Ubiegłoroczna lektura listów Słowackiego do matki, w wydaniu pozbawionym jakichkolwiek przypisów i objaśnień, pozostawiła mnie w zachwycie dla daru słowa poety, ale i z obietnicą, że uzupełnię obraz wyrobiony na podstawie tej korespondencji jakąś biografią. A akurat pod ręką miałem „Szatanioła” Jana Zielińskiego.
Autor tak definiuje swoje credo pisarskie:
Skąd to się bierze, że to, co było, wolę opisywać za pośrednictwem tego, czego nie było, bo z powodów czasowych być nie mogło, albo nie było, bo zdarzyło się inaczej. Choć prawie równie dobrze mogło się było tak właśnie zdarzyć, albo choć nie było faktycznie, to przecież jednak zaistniało potencjalnie, w jego [Słowackiego] wyobraźni, w jego oczekiwaniu, w jego poczuciu symetrii wreszcie?
Wyjaśnia, że biografię traktuje „nie jako zamkniętą, jednoznaczną całość, ale raczej jako migotliwą wiązkę potencjalnych elementów, na plan dalszy schodzi faktyczne i niepodważalne udowodnienie hipotezy. Nie musiało wcale tak być ważne, że tak być mogło”. I sam podsumowuje: „Stąd w tej biografii tyle odrzuconych hipotez, tyle czasowych przeskoków, tyle czasu niedokonanego”. Od siebie dodam, że wiele w tej biografii hipotez błyskotliwych czy wręcz szokujących (a może tylko obliczonych na zaszokowanie odbiorcy przyzwyczajonego do ugrzecznionych portretów wielkich Polaków), ale niekoniecznie – moim zdaniem – przekonujących.
Oczywiście nie jest tak, że Zieliński czerpie wyłącznie ze swej wyobraźni;
cytuje obficie listy, wspomnienia, poezje, monografie.
Uzyskany w ten sposób materiał dzieli na kolejne etapy życia poety, a w ich obrębie systematyzuje: poznajemy miejsca pobytu poety, jego wygląd, ludzi z otoczenia, przedstawienia teatralne, na które chadzał (niekiedy tylko potencjalnie), muzykę, której słuchał, i obrazy, które oglądał. Do tego w miarę potrzeby dołączane są inne „wiązki”, typowe dla danego okresu. Trudno nazwać to systematycznym i pełnym wykładem (wiele faktów i ciekawostek wrzuconych jest po prostu do podrozdziałów zatytułowanych „Okruchy”). Miałem wrażenie, że o teatrze i malarstwie mówi się aż za dużo, dziwnie zaś mało o przyczynach, dla których Słowacki znalazł się na emigracji, czy o relacjach z matką (włącznie z zasygnalizowanym jedynie ostatnim spotkaniem z nią we Wrocławiu). [W tym momencie zajrzałem, dla porównania, do wydanej w serii „Biografie Sławnych Ludzi” PIW-u książki Marii Dernałowicz, i muszę zwrócić honor Janowi Zielińskiemu. Dernałowicz zbyła ostatnie spotkanie Juliusza z matką dwoma (!) zdaniami].
Napisałem wyżej o ryzykownych hipotezach, które przedstawia Zieliński. Pierwsza zawarta jest już w tytule książki: słynna modlitwa Słowackiego „O Boże! daj mi sławę po śmierci, a za to niech będę najnieszczęśliwszym, pogardzonym i niepoznanym w moim życiu” staje się asumptem do rozważań,
czy poeta zawarł swój pakt z Bogiem, czy z Szatanem.
Wiadomo, że atrakcyjniejszy jest pakt z szatanem, iście faustowski, i z zacięciem tropi autor szatańskie tropy w życiu wieszcza (rzekomo nazywanego przez Mickiewicza „Szatanem poezji”), aczkolwiek jakoś szczególnie wiele ich nie napotykamy.
