Po przeciwnych stronach stawu (Yaa Gyasi, „Droga do domu”)

Droga do domu

„Rozłączone siostry są jak kobieta i jej odbicie, są skazane na pozostawanie po przeciwnych stronach stawu”, mówi afrykańskie porzekadło. I sprawdziło się ono w przypadku przyrodnich sióstr Effii i Esi. Nigdy się nie poznały, chociaż przez chwilę były blisko siebie: w brytyjskiej twierdzy Cape Coast na afrykańskim Złotym Wybrzeżu. Effia jednak trafiła tam jako kochanka gubernatora, a Esi jako towar, niewolnica, za którą chętnie zapłacą handlarze.

Jest połowa XVIII wieku. Amerykańskie plantacje potrzebują rąk do pracy, a brytyjski garnizon potrzebuje nałożnic. O tym, jaką pozycję w twierdzy zajmie dziewczyna: żołnierską sypialnię czy śmierdzący loch, decyduje przypadek. Wydawać się może, że to Effia wyciągnęła lepszy los: została w Afryce, jej potomkowie weszli do lokalnej elity, otrzymali wykształcenie, prowadzili interesy. W przeciwieństwie do Esi i jej linii nie traktowano ich jak przedmiotów, nie wywieziono na morze, ich pleców nie ranił bat nadzorcy, ich dzieci i małżonków nie sprzedawano wskutek kaprysu białego pana. A jednak życie doświadczało obie rodziny równie boleśnie. Przysłowiowe „przeciwne strony stawu” oznaczały nie tylko fizyczne rozdzielenie wielką wodą, ale też odmienne perspektywy: tych, którzy handlowali niewolnikami, i niewolników; wyrwanych siłą z rodzinnej ziemi i tych, którym rodzinną ziemię wyrwali obcy. Uwikłanie w odmienną historię dwóch kontynentów, w każdym jednak przypadku trudną i bolesną, nieodmiennie też wyciskającą piętno na ludzkich losach. Na dodatek klątwa Maame, tajemniczej matki dziewcząt, w obu gałęziach rodziny wywoływała wieczny niepokój, kazała szukać czegoś, co trudno im było określić, a co my nazwalibyśmy własnym miejscem, tożsamością, harmonią ze sobą i światem: za tym gonią wszyscy bohaterowie powieści.

Siłą „Drogi do domu” są postacie kobiece, wszystkie bez wyjątku wyraziste, czasem twarde, zawsze niezależne, stawiane przed trudnymi wyborami. To one często grają pierwsze skrzypce, mimo iż żyją w patriarchalnym świecie. Moją faworytką jest Ness, córka Edi, urodzona w niewoli, ze skórą poznaczoną bliznami, „namacalnym duchem jej przeszłości”, dowodem straszliwych przejść, które jej nie złamały. Mężczyźni, szczególnie z linii afrykańskiej, wypadają bladziej, są czasem nawet nieco irytujący w swych życiowych rozterkach. Ale i wśród nich są postacie godne zapamiętania: Kojo, syn Ness, i H, jej wnuk: silni, pełni godności, szlachetni i odważni. ale też bardzo rodzinni. Obu przyszło żyć w czasach przełomowych i obaj próbowali zmienić coś na lepsze, nie tylko dla siebie.

Debiut Gyasi to nieco ponad czterysta stron dużego druku. Początkowo trudno pojąć, jak autorka zamierza zmieścić w tej ograniczonej objętości losy siedmiu pokoleń na dwóch kontynentach, jak głosi okładka. Wyjaśnia się to po pierwszych rozdziałach: autorka zawiera losy reprezentanta każdej generacji w jednym rozdziale, skondensowanym, plastycznym, często przejmującym. Przedstawia jakiś kluczowy moment z życia bohatera, w retrospekcjach pokazując, co doprowadziło go na życiowe rozstaje. Czternaście postaci – czternaście rozdziałów, jednocześnie stanowiących zamknięte opowieści i powiązanych ze sobą; na zmianę poznajemy potomków Effii i Esi, za każdym razem przesuwając się nieco w czasie i przestrzeni: począwszy od połowy XVIII wieku do początku XXI wieku, od Złotego Wybrzeża przez Alabamę i Nowy Jork po niepodległą Ghanę.

