W przypadku książki Hamptona Sidesa po prostu nie da się uniknąć porównań z „Terrorem” Dana Simmonsa: bo to i tematyka podobna, i rzetelność przeprowadzonych badań równie wielka. Wrażenia czytelnicze także zbliżone i nawet obie książki czytałem o tej samej porze roku i niemal w tym samym miejscu. W zasadzie Sides ustępuje Simmonsowi jedynie pod względem sugestywności opisów – nie udało mu się sprawić, żeby zrobiło mi się naprawdę zimno. Ale może to tylko skutek słabego wiatru na plaży.
W swoim gatunku wszakże – reportażu historycznego – „W królestwie lodu” jest pracą wzorcową: wyczerpująco udokumentowaną, zajmująco napisaną, bezbłędnie skonstruowaną, wreszcie pełną autentycznych postaci, które autor ożywia tak, że stają się bliskie czytelnikowi. Głównych bohaterów jest dwóch: James Gordon Bennett, właściciel „New York Heralda”, ekscentryk i milioner gotów na wiele, byle dostarczyć swej gazecie sensacyjnego materiału na pierwszą stronę, oraz kapitan George De Long, solidny, doświadczony marynarz opętany „arktycznym wirusem”. Chciałby dopłynąć do bieguna północnego, wokół którego – jak twierdziła ówczesna nauka (na czele z niemieckim geografem Petermannem, postacią, którą również dokładniej poznajemy) rozciągały się otwarte wody, zamknięte pierścieniem lodu. Spotkanie redaktora naczelnego i marynarza zaowocowało szeroko nagłośnioną wyprawą USS „Jeannette” w pogoni za złudzeniem, podobnym do Przejścia Północno-Zachodniego, którego poszukiwania pochłonęły wiele ofiar kilkadziesiąt lat wcześniej. Pełna indywidualności załoga „Jeannette” to kolejni bohaterowie książki – dzielni, inteligentni ludzie, którzy podczas ekspedycji wielokrotnie mieli okazję, by pokazać się z jak najlepszej strony: Chipp, Ambler, Melville, Nindemann, Noros. Nie wolno zapominać o samej „Jeannette”, dzielnym statku wyposażonym wielkim kosztem i staraniem, by sprostać podróży na biegun. Każdy dolar włożony w jej remont pozwolił załodze o kilka dni dłużej wytrzymać w polarnych warunkach. Wreszcie są i ci (czy raczej te), którzy zostają w domu – tu symbolizowani przez Emmę, żonę De Longa – niezachwianie wierzącą w powodzenie wyprawy i szczęśliwy powrót kapitana i jego ludzi.
„Jeannette” wyruszyła na początku lipca 1879 roku z San Francisco. Prasa zachłystywała się tym wydarzeniem, podczas gdy sam kapitan uspokajał nastroje, doskonale świadomy, na co się porywa: „Nie czeka nas romantyczna podróż, lecz ciężki wysiłek, który może potrwać trzy lata albo i całą wieczność”. Niewiele brakowało, by De Long i jego ludzie oszczędzili sobie trudów. Kiedy wypływali na północ, inna ekspedycja przywiozła właśnie wieści, że założenia, na których opierał się plan De Longa, są błędne: nie ma ciepłego prądu płynącego ku biegunowi, nie ma otwartych wód na dalekiej Północy. Wyprawa De Longa już się jednak rozpoczęła. Niedługo po przepłynięciu Cieśniny Beringa, we wrześniu 1879 roku, „Jeannette” wmarzła w lód i przez długie miesiące dryfowała, by w czerwcu 1881 roku zatonąć na Morzu Wschodniosyberyjskim, gdzieś wśród wysepek nazwanych później nazwiskiem De Longa. Gdy statek przepadł, załoga ruszyła w kierunku wybrzeża Syberii przez lód i wzburzone wody. Rozdzieleni, rozpaczliwie szukali ratunku, chroniąc to, co uważali za swój największy skarb: dzienniki wyprawy i skrzynie z zebranymi okazami; słusznie uważali, że dzięki temu ich trudy nie pójdą na marne, a świat przekona się o dokonaniach załogi „Jeannette”. Dotarcie do lądu nie oznaczało ocalenia. Pod wieloma względami był to etap dużo dramatyczniejszy nawet od dramatycznej przeprawy morskiej. Jego bilans okazał się tragiczny.