Dalej mamy obszerne rozważania o narkotykowym uzależnieniu Słowackiego, który w Lambro nader realistycznie pokazuje skutki używania opium (chociaż od modnych eksperymentów z narkotykiem do nałogu droga daleka); o homoseksualnych namiętnościach; wreszcie o tym, czy poecie „choć raz w życiu zdarzyło […] się odbyć stosunek seksualny. Może tak, ale może nie”. Po cóż te rozważania, skoro później, co prawda z wieloma zastrzeżeniami, przedstawia się nam historię księżnej Charlotty Bonaparte, z którą Polaka miał łączyć romans i która umarła wskutek cesarskiego cięcia – umarło też jej dziecko, domniemany potomek Słowackiego. Bez względu na to, czy tajemniczym kochankiem arystokratki był nasz poeta, czy nie, to jeden z barwniejszych epizodów w tej książce, daru opowiadania bowiem Zielińskiemu odmówić nie można.
„Szatanioł” to jednak nie tylko zaskakujące hipotezy, lecz również masa cennej wiedzy.
Znalazłem odpowiedzi na wiele pytań, jakie zadawałem sobie podczas czytania listów do matki, w tym na zasadnicze: o szczerość tej korespondencji. Zieliński wypowiada się na ten temat mimochodem, ale dobitnie:
korespondencja S. jest często miejscem swoistej gry, prowadzonej z adresatami, a może także z potomnością. W owej grze istotne tropy są starannie zacierane. O rzeczach naprawdę ważnych mówi się tonem lekkim, niezobowiązującym, nieodpowiedzialnie. A zarazem jakiś ślad, intrygujący przez swą nikłość, pozostaje.
I faktycznie, kiedy już sobie to uświadomimy, będziemy inaczej odczytywać listy do pani Becu. Wiele zresztą owych przemilczeń podsuwa i analizuje Zieliński. Z rzeczy drobniejszych: z zaskoczeniem dowiedziałem się, że cebulki tulipanów, za które często Juliusz dziękował matce, nie są dowodem jego ogrodniczych pasji – chodziło po prostu o kolejne przesyłki pieniężne.
Błyskotliwy i prowokujący,
czasem posuwający się zbyt daleko w domniemaniach, a niekiedy jedynie zahaczający o jakąś kwestię, ale w każdym wypadku fascynujący – taki jest „Szatanioł”. Z bogatej biografii i twórczości Słowackiego Jan Zieliński wybrał to, co jego samego interesowało, co pasowało mu do tezy o „szatańskim pakcie”. Takie jest prawo autora. Czytelnik może poprzestać na tym lub ruszyć na dalsze poszukiwania. Ja już wiem, że na pewno będę szukał dalej.
Jan Zieliński, Słowacki. Szatanioł, PWN 2011.
Dzisiejszy wpis sponsoruje niespodziewane L-4 oraz GoogleDoodle, przypominające, że właśnie mija 205. rocznica urodzin Juliusza Słowackiego. Uczciwość nakazuje też dodać, że swoje zrobiły też liczne entuzjastyczne opinie o wieszczu wygłaszane przez Ałtorkę Martę Kisiel w okolicznościach służbowych i prywatnych. Będę sobie spokojnie namierzał wątki wampiryczne u wieszcza…
Zapraszam do przeczytania
(Odwiedzono 946 razy, 2 razy dziś)
Like this:
Like Loading...
Jakoś nigdy mnie do romantyków nie ciągnęło i Słowackiego znam bardziej z kołnierzyka niż twórczości. Ale takie dywagacje o Julu chętnie bym poczytał :)
Takich dywagacji jest więcej: o przemycie Julkowym czy o upodobaniach starszych panów do małych dziewczynek. Ale nie tylko same sensacje tam są.
Sensacje u Słowackiego. Hmm :P
Jeszcze byś się zdziwił :)
Ale, mam nadzieję, nie żołądkowe? :D
Żołądkowe też miewał, szczególnie po fruktach :P
Ale chyba nie srywał do kominka jak Pepys?? :P
W kwestii srywania pan Juliusz był bardziej skryty niż pan Samuel :P
Uwielbiam SŁowackiego, jest to jeden z nielicznych poetów, który trafia do mojego prostego chłopskiego łba. Mam tę biografię na półce… dziś raczej nie poczytam, ale wezmę zapiszę sobie w kajeciku, szkoda tylko że autorowi, aż tak zależy na udowodnieniu tezy, że nie do końca wypełnia obowiązek dobrego biografa.
