Gdzieś tak w połowie mojej licealnej edukacji do kin wszedł film Olivera Stone’a o Doorsach: koleżanki wzdychały do Vala Kilmera, niektórzy koledzy próbowali otwierać „drzwi percepcji”, a wszyscy zaczęliśmy odkrywać muzykę lat sześćdziesiątych – na tyle, na ile pozwalały domowe kolekcje winyli i rynek pirackich kaset magnetofonowych. Na imprezach rozlegało się chóralne „Come on, baby, light my fire”, a nad ranem niedobitki przysypiały przy „The End”. Przez ćwierć wieku fascynacja wyklętym idolem mocno zblakła, ale muzyka pozostała, wciąż gra i nie chce ucichnąć.
Mick Wall nazwał swą książkę biografią The Doors i faktycznie dość konsekwentnie starał się pokazywać całą czwórkę: Jima Morrisona, Raya Manzarka, Johna Densmore’a i Robbiego Kriegera, uznając, że każdy z nich wniósł do muzyki zespołu coś niepowtarzalnego, a stosunki między nimi, słabnące i narastające napięcie decydowały o jakości tworzonej muzyki. Dając się nieco ponieść stylistyce „epoki Wodnika”, tak ich charakteryzował:
Jeśli John, zawsze konkretny i rzeczowy, reprezentował w The Doors żywioł ziemi – z cechami takimi jak solidność, siła, wytrwałość – to Robbie odpowiadał żywiołowi powietrza, w którym dominuje ekspansja, wibracja, elastyczność. Idąc tym tropem, można powiedzieć, że żywiołem Jima był ogień, czyli energia, dynamizm, wybuchowość. […] Manzarek, reprezentujący żywioł wody (spójność, płynność umiejętność łączenia rzeczy ze sobą) został przez Jima odrzucony, gdy chciał zawrzeć z nim braterską więź i stać się niejako jego opiekunem.
Pogodzenie czterech żywiołów jest trudne, jeśli nie wręcz niemożliwe, trudno się więc dziwić, że w miarę rozwoju kariery zespołu dochodziło do coraz silniejszych rozdźwięków między jego członkami. Jednak w 1965 roku, gdy Doorsi dopiero zaczynali ze sobą grać i lepiej się poznawać, zetknięcie rozmaitych charakterów, doświadczeń i sposobów patrzenia na muzykę dało fascynujące rezultaty. Wiedzieli, że są sobie nawzajem potrzebni. „Wiedzieli, że nie zdobędą pozycji, o jakiej marzą, bez charakterystycznej »odjechanej« charyzmy Jima, bez jego mrocznych tekstów i specyficznego głosu. Jednocześnie Jim również ich potrzebował. Bez tej rozpalającej tłumy muzyki, bez tych niepokojących rytmów i surowych, wijących się jak wąż melodii Jim nadal mieszkałby na dachu i bazgrał tylko w swoim notesie”. To dlatego jeszcze wtedy Doorsi znosili wyskoki Jima, popijawy, narkotyczne odloty (nie żeby sami byli szczególnie święci), obsceniczne zachowania na koncertach, kłopoty z prawem, niesolidność, niesłowność. Jak to ujął Krieger: „Z Jimem nie było łatwo. Warto było się pomęczyć, dzięki temu, co nam dawał. Ale byłoby znacznie łatwiej, gdybyśmy mieli do czynienia z normalnym geniuszem…”.
