć z zaskoczenia bez tacy ciasteczek, nie przewidywałem, że to aż tak smaczna książka:P
trzeba było zamiast tego otworzyć”szczęście domowe czyli dokładna nauka o gospodarstwie domowem”,a tam ha ha ha,na przykład przepis na placek ze słoniną,-wędzoną słoninę pokrajać na cienkie listki,zarumienić je i wlać na nie ciasto,na placek średniej wielkości można wziąść dwa jaja,2 albo3 wielkie łyżki mąki i 1 1/2do 2 małych filiżanek mleka,wymięszać wszystko dobrze,co ciasto bardzo polepsza,lecz nie brać do tego lichej mąki,ponieważ się ciasto z takiej mąki nie rusza,przy pieczeniu trzeba być uważnym,plackiem często strzęsać,żeby się nie przypalił,gdy się zarumieni obrócić,widzi pan,czyta się coś takiego,potem spokojnie odkłada się książkę na półkę i już,nawet człowiekowi do głowy nie przyjdzie,żeby tego spróbować,ha ha ha ,nie mówiąc już o oblizywaniu się,ha ha ha,bardziej wyrafinowanych przepisów np.na torty kawowe nie zamieścili,niestety
Jak to człowiekowi do głowy nie przyjdzie, żeby spróbować? Ja bym przeeksperymentował. Jadłem kiedyś niezłe ciastka kruche ze skwarek, to i placek ze słoniną bym spróbował.
jest pan niesamowity,a ja myślałam,że to pana zniechęci,nie doceniłam pana
Dużo bardziej zniechęcający byłby tort bezowy.
nie lubi pan bezów?nie wierzę,przecież są pyszne,nawiasem mówiąc tort bezowy jest podobno popisowym”numerem”beaty tyszkiewicz
Za panią Tyszkiewicz też nie przepadam :D A bezy ewentualnie takie zakalcowate, z ciągnącym się środkiem.
no dla mnie bezy,które się nie ciągną to też nie są bezy,tylko jakaś licha podróba,niestety ostatnio tylko takie można spotkać
Ale ponoć tylko te suche są zgodne ze sztuką, niestety:( Wszystko schodzi na psy, nawet krówki już się nie ciągną.
nie interesuje mnie sztuka,tylko to,czy mi coś smakuje,czy nie,za mordoklejkami raczej nie przepadam,czasem żaden sposób nie można się od nich uwolnić,sklejają gębe na amen
W tym cała uciecha :D
Od razu zaznaczam, że jak tatko ma ochotę na słodkie, to jednak korzysta z dobrodziejstw wypieków żoninych, maminych i Teściowej (kolejność dowolna). Ale w LO często zachodziłem do małej, istniejącej zresztą do dziś, cukierenki z rodzinnymi tradycjami. Kurczę, piąta rano, a ja z kawałkiem pischingera w ręku. Jak mi pójdzie w bojler (nad kaloryferem zamierzam dopiero pracować), to napiszę tu z pretensją :P
Niektórym to dobrze, pischingery bladym świtem:) Po odejściu od komentarza reklamacji się nie przyjmuje i tego będę się trzymał.
Lepiej przed wejściem na bloga rozdawaj krawaty :P
Tu same w krawatach wchodzą, bo mało awanturujące się są:))
Chciałabym kupić tę ksiażkę ale nigdzie jej nie ma..prosze o pomoc w sprawie. W szczegolnosci interesuja mnie dwa rozdzialy dotyczace hoteli Bristol i Europejski – kawiarnie. Chcialabym wersje elektroniczna albo chociaz skan jesli to mozliwe. Prosze o odpowiedz na adres meilowy, dziekuje
Widzę kilka egzemplarzy na allegro, co prawda w niezbyt niskich cenach.