Ja bym powiedział, że za bardziej kuszące uważa niekiedy swoje wyobrażenia niż fakty i dlatego za nimi podąża. Jego prawo, a my nie musimy przyjmować wszystkich rewelacji:) Czyta się za to świetnie, prawie jak powieść.
O Słowackim pisałam na maturze, mam więc pewien sentyment do tego wieszcza. Czytając pierwszy cytat autora „biografii” pomyślałam sobie, że nie przekonuje mnie takie podejście, bo od biografii oczekuję jednak bardziej sprawdzonych „faktów”, ale czytając dalej dochodzę do wniosku, iż może to być dobry początek znajomości ze Słowackim, jeśli podejdzie się do niego jak do materiału wyjściowego.
Faktów i tu jest sporo, a autor doskonale uruchamia czytelnikowi wyobraźnię. Aż się chce potem dalej szukać.
Bo też „Szatanioł” nie jest biografią. Jest biografii dopełnieniem. Tym, czego w biografii się nie przeczyta. I dlatego nie ma tam zbyt wiele o literaturze, o Towiańskim i podobnych. Dwa lata temu przeczytałem „Szatanioła” po lekturze biografii J.S. (autora nie pamiętam) i miałem wrażenie, że to dwa zupełnie różne życiorysy dwóch ludzi, którzy przypadkiem byli w tym samym miejscu i czasie… Dzięki temu J.S. stał się postacią pełniejszą, wielowymiarową, a nie tylko sztychem opatronym komentarzem „Słowacki wielkim poetą był”.
Być może dostanę właśnie -50 punktów, ale Słowacki nigdy mi nie pasował. Mickiewicz, owszem, czytywałam nawet nadobowiązkowo, a „Kordian” grzązł mi i stawał w gardle. Parę innych podejść do paru innych tytułów też miałam, wszystkie zakończone tak samo.
Zapał do czytania biografii wieszcza podziwiam więc, ale przezornie będę trzymać się z daleka.
Bo „Kordian” to jest ponure sztuczydło. Taka „Lilla Weneda” albo „Balladyna” dają radę, o listach do mamusi nie wspomnę. A ponieważ nie będę tu pozował na znawcę i wielbiciela, to możesz sobie odjąć co najwyżej 15 punktów :P
„Balladynę” faktycznie zniosłam, choć żeby to była lektura mojego życia, to nie powiem. Listy do mamusi znam tylko z Płaszcza, ale nimi to z kolei Julek zniechęcał mnie do siebie jeszcze bardziej (o ile to w ogóle możliwe), choć nie w sensie literackim, a ogólnoludzkim i męskim.
Tylko minus piętnaście? Ludzie, promocja, bierzcie siaty i lećcie!
Znaczy uwierzyłaś w kreowany na użytek mamusi obraz dobrego synka? Czyli punkt dla Julka, kobiety się nabierają :)
Przepraszam, że się wtrącę, ale tak, kobiety rzeczywiście się nabierają. A skąd w ogóle wiadomo, że to tylko obraz kreowany na użytek mamusi? Dobry synek to chyba więcej by pisał o tym, jak ciężko pracuje i tęskni, a mniej o swoich ubrankach? (Tak mi się wydaje). Oczywiście wierzę, że Słowacki był bardziej niegrzecznym chłopcem, niż w listach do mamusi, ale „chłopiec” wydaje mi się tu słowem kluczowym.
Wiadomo skądinąd, z korespondencji z resztą świata i wspomnień. Chociaż dużo tam tej niegrzeczności nie było:)
Nie wiem, czy znasz listy do matki, jeśli nie, to wyjaśniam, że o tęsknocie jest zawsze na początku i końcu, o pracy obowiązkowo co najmniej akapicik, a reszta to dodatki. Poza tym mamusie lubią wiedzieć, że ich synkowie chodzą czysto i ciepło odziani, czyż nie? :) Słowacki, zdaje się, pisał dokładnie to, co mama chciała wiedzieć.