Morrison jednak nie zamierzał trwać w „normalności”. On już wyruszał w „wielki odlot”, w podróż ku samounicestwieniu. Od końca 1967 roku coraz wyraźniej było widać, że „dziwaczny sen”, w którym żył on i jego koledzy, zaczyna się zmieniać w mroczny koszmar. Od tego momentu Wall nieuchronnie zaczyna bardziej skupiać się na Jimie, bo to jego zachowanie, jego upadek wpływały na karierę Doorsów, na poziom ich płyt, a przede wszystkim koncertów. Zdarzały się znakomite, zdarzały się i takie, podczas których nawalony Morrison nie kontaktował, nie słyszał muzyki, nie mógł wydobyć z siebie słowa albo zachowywał się agresywnie i wulgarnie. Gwiazdy muzyki lat sześćdziesiątych kojarzone są głównie z narkotykami, ale w przypadku Morrisona (i chociażby Janis Joplin) dochodził też alkohol. Wall pokazuje, jak wokalista Doorsów tracił kontakt z rzeczywistością, jak zrażał do siebie współpracowników, jak traktował swoje dziewczyny, jak pijany w sztok leżał w rynsztokach…
„Gdy ucichnie muzyka” to praca solidnie udokumentowana: cytatami z wcześniejszych biografii Doorsów, wywiadami z członkami zespołu, współpracownikami, znajomymi muzyków czy przyjaciółkami Morrisona. Co szczególnie cenne, Wall wykazuje się wyjątkową odpornością na legendy o Doorsach, legendy tworzone już na początku ich kariery, szczególnie przez Morrisona – najsłynniejsza to rzekome wspomnienie z dzieciństwa Jima o martwych Indianach leżących na poboczu autostrady, który to obraz pojawiał się potem w wierszach Morrisona. Rozprawia się również z mitem o okolicznościach śmierci wokalisty, odzierając je zarówno ze swoistego romantycznego nimbu, jak i niedopowiedzeń. Z dystansem też podchodzi do wypowiedzi drugiego mitotwórcy, Raya Manzarka; klawiszowiec czuł się w obowiązku podtrzymywać „ogień, przy którym przez wszystkie minione zimy grzali się pozostali członkowie The Doors i ich rodziny”. Stał się kapłanem nowej religii, która miała swój mroczny urok jeszcze kilkadziesiąt lat później, natomiast niekoniecznie odpowiadała prawdzie. Nieco drażniący momentami w książce jest styl, jak w przytaczanej wyżej charakterystyce muzyków czy wtedy, gdy autor próbuje opisać wrażenia słuchowe (wokalistka o głosie „potępionej syreny”), ale szczęśliwie Wall woli trzymać się konkretów. Bardzo mi się podobało to, że autor nie bawi się w domorosłą psychoanalizę, choć w przypadku Morrisona jest to bardzo kuszące. On po prostu odnotowuje to, co wiemy o czynnikach, które ukształtowały psychikę Jima: brak ojca, który jako wojskowy stale był poza domem, fatalne stosunki z matką, niemal patologiczną skłonność do kłamstwa, poszukiwanie uczucia, być może skłonności biseksualne. Tylko nieśmiało powtarza sugestie, że Morrison mógł cierpieć na chorobę dwubiegunową (choć niektórzy uważali go po prostu za „zwykłego dupka”). Stroni od łatwych ocen czy klasyfikacji, przytacza za to dosadne słowa, którymi sam Morrison podsumował swoje życie: „Żałuję straconych nocy i straconych lat / Przechlałem to wszystko / Amerykańska muzyka”.
Mick Wall, Gdy ucichnie muzyka. Biografia The Doors, tłum. Lesław Haliński, In Rock 2016.
Będąc swego czasu w Paryżu (a miałam wtedy lat 18), pierwsze kroki skierowałam na cmentarz Pere Lachaise, aby oddać hołd Jimowi. Było, minęło bezpowrotnie. Teraz pojechałabym do Paryża w całkiem innym celu.
To żółte chyba czytałam. Do tego nowego nikt mnie nie zmusi. Wolę posłuchać muzyki.
Na marginesie, w czasie rozrywkowych fragmentów w trakcie ostatniego szkolenia, w którym brałam udział „pan trzymający kluczyk od szafy grającej” puszczał na zmianę The Doors i Modern Talking. Przy tym drugim tańczyło się znacznie lepiej:D
Przebóg, to aż Morrisona trzeba wskrzesić, żebyś się pojawiła :)
A wzdychałaś do Vala Kilmera swego czasu? Pan od szafy grającej widać nie wiedział, których Doorsów puszczać, żeby się dobrze tańczyło. Ale pewnie z Modern Talking i tak by nie wygrali. I nie, nie zapytam, czy kochałaś się w Thomasie Andersie :D
Pierwsze zdanie odbieram jako oklaski na wejście. Rzucanie róż pod me stąpające niepewnie stopy (gdyż albowiem odzwyczaiłam się) też będzie?:P
Val Kilmer nigdy mnie nie ruszał, przykro mi. Thomas Anders też zresztą nie. I – odpowiadając na kolejne pytanie: Diether Bohlen też nie:P A pan od szafy był słabym DJ’em, przyznaję. Swego czasu przeżyłam parę parkietowych uniesień właśnie przy Doorsach, ach!
