Spotkałem się z poglądem, że najlepsze książki składają się z samych dialogów. Żadnych rozwlekłych opisów przyrody, które trzeba przekartkowywać, żadnych głębokich rozważań, przez które trzeba się przedzierać, poziewując. Dialogi. Czysta, skondensowana informacja, wymiana zdań i akcja pędzi dalej. Zwolennik tej teorii nie czytał chyba Ivy Compton-Burnett.
„Dom i jego głowa” to właściwie same dialogi. Wymiana banalnych grzeczności, równie banalnych złotych myśli, opinii, domysłów, plotek, przytyków, aluzji, złośliwostek. Czytelnik czuje się trochę jak ślepiec na przyjęciu: gwar głosów dochodzi z każdej strony, słowa krzyżują się w powietrzu, zagłuszają nawzajem, znoszą. Czasem czegoś nie dosłyszymy, czasem ktoś ściszy głos, widząc, że obcy nadstawia ucha. Wrażenie kakofonii, szumu wydaje się z początku nieznośne, ale po jakimś czasie przywykamy, uczymy się odróżniać rozmówców, z dobiegających zdań rekonstruujemy opowiadane historie, z tonu i treści wypowiedzi, sposobu reakcji dowiadujemy się też wiele o samych uczestnikach konwersacji. Możemy stać się w ten sposób mimowolnym uczestnikiem maglowych plotek albo – jak u Compton-Burnett – rodzinnego dramatu.
Edgeworthów poznajemy przy bożonarodzeniowym śniadaniu. Głowa domu, Duncan, jest despotą, oczekującym, że wszyscy mu się podporządkują. Zahukał całkiem swoją żonę, dwie córki i bratanek próbują czasem choćby werbalnie mu się przeciwstawić, ale są od Duncana zależni finansowo. Stosunki rodzinne objawiają się nam stopniowo, a ujawniana prawda budzi odrazę. Edgeworth, tyran i skąpiec, zamienił w piekło życie potulnej Ellen i nawet w obliczu jej choroby nie potrafił zdobyć się na żadne ludzkie uczucia. Dbał zawsze tylko o siebie, inni mieli mu jedynie służyć, wbrew swoim przekonaniom i protestom. Wokół niego kręcą się wszyscy inni; wyróżnia ich tylko mniej lub bardziej uległa postawa wobec despoty. Życie rodzinne jest walką, w której najsłabsi, tacy jak Ellen, zostają zdławieni, podporządkowani, a energiczni i śmiali mają szansę wybić się na niezależność.
Jest więc „Dom i jego głowa” studium stosunków rodzinnych. I szerzej – międzyludzkich, bo Edgeworthowie funkcjonują wśród sąsiadów, w parafii. Znajomi (to cała galeria typów) z zapamiętaniem komentują ich sprawy, prezentując szeroki wachlarz opinii i poglądów. Plotki aż huczą, wszyscy płoną z ciekawości, odwiedzają się pod byle pozorem, żeby wymienić nowiny; równocześnie starają się zachowywać pozory, że kieruje nimi jedynie ludzka życzliwość, a nie pospolite wścibstwo. Książka dostarcza też ciekawych obserwacji obyczajowych. Duncan pogardza swymi niezamężnymi córkami, zresztą w ogóle do kobiet ma stosunek lekceważący. Swej drugiej żonie nie pozwala zajmować się ich dzieckiem, gdyż nie uważa jej za osobę odpowiednią do tego. Obowiązkiem matki jest znaleźć właściwą niańkę i pozostawić sprawy w jej rękach. Nie do pomyślenia jest, by dziecko, czy w ogóle jakieś sprawy gospodarstwa powierzyć mężczyznom. Same kobiety odsuwają od nich takie kwestie. Kiedy jeden z bohaterów chce przenieść kawałek materiału, wzbudza damskie protesty: „A flanela to nie pańska domena. Jak tak dalej pójdzie, to zechce pan przewijać swego siostrzeńca”.
Sposób pisania Compton-Burnett wymaga skupienia. Rozplątujemy nici dialogów, odtwarzamy obraz wydarzeń, a chwila nieuwagi sprawia, że musimy zaczynać niemal od początku. Kluczowe niekiedy wydarzenia są wspominane jedynie mimochodem, drobne wzmianki, łatwe do przeoczenia, okazują się mieć zasadnicze znaczenie. Trochę to wydawało mi się męczące. Zamierzałem skończyć stwierdzeniem, że autorka „Domu” bez wątpienia ma dar obserwacji i głęboką znajomość ludzkiej psychiki, ale nie porwała mnie swoim sposobem opowiadania. Kiedy jednak teraz kartkowałem książkę, by odświeżyć sobie to i owo, złapałem się na tym, że dostrzegam coraz to nowe zdanie, które mi wcześniej umknęło, jakąś celną, lapidarną ripostę czy uwagę, że mam ochotę ponownie wejść między bohaterów i znowu zacząć ich podsłuchiwać. Być może dzięki temu lepiej zrozumiałbym historię już przeczytaną, a kto wie, może w ogóle odtworzyłbym tę historię inaczej. Albo stworzył zupełnie nową. Nie miałem tego w planach, ale wiem, że spróbuję.