Jeśli miałbym zgłaszać jakieś zastrzeżenia, to do objętości właśnie. Saga, szczególnie tak szeroko zakrojona, oznacza dla mnie pewną rozlewność, niespieszną, drobiazgową narrację. I „Drodze do domu” nie zaszkodziłby czasem głębszy opis, dodatkowa garść detali. Wiele tu kolorytu epoki i miejsc, ale raczej sygnalizowanego jakimś akcentem niż szczegółowo odmalowanego. Gdyby Gyasi poszła w tę stronę, moja satysfakcja byłaby pełniejsza. I bez tego jednak dostałem solidną, dobrze napisaną powieść, która obiecująco rokuje na przyszłość. Mam nadzieję, że Gyasi nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.

Yaa Gyasi, Droga do domu, tłum. Michał Ronikier, Wydawnictwo Literackie 2016.

(Odwiedzono 662 razy, 2 razy dziś)

26 komentarzy do “Po przeciwnych stronach stawu (Yaa Gyasi, „Droga do domu”)”

  1. Ja na razie przedzieram się przez XIXwieczne, fabrykanckie niewolnictwo łódzkie. Tytuł zapisuję, ale póki co mam po lekturze „Ducha króla Leopolda” dość niewolnictwa i jego okropności. Tym bardziej, że wcześniej przeczytałem „Czarne skrzydła” Monk :(
    Swoją drogą zapisać blisko 300 lat rodzinnej historii i zrobić to, jak piszesz, dobrze, to nie w kij dmuchał :) Nazwisko warte zapamiętania.

    Odpowiedz
    • Ja sobie chciałem snuć porównania do „Korzeni” Haleya, ale nie zdążyłem z powtórką. A „Duch króla Leopolda” bardzo zacny, mocny, nadal pamiętam to i owo.
      Liczę, że Gyasi nie będzie jednorazowym fajerwerkiem i że się rozwinie ku pożytkowi czytelników.

      Odpowiedz
      • „Korzenie” to równie, a chyba nawet bardziej, wstrząsająca lektura niż książka Monk, która bardziej pochyliła się nad abolicjonizmem niż niewolnictwem (choć przecież tych rzeczy rozerwać się nie da). A co do meritum, to w poprzednim komentarzu zapomniałem dopisać „na 400 stronach”, bo to wzbudziło mój podziw :P
        PS. Ciekawe co teraz sądziłbym o „Chacie Wuja Toma”?

        Odpowiedz
        • Haley bezbłędnie rozegrał swoją historię. Chata Wuja Toma była wstrząsająca, miałem pewnie z 11 lat i chętnie bym wtedy podpalił jakąś plantację. A potem się okazało, że autorka sobie wszystko zmyśliła :P
          400 stron to jakiś nowy rekord skromności pisarskiej, niektóre kryminały są dłuższe :D

          Odpowiedz
          • Sądząc po tym co Hochschild napisał na temat wypraw Stanleya do Afryki, to spora część relacji z tamtych czasów to banialuki wyssane z palca :P A Stowe chyba nie głosiła, że „Chata ..”, to reportaż? :)

            Odpowiedz
  2. Mnie właśnie informacja o siedmiu pokoleniach skutecznie zniechęciło do lektury, ale skoro Gyasi pisze w sposób skondensowany, to może jednak będzie to coś dla mnie.;)

    Odpowiedz
  3. Może to obserwacja nieco na wyrost, ale czytając wspomnianego „Ducha…” czy tę recenzję, uświadamiam sobie, jak wielkie szczęście mam, że urodziłem się we współczesnej Polsce. Można sobie marudzić, ale do dziś jest wiele miejsc na świecie, w których urodzenie się oznacza żywot pełen cierpienia i beznadziei. Taka nieco słodko-gorzka refleksja, ale i takie potrzebne są.

    Odpowiedz
    • Hochschild, i nie tylko on zresztą, faktycznie budzi takie refleksje. Ja się zresztą, jako historyk, zabawiam czasem wymyślaniem, w jakim okresie chciałbym żyć, tak żeby nie przypadała na to życie żadna wojna czy inna katastrofa – i to jest trudne zadanie.