„W królestwie lodu” jest znakomite i niekoniecznie trzeba być „zarażonym Arktyką”, by to docenić. Autor ma doskonały warsztat, zarówno jako badacz – przeprowadził imponującą kwerendę, jak i pisarz – bezbłędnie wybrał ze źródeł to, co najwartościowsze i najciekawsze, obficie cytując dzienniki, osobiste listy, pisma urzędowe czy artykuły prasowe. Opowieść płynie wartko, mimo dygresji nie tracimy z oczu głównego wątku, a szczególnie wielkie wrażenie robią ostatnie rozdziały. To pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którym podobał się „Terror” Simmonsa, potwierdzająca opinię, że gdy dysponuje się tak rewelacyjnym materiałem, nie trzeba go dodatkowo podkręcać. Takie historie i bez elementów nadprzyrodzonych doskonale się obronią. Czytajcie, póki trwa lato!
Hampton Sides, W królestwie lodu. Tragiczna wyprawa USS Jeanette, tłum. Tomasz Hornowski, Rebis 2016.
No to kolejny „must have”. Dzięki – przeoczyłbym pewnie :)
Proszę uprzejmie. Żadnych potworów, żadnej beletrystyki, będzie Pan zadowolony :)
Czyli bardziej reportaż niż horror? Nie powiem, że przeczytam, bo ciąglem w stuporze :(
Horrory zapewnia przyroda, potwory tylko naturalne: mróz, głód, odmrożenia itp.
Póki co nie chcę iść tą drogą. Zamiast o sytuacjach granicznych, chyba muszę przeczytać coś o komforcie, o opierdzielaniu się. Ewentualnie o wojażach na rowerze, ale to raczej nie ten kierunek co u Sidesa :P
Upały ciut za małe na literackie ucieczki w mrozy? :) Nie znam nic o opierdzielaniu się poza Obłomowem, może Ci podpasuje :P
To może po prostu pooglądam „Pamiętniki z wakacji”? :P
Tęsknisz za mięsnym jeżem?
Nie było mi dane oglądać prapremiery, dopiero później dobre ludzie pokazały na YT. Tęsknię za czymś bezpretensjonalnym, co będzie się samo czytało i przywróci mnie do pionu :)
Myślisz, że to tak łatwo znaleźć taką książkę? Ale próbuj, próbuj :)
Wypożyczyłem nowego Dewitta. Podchodzę bez oczekiwań, choć blurb próbuje mnie przekonać, że to małmazje. Przywołano Monty Pythona i bozia wie jeszcze kogo. Zobaczymy :)
To napisz potem koniecznie (na blogu), czy dało radę :P
Jeśli ma być o komforcie i opierdzielaniu się, to dla Bazyla pasuje mi tylko jakiś romans, którego akcja dzieje się w wyższych sferach. Niestety, nie znam żadnego, którego bohaterowie jeżdżą na rowerach:P
Może jest jakiś rower w „Ordynacie Michorowskim” :D
Ja rozumiem wielkopańskie perwersje, no, ale bez przesady! :P
No może faktycznie. Tam głównie rącze rumaki u karet.
Za grosz wyobraźni nie macie. Wystarczy osadzić akcję romansu we współczesności i już zamiast ordynata Michorowskiego pojawi się przystojny, dobrze zbudowany, dbający o siebie (nawilżacz powietrza ma na każdym biurku!) bogaty mężczyzna, który postanowił przestać rozbijać się jachtami po świecie (bo to takie pospolite) i zamiast tego odkrył nową życiową pasję: triathlon. W przerwach w opierdzielaniu się pomyka więc szosami na swoim wypasionym rowerku za dziesiąt tysięcy złotych (to na początek, bo potem kupi sobie lepszy). Ją (jak romans to romans) spotyka rzecz jasna nad jeziorem, gdzie – odziany w specjalnie dla niego zaprojektowany strój pływacki, uwypuklający jego męskie wdzięki – trenuje pływanie.
Nie wierzę, że nikt do tej pory nie napisał takiej książki! Jeśli nie, sama ją Bazylowi napiszę, zwłaszcza że materiału poglądowego („wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń…) mam skolko ugodna.
O rany o rany! Nie zapomnij o stosownej porcji scen erotycznych w nadbrzeżnych okolicznościach przyrody. Plus rozbuchane opisy potraw spożywanych przed i po.