Zaczęłam się teraz zastanawiać czy to tylko my mamy sentyment do tej muzyki, czy młodszych też do niej ciągnie. Mam jutro na podorędziu sensownego osobnika lat 26, to zapytam z ciekawości.
Oczywiście, że aplauz i mam nadzieję, że staniesz pewniej na nogach.
Któż z nas nie przeżywał parkietowych uniesień przy Doorsach? Gimby nie znajo, jak się pisze w internecie :P Moje starsze dziecko kazało sobie włączyć Riders on the storm, skrzywiło się szpetnie i kazało wyłączyć. Ale ona jeszcze za młoda, żeby wiedzieć, co dobre.
Niestety, na razie (do połowy lipca?) będę występować na zasadzie efemerydy. To jakaś masakra, a nie życie. Na szczęście do emerytury już mniej niż 30 lat, uff!
Nasze dzieci są chyba jeszcze za młode na Doorsów. Chociaż ja, przyznaję, nie próbowałam (ale Starszy słucha czegoś takiego, że z góry wiem, że to bez sensu; cała nadzieja w Młodszym). Jutro natomiast doniosę jak wywiad wśród młodzieżowej starszyzny – sama jestem ciekawa. Z osobnikiem do tej pory rozmawiałam o różnych rzeczach, ale nigdy o muzyce. Mam nadzieję, że nie skończy się to waleniem głową (moją) o ścianę.
Moje starsze dziecię w ogóle jest odporne na muzykę, co szczęśliwie obejmuje również współczesną sieczkę (czas się kłaść do trumny chyba :P). Może i ja spróbuję paru pracowych dwudziestoparolatków wypytać o Doorsów, chociaż mam dziwną pewność co do odpowiedzi, niestety.
Ja do emerytury mam wciąż trzydzieści z hakiem :(
Ta trumna to w związku z sieczką? E, chyba nie. Trochę fajnej muzyki też się w tym wszystkim znajdzie. Na Doorsów też kiedyś narzekali:P
I nie dramatyzuj z tym czasem do emerytury, dobrze (z naszej dwójki to ja znam się na przepisach emerytalnych). Chyba, że od pewnego czasu łykasz eliksir młodości, to co innego (daj łyka, co?:P)
Owszem, trumna wypełniona sieczką :P W sumie faktycznie, zawsze coś fajnego w radiu grają, niekoniecznie jest się skazanym na pannę Lisowską.
Ty się może i znasz na przepisach, ale ja umiem z grubsza liczyć. Nie dość, że późno zacząłem, to jeszcze jako facet muszę odpękać dłużej. Łyka to żurawinówki, chcesz?
Z radia to ja ostatnio słucham wyłącznie Dwójki na zmianę z RMF Classic. I jaka wyciszona do roboty zajeżdżam, ho, ho!
Sądząc po wynikach liczenia, resztę żurawinówki powinieneś oddać mi. Dla naszych roczników wiek emerytalny jest dokładnie taki sam, a że ja podpadam pod ustawę szczególną, to mam jeszcze bardziej przerąbane. Poza tym nie ważne kiedy i jak się zaczyna, ale ważne jak kończy (jak mawiał klasyk). A teraz daj pociągnąć:P
Kieliszeczek dla Pani, Madame.
Ale sprawdziłem wyliczenia i faktycznie. Może to już nie jest trzydzieści z hakiem. Szczególnie gdyby obniżono wiek emerytalny :)
Znam tylko największe przeboje, bo jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do Doorsów. Wolałem mocniejszą muzę i poważnych panów młócących na wiosłach, niż gnącego się w pląsach Jima :P
On się nie giął w pląsach, on najczęściej po prostu nie mógł się utrzymać na nogach :)
Na jedno wychodzi :)
Chyba nie do końca :P Ale efekt podobny.
Co prawda połowa mojego liceum przypadła z dobre osiem lat później, ale też wyniosłem z tego okresu pewną wielką muzyczną miłość. Była to Janis Joplin. Miłość do dziś pozostaje żywa i nieodwzajemniona.
