W życiu Agathy Miller rok 1914 oznaczał nie tylko wybuch wojny, ale i ślub z lotnikiem Archibaldem Christie. Archibald wyruszył do Francji, a młoda mężatka wspomagała wysiłek wojenny najpierw jako pielęgniarka w szpitalu w Torquay, a od 1917 roku jako pracowniczka apteki. Zmiana obowiązków okazała się mieć kluczowe znaczenie dla dalszych losów pani Christie.
Konkretna myśl o napisaniu powieści kryminalnej zrodziła się we mnie, gdy pracowałam w aptece. Pomysł tkwił mi w głowie od momentu rzuconego przez Madge wyzwania – a obecne moje zajęcie sprzyjało takim zamysłom. Inaczej niż przy pielęgnowaniu chorych, gdzie zawsze jest coś do zrobienia, tu po okresie intensywnej pracy następował okres leniuchowania. […]
Zaczęłam się zastanawiać, jaki rodzaj powieści kryminalnej należałoby wybrać. Miałam do czynienia z truciznami, a zatem w tej sytuacji może naturalne wydawałoby się wybranie śmierci przez otrucie. Skoncentrowałam się na jednym fakcie, który wyglądał obiecująco i dawał różne możliwości. Bawiłam się tym pomysłem, podobał mi się i ostatecznie go zaakceptowałam. Teraz zaczęłam zastanawiać się nad bohaterami powieści. Kto miał zostać otruty? Kto to zrobi? Kiedy? Gdzie? Jak? Dlaczego? No i nad całą resztą. Powinno to być morderstwo poniekąd intymne, ze względu na specyficzny sposób, w jaki je popełniono. Wszystko musi się odegrać w rodzinie, że tak powiem. Oczywiście musi też być jakiś detektyw. […] Kto ma zostać zamordowany? Mąż mógłby zamordować swoją żonę, to jednak chyba morderstwo najczęściej spotykane. Mogłabym naturalnie wymyślić jakieś niezwykłe morderstwo i niezwykły motyw, lecz to mi nie odpowiadało ze względów artystycznych. Istota dobrego kryminału polega przecież na tym, że jego sprawcą musi być ktoś oczywisty, a przy tym z tego czy innego powodu okaże się, że nie jest wcale taki oczywisty, bo nie mógł chyba popełnić tego morderstwa. A jednak je popełnił. […]
Przez jakiś czas zabawiałam się obmyślaniem swojej powieści. Stopniowo zaczęła nabierać kształtu.
Teraz już widziałam mordercę. Powinien mieć wygląd raczej złowróżbny. Będzie nosić czarną brodę – wydawała mi się wówczas czymś złowieszczym. Niedawno zamieszkali koło nas pewni znajomi: on nosił czarną brodę, a jego żona była od niego starsza i niezmiernie bogata. Tak, to mogłoby służyć jako kanwa. Rozważałam to przez jakiś czas. Mogłoby być kanwą, ale mnie nie zadowalało. Wspomniany brodacz nigdy by nikogo nie zamordował, tego byłam pewna. A zatem zrezygnowałam z nich i zdecydowałam raz na zawsze, że nie ma sensu myśleć o rzeczywistych ludziach – trzeba stworzyć własne postaci. Jako punkt wyjścia można wziąć osoby widziane na przykład w tramwaju, w pociągu, czy w restauracji, bo da się z nich wykreować własnych bohaterów. […]
Wkrótce naszkicowałam sobie z grubsza poszczególne postaci. […] Kogo mogłabym mieć jako detektywa? Dokonałam przeglądu detektywów, których spotykałam i podziwiałam w różnych książkach. Był tam Sherlock Holmes, jedyny w swoim rodzaju – z nim nigdy nie mogłabym rywalizować. Był Arsen Lupin – ale kryminalista to czy detektyw? W każdym razie nie w moim guście. Był młody dziennikarz Rouletabille z „Tajemnicy żółtego pokoju” – takiego właśnie człowieka chciałabym wymyślić – kogoś, kto przedtem nie występował w powieściach kryminalnych. Kogo mogłabym wziąć? Ucznia? Raczej z trudem. Naukowca? Co ja wiedziałam o naukowcach? Potem na myśl mi przyszli belgijscy uchodźcy. W naszej parafii w Tor mieszkała ich cała kolonia. Kiedy przyjechali, spotkali się z powszechną sympatią i współczuciem. […]
Dlaczego nie mogłabym zrobić detektywem Belga? – pomyślałam. Są tu uciekinierzy różnego rodzaju. A może to uciekinier, który jest oficerem policji? Emerytowany oficer policji? Niezbyt młody. Popełniłam tu wielki błąd. W rezultacie wymyślony przeze mnie detektyw musiałby mieć teraz dobrze ponad sto lat.