      Odpowiedz
  4. Kolejna książka na mojej liście „Must have & read”. Sagi były swego czasu (lata 80-te okres liceum ) moją prywatną lekturą obowiązkową. Z braku ciekawej literatury, wiadomo co było wtedy w księgarniach, po przeczytaniu wszystkiego co było możliwe, z mojej osobistej przepastnej biblioteczki, chętnie sięgałam po tego typu literaturę. „Sagi o ludziach lodu” nie zaliczyłam, może kiedyś jak czas okaże się łaskawszy i doba rozciągnie się do 48-72 godzin.
    Dziękuję za podpowiedź co warto czytać, a co omijać szerokim łukiem.

    lekturą obowiązkową

    Odpowiedz
    • Do Gyasi dorzuciłbym „Korzenie”, jeśli nie znasz albo znasz tylko serial, bo trochę się od siebie różnią. Czytanie sag to faktycznie albo przedsięwzięcie na czas liceum, kiedy ma się mnóstwo czasu, albo na emeryturę :)

      Odpowiedz
      • „Korzenie” czytałam dla relaksu i higieny umysłu między egzaminami na studiach, mając w pamięci serial. Mówiąc szczerze, nie pamiętam już dokładnie szczegółów – wiem, że to było wydanie I, mocno sfatygowane, pożyczone od koleżanki. Nauczona na lekcjach języka polskiego porównywałam wersję filmową do książki. W większości przypadków wcześniej czytałam książkę, a potem oglądałam film, tu było odwrotnie, dlatego porównywanie było trudne. Chętnie jeszcze raz sięgnę po ten tytuł, dziś rano znalazłam w antykwariacie za całkiem rozsądną cenę.

        Odpowiedz
  5. Sagi rodzinne lubię w skondensowanej formie (bo przecież „Sto lat samotności”, czy „Kamienie przodków” Aminaty Forny można nazwać sagami). Ale nie boję się objętości, wielopokoleniowości, czy przestrzeni (życie dwóch kontynentów!) tej książki. Większy problem mam z niewolnictwem.

    Nie, nie jestem jakoś nadmiernie wrażliwa, uprzedzona, czy szaleńczo „zajawiona”. Raczej dotychczasowe moje spotkania z niewolnictwem, z tymi wszystkimi historycznymi prawdami, nie były może nudne, lecz nie zostawały we mnie na dłużej.

    Może to problem związany z konstrukcją mojej psychiki, która nie potrafi zidentyfikować się w pełni z tamtymi problemami, takimi zdarzeniami. Bardzo brutalnie o tym świadczy chociażby moje przekonanie (całkowite i bezwzględne), że główna i zarazem tytułowa bohaterka książki Toni Morrison „Umiłowana” była białą dziewczyną o delikatnej, alabastrowej skórze. Ta myśl weszła do mojego umysłu w trakcie czytania i do teraz nie mogę się jej pozbyć – wbrew logice!

    A jednocześnie „Droga do domu” mnie fascynuje. Uwielbiam silne bohaterki i takie subtelne książkowe drzwi do egzotyki. Więc pewnie zacisnę zęby i nie będę przejmować się na wyrost swoim podejściem do tej tematyki. Bo chyba warto?

    Odpowiedz
    • Najwyraźniej nie śledziłaś w maleńkości przygód niewolnicy Isaury ani nie spłakiwałaś się nad Chatą wuja Toma. Nie wiem, na co miałaś nieszczęście na trafić, jeśli chodzi o niewolnictwo, ale musiały to być podejrzane lektury. Droga do domu może być przełomem, bo warto. Akurat rozdziały o niewolniczym okresie w życiu rodziny należą do najlepszych.

      Odpowiedz
  6. „Czarne skrzydła” czytało mi się rewelacyjnie! Lubię książki Sue Monk Kidd. „Droga do domu” niestety mnie nie porwała… Porzuciłam lekturę w połowie… Sporo negatywnych opinii w necie jest o tej książce. Tym bardziej zaskoczyła mnie Twoja pozytywna :-)

    Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.