Sceny erotyczne muszą być, to jasne. Chociaż nie wiem czy wyższe sfery mogą tarzać się po szuwarach. Ale o rozbuchanych opisach potraw zapomnij. Nasz bohater ma na stanie osobistą dietetyczkę (musi być wszak i rywalka!), która specjalnie dla niego układa wegańskie menu, uwzględniające odpowiednią ilość tłuszczów, białek i węglowodanów. Czytelnicy usnęliby przy pierwszym śniadaniu.
Nie w takich miejscach jak szuwary namiętność ponosiła arystokratów, doprawdy :D Autorka z talentem, taka jak ty, nawet owsiankę z chia i jagodami goi opisać potrafi barwnie, więc nie pozbawiaj czytelników wrażeń, przyjmując błędne założenia twórcze.
A w jakich ponosiła, w jakich?
Kolega widzę obeznany w najnowszych zdrowotnych trendach. Może napiszesz tę część o posiłkach, co? Widzę potencjał.
A w takich na ten przykład: https://www.pisf.pl/aktualnosci/anatomia-sceny-magnat
Nie zbaczaj tu z literatury na film. Scenę w makowcach każdy może nakręcić, ale napisać??!
Nie miało być o scenach w literaturze, tylko o rozpasanych arystokratach.
Eee, spoko. Jak dla mnie możecie ciągnąć ten wątek :P
A może sam coś dorzuć?
Nie mogę. Wciąż pozostaję pod wrażeniem szosówki za „dziesiąt tysięcy złotych” :) Wstrząsnęło to mną do tego stopnia, że nawet sceny mi nie w głowie :P
Oj tam. Wszystko można znaleźć za dziesiąt tysięcy, kto by się tam przejmował takimi produktami :) Lepiej się skupić na wyuzdaniu arystokracji.
Jak dla mnie posiadanie takiego roweru to jest przejaw wyuzdania. To miało być wszak dzieło współczesne, a tu kolega ZWL koniecznie chce stworzyć klasyczne dzieło. Kto to będzie czytał?
Aaa, to jak współczesne, to trzeba będzie kogoś do tego roweru przywiązać. Najlepiej kogoś w tych obcisłych rowerowych outfitach. Choć biorąc pod uwagę współczesne erotyki, to to może być za mało. Zawsze jednak można dołożyć pilotkę, pora i ubijaczkę do jajek (?), jak w Allo, allo :P
Spuścić Was na chwilę z oka i już świntuszą. Dobrze, dobrze, pociągnijcie ten wątek :D
Poczekaj aż dojdziemy do neoprenu, lateksu i obcej rasy spoza układu słonecznego. I zombiech :)
Latex-zombie-neopren. Brzmi jak całkiem niezły tytuł filmu klasy C :D
I żele. Nie zapomnijmy o żelach!
Ale żele w jakim celu? Do nawilżania cery? :P
Energetyzujące, energetyzujące, ech!
Chociaż, jeśli kogoś nie pobudzi lateks i neopren, to szkoda kasy na żel…
Teraz to nie żele energetyzujące, tylko napoje Żołnierze Wyklęci :P
Żołnierze Wyklęci występują w romansach z/dla całkiem innych sfer. Ale jeśli chcesz, proszę bardzo, możesz pisać równolegle. Zresztą chyba zaraz dostaniesz takie polecenie służbowe…
O, jak to widać, że nie jesteś na bieżąco z krajowymi nowościami w sektorze napojów energetyzujących :D A o poleceniach służbowych proszę chwilowo milczeć. Do jutra.
Nawet przez chwilę mi przez myśl nie przeszło, że to może być prawda. Jakżeż się myliłam, rany!
Reszta jest milczeniem:P
Rozumiem, że skonsultowałaś się z guglem :P Tak, reszta niech będzie milczeniem, stanowczo.
„Terror” mi się podobał, lecz odniosłem wrażenie, że lepiej byłoby, gdyby autor rozwinął wątek potworów ludzkich, a pominął stwora w ogóle. Dla ludzie są dużo straszniejsi od wszelkich maszkar.
No to właśnie coś takiego tu mamy. Chociaż o potworach ludzkich niedużo, wyjątkowo porządna załoga to była.
Dla mnie porównanie z TERROREM w ogóle nieuzasadnione i nie na miejscu; literatura faktu przecież rządzi się zupełnie innymi prawami niż beletrystyka. „W królestwie lodu” to zupełnie inna półka.