W każdym razie zdecydowałam się na detektywa Belga. Pozwoliłam mu dorastać pomaleńku do swojej roli. Powinien być inspektorem, tak żeby dysponował pewną wiedzą o przestępstwach. Będzie pedantyczny, bardzo schludny, rozmyślałam, uprzątając swój pokój z mnóstwa niechlujnie wyglądających rupieci. Nieduży, schludny jegomość. Miałam go przed oczami – niedużego, schludnego jegomościa, wiecznie coś porządkującego, lubiącego, żeby rzeczy były do pary i kanciaste, a nie okrągłe. I musi być bardzo bystry – powinien mieć szare komórki – to dobre sformułowanie, muszę je zapamiętać. Tak, będzie miał szare komórki. Nazywać się musi jakoś wspaniale, tak jak Sherlock Holmes i jego rodzina. Kto był jego bratem? Mycroft Holmes.
A gdyby mojemu niedużemu jegomościowi dać na imię Herkules? Przy jego niewielkim wzroście, Herkules to dobre imię. Większych trudności przysporzyło mi nazwisko. Nie wiem, dlaczego w końcu zdecydowałam się na nazwisko Poirot, czy przyszło mi po prostu do głowy, czy też zobaczyłam je w jakiejś gazecie albo gdzieś indziej – dość że je miałam. Dobrze wyglądało razem z imieniem Hercule, nie Herkules – Hercule Poirot. To już zdecydowane, i chwała Bogu.
[…] Dodałam kilka dalszych postaci. Męża i atrakcyjną żonę nie żyjących ze sobą. Potem dla rozwinięcia całej intrygi fałszywe tropy. Jak wszyscy początkujący pisarze usiłowałam upchnąć za dużo wątków w jednej książce. Zrobiło się zbyt wiele fałszywych tropów – takie mnóstwo spraw do rozwiązania, że w efekcie cała historia mogła się stać nie tylko trudna do rozwikłania, lecz także trudna do czytania.
W wolnych chwilach pałętały mi się po głowie fragmenty mojej powieści. Ustaliłam już początek, koniec miałam wymyślony, natomiast środek stwarzał mi trudności. Wplątałam w akcję Hercule’a Poirota w sposób naturalny i prawdopodobny. Należało jednak znaleźć jakieś preteksty do włączenia w nią innych osób. Wszystko to musiałam jeszcze rozwiązać. […]
Niełatwo przyszło mi urwać dużo czasu, ale jakoś dawałam sobie radę. Miałam nadal starą maszynę do pisania […] i tłukłam w nią, przepisując napisaną uprzednio ręcznie pierwszą wersję. Przepisywałam każdy rozdział, jak tylko go skończyłam. […]
Ukończyłam drugą połowę książki albo prawie – w ciągu dwu tygodni urlopu. Oczywiście to jeszcze nie był koniec. Musiałam przerobić znaczną jej część – przede wszystkim nadmiernie zagmatwany środek. Niemniej ostatecznie dobrnęłam do końca i moje dzieło sprawiało mi umiarkowaną satysfakcję. To znaczy powieść z grubsza przedstawiała się tak, jak sobie życzyłam. Wiedziałam, że mogłaby być o wiele lepsza, ale nie miałam pojęcia, w jaki sposób ją ulepszyć, wobec czego musiałam na tym poprzestać. Od nowa napisałam kilka okropnie napuszonych rozdziałów […]. Dałam potem komuś swój maszynopis do przepisania na czysto, a doszedłszy ostatecznie do wniosku, że nie mogę już niczego więcej ze swoją powieścią zrobić, posłałam ją do wydawców – Hoddera i Stoughtona – którzy zresztą wkrótce ją odesłali. Było to jednoznaczne odrzucenie, bez najmniejszych osłonek. Wcale mnie to nie zdziwiło, bo nie spodziewałam się sukcesu, niemniej na tym nie poprzestałam – wyekspediowałam maszynopis do innego wydawcy.
Ostatecznie znalazł się wydawca. W 1920 roku ukazała się pierwsza powieść z Herkulesem Poirot w roli głównej. Pamiętacie jej tytuł?
Agatha Christie, Autobiografia, t. 2, tłum. Magdalena Kornikowska, Teresa Lechowska, Hachette 2004, s. 46–53.
Nie psując zgadywanki ;-) Nasz belgijski mądrala zaczynał i kończył (zejściem z tego padołu) karierę u Agathy w tym samym miejscu na S.
Zaiste, kurtyna podnosi się i opada w tym samym miejscu:) Oczywiście o tym nie pamiętałem :P
I oczywiście robił to w wielkim STYLu ;-)
Zawsze miał skłonności do popisywania się stylem :P Pozer jeden.
Hm, to była historia dosyć tajemnicza.
Ciepło… ciepło… :D
Czy cała historia nie zaczęła się od rzucania dyniami?
