W 1934 roku Osip Mandelsztam został aresztowany. Po zwolnieniu z aresztu został zesłany do Woroneża. Wskutek więziennych przeżyć zaczął cierpieć na zaburzenia psychiczne, których jednym z objawów były omamy słuchowe. Próbował nawet popełnić samobójstwo. Opiekująca się nim żona, Nadieżda, w swych wspomnieniach analizowała chorobę Mandelsztama i próbowała dociec, jak udało mu się ją pokonać. Powiązała wtedy omamy słuchowe z procesem powstawania wierszy.
Myślę, że dla poety halucynacje słuchowe są czymś w rodzaju choroby zawodowej.
Wiersze zaczynają się tak – o tym pisze wielu poetów, i Achmatowa w Poemacie bez bohatera, i O[sip] M[andelsztam]: w uszach słychać natrętną, początkowo jeszcze nieuformowaną, a potem ścisłą, ale jeszcze bezsłowną frazę muzyczną. Niejednokrotnie miałam okazję widzieć, jak O.M. próbował uwolnić się od melodyjki, uciec, strącić ją… Potrząsał głową, jakby w kąpieli wpadła mu do ucha kropla wody. Melodyjki jednak nic nie mogło zagłuszyć – ani hałas, ani radio, ani rozmowy prowadzone w tym samym pokoju.
Anna Andriejewna [Achmatowa] opowiadała, że kiedy przyszedł Poemat, gotowa była zrobić wszystko, byle tylko się od niego uwolnić; zabrała się nawet do prania, ale nic nie pomogło.
W którejś chwili z frazy muzycznej nagle wyłaniały się słowa, a wtedy zaczynały się poruszać wargi. Prawdopodobnie praca kompozytora i praca poety mają ze sobą sporo wspólnego. Pojawienie się słów jest momentem krytycznym, który rozdziela te rodzaje twórczości.
Niekiedy taka śpiewka przychodziła do O.M. we śnie, kiedy jednak się budził, nie pamiętał wiersza, który się mu przyśnił.
Mam wrażenie, że wiersze istnieją, zanim jeszcze zostaną stworzone. (O.M. nigdy nie mówił, że „napisał” wiersz. Najpierw „tworzył”, potem zapisywał). Cały proces twórczy polega na tym, że się w napięciu wychwytuje i ujawnia nie wiadomo skąd wysyłaną, ale już istniejącą, harmonijną i znaczeniową całość, która stopniowo przyobleka się w słowa.
Ostatni etap pracy to usunięcie przypadkowych słów, których nie ma w owej harmonijnej całości istniejącej przed pojawieniem się wiersza. Dostały się do niego przypadkiem, wstawione były w pośpiechu, żeby wypełnić lukę, kiedy całość dopiero się wyłaniała. Tkwią w nim jednak i usunięcie ich też jest ciężką pracą. Na ostatnim etapie dokonuje się męczące wsłuchiwanie się w siebie w poszukiwaniu owej absolutnie obiektywnej i absolutnie ścisłej całości, którą nazywa się wierszem. W wierszu „To, co mówię, stężałym posmakiem nieszczęścia i dymu niech przetrwa…” ostatni przyszedł epitet „sumienny” (dziegieć mozołu). O.M. skarżył się, że tutaj potrzebne jest określenie ścisłe a skąpe, jak u Anny Andriejewny: „Ona jednak potrafi to robić…”. Tak jakby oczekiwał od niej pomocy.
W pracy nad wierszami widziałam nie jedno, ale dwa „westchnienia rozkurczu i ulgi”. Jedno, kiedy pojawiają się w wersie czy zwrotce pierwsze słowa, a drugie, kiedy ostatnie właściwe słowo wypędza przypadkowych przybyszy. Wówczas proces wsłuchiwania się w samego siebie, ten sam, który szykuje glebę do rozstrojenia wewnętrznego słuchu, do choroby, zatrzymuje się. Wiersz jakby odpada od autora, przestaje brzęczeć i dręczyć go. Opętany jest wolny. Biedna jałówka Io uciekła przed pszczołą.