Gdyby z Terroru odjąć wątek nadprzyrodzony, to otrzymalibyśmy właśnie coś w rodzaju „W królestwie lodu”. Tematyka, klimat, a nawet sposób prowadzenia narracji są zbliżone. Tyle że Sides miał więcej i lepszych źródeł, więc nie mógł popuścić wodzy wyobraźni. Nie widzę w tym porównaniu nic niestosownego. Jeśli komuś podobał się Sides, ma duże szanse polubić „Terror” i odwrotnie.
„Terror” po Waszych ubiegłorocznych zachwytach kupiłam, do tej pory nie przeczytałam. Z kolei dla dzieci nabyłam „Wyprawę Shackletona” – też leży… Z tą książką więc na razie się wstrzymam.
Kiedyś niezmiernie lubiłam Cenckiewiczów (przeczytałam chyba wszystko co napisali i chyba wszystko mam w domu). Nie wracałam do nich od ponad dwudziestu lat (podejrzewam, że do niektórych to nawet od trzydziestu…). Aż mnie korci, żeby coś ponownie przeczytać, choć boję się, że nie napiszę, że mieli doskonały warsztat.
A ja tam Centkiewiczów nie czytywałem, poza jakimś Odarpim, i obiecuję sobie popróbować. Nie wiem, jak u nich z warsztatem, ale przynajmniej jedno z nich miało wrażenia arktyczne z pierwszej ręki.
O matko i córko, ja naprawdę napisałam „Cenckiewiczów”! Czas odłączyć nawet te marne skrawki wiadomości z kraju, do których zaglądam!
Pamiętam, że mi najbardziej podobał się „Fridtjof, co z ciebie wyrośnie?”, o Nansenie. Aż nie wiem czy dzisiaj nie wezmę tego jako lektury do poduszki:)
Napisałaś, ale subtelnie nie wypominałem, bo też się mylę, niestety :P Mam „Człowieka, o którego upomniało się morze” i chyba przy następnej fali upałów się skuszę.
Jeśli chciałbyś utrzymać się w kursie „historii, które napisało życie”, bardziej pasowałoby chyba „W lodach Eisfiordu”. Chociaż chyba nie przeszłoby Cenckiewiczowej weryfikacji, bo to o jakichś Rosjanach (tak mi się kołacze):P
Cenckiewiczowska weryfikacja to nie jest hasło, które byłoby tu mile widziane :P
I teraz jeszcze błędy gramatyczne, ech:( Chyba dostanę bana:P
Nie desperuj, Momarto :D
Kiedy ja na prawdę bojem się coś napisać bo napewno znuw popełniem jakiś błond!
Ale przeciesz na tym blogó niema ani jednego gramatycznego nazisty, fcale a fcale, to nie penkaj i pisz :D
Dorzucam do schowka. Kupię kiedyś i wrzucę na polarną półkę.
Centkiewiczów dobrze wspominam, ale nie wiem, czy wrócę, bo mi zgrzytali w zębach przy okazji opisywania wyprawy Scotta (na blogu robiłam takie mini porównanie).
Dyskutowaliśmy chyba o tym przy okazji Terroru? Jako nie-znawca Centkiewiczów i tak sobie poczytam :D
Przeczytałam. Wzdech, dała mi do wiwatu ta książka. Jest znakomita, po prostu znakomita.
No jest. A teraz Prószyński planuje coś podobnego wydać, znowu będzie się można katować zimnymi krajami.
A co, co? Bo ja mam jeszcze w schowku „Poza krawędź świata”, też z Rebisu, czytałeś, słyszałeś?
Ten Prószyński to „Na wodach Północy” McGuire, zapowiada się nieźle (http://www.proszynski.pl/Na_Wodach_Polnocy-p-34963-1-30-.html). O Poza krawędź słyszałem, ale nie miałem w rękach.
Aaaa, to! No patrz, nie zwróciłabym uwagi. Biorę natychmiast.
Zupełnie jak ja. Chyba tradycyjnie trzeci rok z rzędu będę miał polarną książkę na wakacje :D
Żeby tylko to lato dawało mi czas na beztroskie, wielogodzinne czytanie! Zarysowałeś tę niefortunną wyprawę lodową tak obrazowo, że aż zachciało mi się wtulić w kocyk (ten ponury descze za oknem) i czytać a czytać…
Aktualna pogoda absolutnie nie nastraja do polarnych lektur. Ale wtulenie w kocyk wziąłbym w ciemno. Niestety, życie jest okrutne :(