Herkulesa uwielbiam w wersji filmowej, gdy wciela się w niego David Suchet. Zdaje się nawet że teraz jakiś kanał telewizyjny powtarza cały serial. Ale w wersji książkowej zdecydowanie wole Pannę Marple. Tym samym obalam stworzoną kilka postów temu teorie ze Herkules miał się podobać panom A Panna Marple panom ;)
Teoria była stworzona ad hoc, ale dobrze, że się nie sprawdza :) Owszem, Poirot filmowy jest niezły, ale chyba wolę Ustinova niż Sucheta. Natomiast żadna filmowa panna Marple mi się nie podobała, o ile pamiętam.
Stopklatka emituje w soboty serie o det. Poirot, z Davidem Suchetem w roli glownej. Troche zbyt dretwy aktor do tej roli, w porownaniu z Ustinovem, ale i tak lepszy niz Albert Finney. Polecam.
Dzięki.
Coś w tym jest, że wszystkie filmowe Panny Marple są nietrafione. Albo za babciowate albo za wredne.
Ciekawe, czy Maggie Smith by się nadawała:)
Maggie Smith O tak! A Judie Dench? Bo Hellen Mirren chyba po roli królowej nie może zostać prowincjonalną starą panną ;)
Dench? Jakoś nie widzę. Mirren też nie. Z Polek Anna Polony.
Nie da się sensownie wybrać aktorki to tej roli, bo takowej pani nie ma i tyle :-P
Właściwie to czemu nie Helen Mirren? Z drugiej strony dobrze ucharakteryzowana Emma Thompson, Nianię McPhee dała radę zagrać, to i może Jane?
W charakteryzacji to pewnie nawet Robert de Niro by zagrał, ale chodzi o typ naturalny :P
No to wygodnie usiądź i się czegoś chwyć.
Moja propozycja to Marianne Faithfull. Już chyba dojrzała do tej roli ;-)
No proszę Cię, wiekiem to może i odpowiednia, ale tryb życia wypisany na twarzy całkowicie ją dyskwalifikuje :D
Też tak myślałem, ale spójrz na tę fotkę http://www.filmweb.pl/person/Marianne+Faithfull-42650/photos/443450
Bardziej bym się obawiał o głos ;-)
Głos można załatwić dubbingiem, ale jednak Marianne jako pannie Marple stanowcze nie :)
Ciekawie dowiedzieć się, jak Agatha zabierała się do pisania. Bo, jak wiadomo, pisarze dzielą się na tych, co piszą dopiero, jak mają plan, oraz na tych, którym pióro rodzi akcję i kolejnych bohaterów dopiero w trakcie twórczego akru. Nie wiem dlaczego, ale zawsze mi się wydawało, że Christie należała właśnie do tych „spontanicznych”. I ta „umiarkowana satysfakcja”, jaką czuła po skończeniu powieści! Prawdziwy talent zawsze jest skromny. Umiarkowanie! ;-)
*”twórczego akTu”, nie „akru”, rzecz jasna.
Myślę, że dobrego kryminału nie da się napisać spontanicznie, za dużo elementów trzeba znać z góry.
Owszem, trudno usiąść nad pustą kartką, z pustką w głowie i, ot tak, stworzyć intrygę. Lubię jednak myśleć, że kryminały zaskakują nie tylko czytelników, ale i samych twórców. Bo co, jeśli w trakcie pisania pojawi się super pomysł, którego w planie nie było? :-)
Zdaje się, że Chmielewską zaskakiwał rozwój wydarzeń we własnych książkach, szczególnie w tych o Janeczce i Pawełki, upiorne dzieci robiły, co chciały :)
Ciekawe, że nikt nie napisał scenariusza filmu opartego na biografii Agaty!
Ale ona w sumie chyba nie miała zbyt ciekawego życia:)
O całym życiu to nie, ale o pewnym kawałku to tak :-)
http://www.agathachristie.com/to-buy/agatha-christie-a-life-in-pictures/1692
Słynne jedenaście dni, aż się prosiło o …kryminał w stylu ACh ;-)
A wersja z ’79, nietelewizyjna, nawet bardziej znana :) http://www.filmweb.pl/film/Agata-1979-3721 Swego czasu ten film był puszczony parokrotnie przez TCM, ale jakoś nie znalazłem okazji, żeby przysiąść na dłużej.
zacofany.w.lekturze: Agatha miała całkiem ciekawe życie, tylko opisała je w niesłychanie nudny sposób w swojej autobiografii ;) Pominęła tam wszelkie skandale i co pikantniejsze szczegóły, najwyraźniej mając na względzie nie tyle swoją pisarską karierę, co pozycję Lady bywającej na królewskim dworze ;)
Mnie się ze skandali kojarzy jedynie tajemnicze zniknięcie. A autobiografia faktycznie jest smętna nad wyraz i rzeczywiście wyczyszczona do przesady.