Ivy Compton-Burnett, Dom i jego głowa, tłum. Jolanta Kozak, W.A.B. 2014.
Tak naprawdę nie ma prawideł i wytycznych. Dobra książka, powinna być dobrze napisana. Truizm, no —ale cóż? :)
No nie ma prawideł i dobrze. Zresztą napisać porządny dialog to sztuka.
Jak uznasz to za spam, to możesz skasować, nie mam żadnego interesu w tym żeby coś reklamować. Dla osób zainteresowanych kupnem egzemplarza tej książki informuję, że Publito ma dziś promocję 50% taniej. Pozdrawiam.
Pewnie nagram coś na vloga jeszcze, ale tak mi się przypomniało, że „Legion” Cherezińskiej też mnie początkowo dziwił nagromadzeniem dialogów, w których nie mogłam się połapać. Szybko się jednak człowiek przyzwyczaja i wsiąka.
Przy „Domu…” bardzo drażniło mnie kompletne pominięcie informacji o tym, gdzie toczy się dialog. Wciągałam się w rozmowę toczącą się w salonie i po chwili łapałam się na tym, że to już całkiem gdzieś indziej. Dużo skupienia trzeba…
Ano właśnie, strasznie autorka czytelników przerzuca w czasie i miejscach. Ja zacząłem to czytać wyluzowany jako przyjemny retro obyczaj, a potem się okazało, że mus napinać uwagę. Warunki nie sprzyjały, dlatego chyba przeczytam to ponownie przy pierwszej okazji.
Ja w elektronicznej wersji I tomu opowieści meekhańskich spotkałem się z przerzucaniem akcji z miejsca w miejsce i z czasu w czas, przy pomocy nie dzielenia akapitem. Drażniło okrutnie i mimo, że po paru zdaniach już wiedziałem co i jak, to jednak nie chce mi się walczyć z czymś podobnym u Compton :)
W moim ebooku jest tak samo, ale zakładam, że to niechlujne przygotowanie pliku, a nie celowy zamiar pisarza. Wkurzało okropnie.
Też podejrzewam e-chochlika i aż mnie korci, żeby sprawdzić w papierze przy pierwszej okazji :) To teraz mi powiedz czy u Compton efekt jest podobny? :P
O ile pamiętam, to są akapity, a nie zbity strumień tekstu.
Co byłoby logiczne, bo nie widzę w tym akurat tekście potrzeby zastosowania takiego zabiegu. Całe szczęście mam wprawę w rozkminianiu takich udziwnień po lekturze „Miasta ślepców” Saramago i paru innych :P
Najlepsze książki składają się z samych obrazków :-)
Eee, no weź, nawet w Tytusach paprzą obrazki jakimiś dymkami z tekstem :P
No dobra, niech będą obrazki z dialogami, ale oczywiście bez przesady :-)
Jasne, głównie „łups”, „brzdęk”, „bum” i „łubudu” :D
I za to lubimy Papcia Chmiela :-)
Ale większą inwencją w tym kierunku wykazywał się Janusz Christa w Kokoszach.
Ja za to lubiłem komiks o Janosiku, bo to i ilustracje rysował Skarżyński, jeden z moich ulubionych ilustratorów, a autor tekstów, już nie pamiętam kto, był bardzo oszczędny :-)
Pierwsze słyszę o Janosiku, co najwyżej Żbika i Klossa czytałem.
Żałuj, pamiętałem go bardzo dobrze bo biegałem od kiosku do kiosku żeby kupić kolejne numery, które zresztą chyba też i mój Tata podczytywał :-) to był szał bo chyba mniej więcej w tym samym czasie puszczono serial. Oprócz tego pamiętam jeszcze „Pilota śmigłowca” i Relaxy, w których chyba był Thorgal.
W Thorgala się nigdy nie wciągnąłem, za to lubiłem komiksy na podstawie von Danikena.
Thorgala lubiłem ale bez szału, jednak klasyka nie do przebicia to były Żbiki i Kloss :-)
nooo…
Można by było pomyśleć, że…Czcionka_mi_się_zarumieniła.
A poza tym, co przerzucamy się na pismo obrazkowe?