Och, Janis! Usłyszałem Summertime i nie mogłem w nocy spać, że tak pojadę cytatem. Zobaczyłem ją po raz pierwszy w takim serialu o historii rock’n’rolla, to było właśnie Summertime. Następnego dnia meldowałem się w księgarni po jakąś szemraną kasetę ze składanką przebojów. I mój pierwszy kompakt to była Janis. Przebijała Morrisona.
Morrison zdecydowanie zasługuje na dogłębną psychoanalizę, zawsze zastanawiał mnie motyw jaszczurki.
Film swego czasu zrobił na mnie duże wrażenie (do dzisiaj to jeden z najlepszych muzycznych, jakie widziałam), no i Kilmer świetnie oddał przeróżne pozy Morrisona. Muzyka przed obejrzeniem filmu i po nim b. mi się podobała, choć dzisiaj ten blask mocno przybladł. A Break on Through w Czasie Apokalipsy po prostu uwielbiam.;)
Piękne czasy mi się przypomniały.;)
Bo to były piękne czasy. Film mi się podobał, ale bez przesady. Meg Ryan jako Pamela Courson była niezła, Kilmer faktycznie był wiernym sobowtórem, natomiast chyba poza tym specjalnie się nie nagrał i nie wyróżniał.
masz na myśli, że Kilmer nie nagrał się poza tym filmem?
Nie, w Doorsach się nie nagrał. Osobiście najbardziej go lubiłem w Willow.
Czy ja wiem? Z filmu pamiętam głównie jego.;) Też miło wspominam Willow.;)
Trudno go nie pamiętać, w końcu był głównym bohaterem. Ale moim zdaniem to była raczej rola odtwórcza niż twórcza.
Nie mogę napisać komentarza wyżej (zablokowałeś?), więc walę tutaj. Osobnik przepytany: bardzo się obruszył na insynuację, że mógłby nie i oświadczył, że nawet dzisiaj w samochodzie ma płytę Doorsów. Cóż my wiemy o współczesnej młodzieży!:P
Wyżej wyczerpaliśmy limit odpowiedzi w jednym wątku. Gratuluję osobnika, widać, że zna Józefa.
Istotnie, nie narzekam, że go znam. Przywrócił mi wiarę w to, że ludzkość nie skończyła się wraz z pierwszym rocznikiem, który poszedł do gimnazjów:P
Czyli zdecydowanie warto się rozejrzeć i sprawdzić, co też warte te gimnazjalne pokolenia :) Wiesz, że jedziemy jak zgredy w kolejce do lekarza?
Nie wiem, dawno nie czekałam w żadnej kolejce do lekarza:P
Ja tam nie narzekam na spsienie (tak się to pisze?) obyczajów ani inne takie; martwi mnie tylko to, że zazwyczaj nie mam z nimi o czym gadać. Mówię i w ich oczach widzę pustkę. A drukowanymi mówić nie lubię.
Gratuluję zdrowia :) Mało mam do czynienia z gimnazjalistami, ale ci, których zdarza mi się spotkać, są w miarę sensowni, w planszówki grają, a czasem nawet coś czytają.
No patrz, ja jak Momarta w wieku lat 17 popędziłam na grób Morrisona w Paryżu, aczkolwiek Doorsów słuchałam raczej na studiach i do dziś bardzo, bardzo…
Ja bym i teraz poleciał, chociaż chyba niespecjalnie jest na co popatrzeć :P No ale to najpierw bym musiał dotrzeć do Paryża.
Wtedy grób wydał mi się być bardzo awangardowy. Do Paryża też bym się wybrała, bo od tego czasu nie byłam.
Mnie się on wydawał na zdjęciach koszmarnie zdemolowany, aż żal, że fani nie umieją uszanować grobu idola.
Muszę w końcu obejrzeć film. Jakoś przegapiłam wcześniej. Monmarto- ja też się cieszę, że są jeszcze młodzi ludzie, którzy wiedzą co dobre, czyli jest jakieś światełko w tunelu i nie cała młodzież zasługuje na miano- ach ta dzisiejsza młodzież -z nutką rozczarowania wypowiadane. A książkę – no cóż może, może, ale muzyki i owszem chętnie posłucham – nawet zaraz
Posłuchanie muzyki zawsze jest dobrym pomysłem :)