Jeśli wiersz, mówił O.M., nie chce się odczepić, to znaczy, że coś z nim jest nie w porządku albo „jeszcze coś jest schowane”. Został żywotny pączek, z którego wyrasta nowa gałązka; inaczej mówiąc, praca nie została ukończona. […]
Proces pracy nad przekładem jest przeciwny do tworzenia oryginalnych wierszy. Nie mówię oczywiście o cudzie połączenia dwóch poetów, jak bywało z Żukowskim czy z Aleksiejem K. Tołstojem, kiedy przekład wnosił nowy strumień do poezji rosyjskiej albo przełożony wiersz stawał się pełnowartościowym faktem naszej literatury, tak jak nasza ulubiona Narzeczona z Koryntu. Takie sukcesy bywają udziałem wyłącznie prawdziwych poetów, a i to bardzo rzadko, natomiast zwykły przekład jest zimnym, logicznym aktem wersyfikacyjnym, w którym imituje się niektóre elementy wierszopisarstwa. Jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, przy tłumaczeniu wiersza nie istnieje żadna gotowa całość, póki nie zostanie napisany. Tłumacz nakręca się jak motor, dzięki długotrwałym, mechanicznym wysiłkom przywołuje melodię, którą musi wykorzystać. Jest pozbawiony tego, co Chodasiewicz bardzo trafnie nazwał „tajnosłuchem”. Przekład to zajęcie niewskazane dla oryginalnego poety, stworzone po to, żeby zapobiec nawet poczęciu wiersza.
W Rozmowie o Dantem O.M. mówi o „tłumaczach gotowego sensu”, wyrażając swój stosunek do pracy przekładowej i do tych, którzy używają formy wiersza, żeby wyrażać własne myśli. Takich O.M. zawsze oddzielał od prawdziwych wierszotwórców. Przez pewien czas u nas w kraju przestano czytać wiersze. „Wiersze to taka rzecz – powiedziała Anna Andriejewna – że kto raz łyknie namiastkę, na zawsze będzie jak otruty…”. Nastąpił jednak powrót do wierszy i teraz ludzie czytają je jak nigdy dotąd, ale tylko dlatego, że nauczyli się odróżniać je od wszystkich produktów przekładowego wyrobnictwa.
Wiersz jako słowo. Świadomie wymyślone słowo nie ma zdolności do życia. Dowodzą tego wszystkie porażki słowotwórstwa – naiwnej indywidualistycznej gry z boskim darem człowieka – mową. Do kompleksu fonetycznego, zwanego słowem, przyczepia się dowolne znaczenie i wychodzi z tego złodziejska kmina albo i skorupa słowna, którą dla własnej wygody posługują się kapłani, zaklinacze, władcy i inni szarlatani. I nad słowem, i nad wierszem znęcają się, żeby korzystać z nich jak z kryształka hipnotyzera. Oszustwo prędzej czy później wyjdzie na jaw, ale zawsze człowiekowi grozi to, że znajdzie się pod urokiem i władzą nowych oszustów, którzy obrócili inną stroną swój kryształek.
Nadieżda Mandelsztam, Wspomnienia, tłum. Jerzy Czech, Agora 2015, s. 92–97.
Znakomicie opisane męki pisania wiersza :) A czasach kiedy sam pisywałem, mówiłem że „rodzę wiersz”. Trwało to niekiedy tygodniami. I jest dokładnie tak, że rytm frazy gra w głowie bez przerwy, myśli się nim, potoczne zdania upycha się w duchu w linijkę, łamie do rytmu, dobiera słowa do rymu. Strasznie to męczące.
Zawsze współczułem poetom :) Mnie na szczęście nigdy nic nie prześladowało, nic mi nie grało, no może poza pierwszym zdaniem recenzji, ale to zupełnie inny ciężar gatunkowy.
A mnie przeszło z wiekiem :)
To ponoć tak łatwo nie mija, może na stare lata wrócić :)
Czyli jak z rzeźbą? Wystarczy wziąć kawał marmuru i usunąć niepotrzebne fragmenty? Proste! :P
PS. Zawsze fascynowało mnie, jak dobry poeta w kilkunastu wersach potrafił ująć to, na co kiepskiemu prozaikowi brakowało setek stron :)
Coś w tym stylu. Nie zostałem rzeźbiarzem, bo nic w tych kamieniach nie widzę, a poetą pewnie nie zostałem dlatego, że nie umiem się skrócić :)
U mnie powód był bardziej błahy. Wrodzone prostactwo :P
Nie musisz tak od razu wprost :) Też nie umiałeś się skrócić :P
Raczej wyjść poza rymy częstochowskie, klecone dla śmichu :P
Niektórzy całe życie nie umieją poza nie wyjść :)
Jestem właśnie takim przypadkiem :D
Jak większość ludzkości.