:)
I Kleks :)
U mnie jakoś bokiem przemknął, ale to dlatego, że Świat młodych udawało mi się kupić tylko od wielkiego dzwonu a i zawsze byłem rozczarowany tym, że to takie krótkie odcinki, prawie jak historyjki w „donaldówach” :-)
Miałem Świat Młodych odkładany po znajomości, więc zebrałem sobie niemal komplet odcinków Złota Alaski z Kleksem:) A wydania książkowe są u moich rodziców do dzisiaj.
Parę lat temu na fali nostalgii przejrzałem kilka odcinków Żbika i Klosa – to już nie to, nie to. W dzisiejszych czasach wiadomo, że nie zawojują czytelników. Było – minęło. Gorzej, że moje próby zaszczepienia syna przygodami Tytusa spełzły na niczym.
U nas dzięki Tytusowi Starsza zaczęła czytać sama, więc to pewnie kwestia indywidualna. Z żalem stwierdzam, że księgi powyżej XVIII to już chłam okropny jest.
Starszy znów wpadł w komiksowy szał, na czym niestety cierpi beletrystyka, ale cóż … Wyczytał po raz kolejny Tintiny, a wczoraj podrzuciłem mu sporo Baranowskiego z biblio. Złapał bakcyla i „Ależ wodzu …” już zagościło wśród domowych tekstów :D
„Wodzem” przerzucamy się od lat, klasyczny cytat na każdą okazję :)
Baranowski pełen jest świetnych gier słownych i tekstów do zaadaptowania.
Figiel Migiel: Napiję się teraz czarnej kawy, a potem wezmę w łazience czarny tusz. Oj, chyba znowu widzę na różowo!
Szambelan: Zaraz szczelniej zaciągnę czarne kotary, panie.
Figiel Migiel: Nie o to chodzi! Wygląda na to, że już straciłem swój czarny humor. Szambelanie! Sprzedaj czarne perły na czarnym rynku, pakuj do kufra czarny kawior na czarną godzinę, wyruszamy im z pomocą!
Szambelan: A za kogo się przebieramy?
Figiel Migiel: Jak zwykle. Za Świętych Mikołajów. Szykuj latającą filiżankę!
Uwielbiam ten kawałek :)
Ja miałem prenumeratę ŚM. Do dziś pamiętam emocje jakie towarzyszyły chwili, w której pani kioskarka wyciągała z tekturowej teczki, z moim nazwiskiem, kolejny numer :) A Janosika też nie kojarzę. Wszystkie pozostałe czytałem :) Pamiętam też sensacyjne w typie „Skradzionego skarbu” :)
Prenumerata? Farciarz:)
Trzeźwo myślący, młody człowiek, a nie jakiś tam farciarz :D
Trzeźwo myślący i z dużym kieszonkowym :)
Nie przesadzajmy. To były czasy, że kasa była tylko towaru było brak :P
Ja tam nie miałem kasy, pewnie za dużo wydawałem na książki :D
I dlatego Ty masz olbrzymią bibliotekę, a ja już tego ŚM nie mam. Zresztą u nas nie było gdzie książek kupić :(
Pierwsze spotkanie z IB-C nie zachwyciło mnie zbytnio (przeszkadzała mi koturnowość języka w „Teraźniejszości i przeszłości”), ale po lekturze „Kochając” Greena przekonałam się, że same dialogi potrafią lepiej opisywać bohatera niż szczegółowy monolog wewnętrzny tegoż. Czasami ten drugi jest po prostu nieznośny.;( Oby „Dom…” to było to!
Teraz przypomniało mi się, że w tej samej serii WAB ukazała się inna, bliższa naszym czasom rzecz również utrzymana w „gadanej” konwencji czyli „Co na kolację” Schuylera.
Czytałem Twoją opinię o „Teraźniejszości”, „Dom chyba wypada lepiej. Tłumaczenie jest bardzo dobre, stylizacja na język wiktoriański widoczna, ale tylko stylizacja, niezbyt ciężka. O Schuylerze nie słyszałem, nie wiem, czy mam ochotę na kolejną „gadaną” książkę.
To fakt, Ivy trzeba czytać z czujkami czytelniczymi ustawionymi na pełen odbiór, tylko tak można docenić walory jej stylu. A Dom i jego głowa to chyba najlepsza z jej powieści wydanych po polsku.
Męcząca ta czujność momentami, ale warto się pomęczyć. W posłowiu jest wychwalany humor powieści, czy tylko ja go dostrzegłem tylko w rzadkich przebłyskach?
Najlepsze sztuki Szekspira z samych dialogów i monologów się składają.
No te najlepsze to bez wątpienia same dialogi i monologi. A te gorsze? :P
Bazyl: to były główne kioskowe broszurki z nowelami Prusa, ale faktycznie, mam je do dziś :D