W 1880 roku do szpitala w Milwaukee trafia młody mężczyzna z paskudną raną nogi. Chirurg Jan otacza go opieką, niestety stan chorego się pogarsza i grozi mu amputacja. Znienacka jednak w szpitalu pojawia się dwóch Indian, którzy chcą uleczyć „swojego białego brata”. Jan zezwala na nietypową kurację, a wdzięczny pacjent składa mu niespodziewaną propozycję.
Traper Karol Gordon zabiera Jana ze sobą na prerię, by pokazać mu piękno przyrody i dać zakosztować życia w nieznanych mieszczuchowi warunkach. Chce nauczyć młodego przyjaciela tropienia śladów, ale też naprostować mu poglądy na charakter Indian i eksploatowanie ich ziem. Wędrówka szybko jednak przekształca się w dramatyczny, pełen nagłych zwrotów pościg za mordercą dwóch mężczyzn i tajemnicą, która może zmienić losy plemienia Czarnych Stóp.
„Tropy wiodą przez prerię” ma wszystkie elementy powieści przygodowej,
która może podobać się młodszym i starszym czytelnikom: biwaki pod rozgwieżdżonym niebem, polowania (przy czym, uprzedzając ewentualne wątpliwości, napiszę od razu, że bohaterowie prezentują umiar w swych łowieckich zapędach i nie strzelają do grubego zwierza, jeśli wiedzą, że nie zdołają wykorzystać całego mięsa), spotkania z Indianami, dające okazję do prezentowania ich obyczajów i kultury (w wyjątkowo zresztą dyskretny sposób, mowy nie ma o łopatologii Nienackiego czy Szklarskiego), wreszcie wątek śledztwa w sprawie dwóch morderstw i pościgu za bandytą: strzelaniny, tropienie, pułapki w górskiej dolinie. Do tego sympatyczni bohaterowie: Jan, który z żółtodzioba staje się niezłym tropicielem; Karol Gordon, znakomity traper, przyjaciel Indian; oddany swej służbie sierżant Mitchell czy wreszcie Czarne Stopy: czarownik Czerwona Chmura i wódz Wysoki Orzeł, zatroskani o przyszłość plemienia i gotowi wprowadzić zmiany w jego życiu dla przetrwania. Wiadomo, że żaden czarny charakter nie ma z nimi szans. Całości dopełniają opisy przyrody stosowane z umiarem, ale barwne i plastyczne.
Wydawca zdecydował się zachować szatę graficzną oryginału: okładki i ilustracje Stanisława Rozwadowskiego, znakomicie oddające klimat powieści. Nie wiem, czy zachęci to do sięgnięcia po „Tropy” młodych czytelników, ale na pewno przemówi do tych, którzy – jak ja – poznawali Wernica kilkadziesiąt lat temu. Trochę zresztą obawiałem się powrotu do tej książki. Nigdy nie byłem zagorzałym wielbicielem klimatów indiańsko-kowbojskich. Oglądałem westerny i Winnetou produkcji niemiecko-włosko-jugosłowiańskiej, na przedszkolnych balach występowałem w stroju indiańskim, a na wczesnopodstawówkowych w kowbojskim. W literaturze wyjątek zrobiłem dla „Karibu” Nory Szczepańskiej i dla Wernica właśnie, którego stos powieści pochłonąłem mając dziesięć, może jedenaście lat. Okazało się jednak, że
„Tropy” dobrze zniosły próbę czasu:
czyta się z przyjemnością wynikającą nie tylko z cech, o których pisałem wyżej, ale też pięknej polszczyzny i bezpretensjonalnego korzystania z konwencji. Im bliżej byłem końca, tym lepiej rozumiałem uczucia Jana powracającego do miasta po lecie na prerii: „Jakże będzie mi brakować przez zimowe miesiące zapachu dogasających drew na wieczornym ognisku, nocnego tupotu spętanych koni i dalekiego poszczekiwania kojotów. Wśród szarych kamienic miasta nie odnajdę świtów srebrnych od rosy, zapowiadających nadejście dnia różowymi łunami na niebie”. Nie wątpię jednak, że to wszystko odnajdę w kolejnej powieści Wiesława Wernica.
Wiesław Wernic, Tropy wiodą przez prerię, ilustr. Stanisław Rozwadowski, Siedmioróg 2016.
Kapelusza kowbojskiego nie miałem, za to miałem pas z pistoletem „Precyzja” (chyba z Radomia) i pióropusz indiański. Wernic jakoś nie utkwił mi w pamięci choć na pewno jego książki czytałem. Z polskich westernów zapamiętałem „W stronę Kansas City” Bahdaja ale nie jest to szczególnie wdzięczna pamięć. Bardziej przemówiły do mnie „Orle pióra” Szklarskich i po pierwszym tomie pamiętam jak bezskutecznie „polowałem” (były takie czasy) na drugą część, którą dostałem dopiero w wieku kiedy już wyrastałem z takich książek.
Miałem kapelusz i pióropusz. kolta też, raczej bez pasa. Z westernów Bahdaja czytałem Czarne sombrero, ale chyba nie przeżyłem wstrząsu, bo nic nie pamiętam. Szklarscy mnie ominęli, za to duże wrażenie zrobił na mnie Indiański Napoleon Gór Skalistych Fiedlera. I Tecumseh Okonia dał się czytać bez wstrętu.
Jeśli chodzi o Fiedlera to miałem w stosunku do niego „mieszane uczucia” – jego książki podróżnicze jakoś mi nie podchodziły za to byłem zachwycony jego dylogią o Johnie Boberze. Nie lepiej było z Bahdajem, zdecydowanie bardziej wolałem go w wersji filmowej, jego książki, owszem, czytałem ale jakoś nie robiły na mnie wielkiego wrażenia.
Napoleona Arkady napisał na spółkę z synem, to dobra beletryzowana biografia. Trylogii Orinoco jakoś nie poważałem specjalnie, nudziła mnie.
Przygody marynarza polskiego pochodzenia w Ameryce Południowej walczącego o wolność Indian nie mogły nudzić! Cóż za dezynwoltura! :-) Mnie poza książkami o Boberze do Fiedlera nie ciągnęło. Nie kusił mnie nawet dosyć specyficzny dobór fotografii jak na literaturę podróżniczą kierowaną (chyba) do dzieci i młodzieży :-)
Byłem zepsutym dziecięciem i wolałem Robinsona Crusoe od choćby najbardziej nawet ojczystych przeróbek :D
Nie byłem takim ortodoksem, zadowalały mnie półprodukty bo pamiętam, że Robinsona poznawałem z przeróbki Stampf’la :-)
No wiadomo, że Stampf’la, nic innego nie było dostępne w bibliotekach dla dzieci. I stwierdzam, że jego przeróbka zdecydowanie wyszła książce na dobre :D
Stampf’la już nie pamiętam oprócz ogólnego wrażenia, że było dobrze – nie da się zaprzeczyć, że dzieci nie wytrzymałyby wykładów Defoe.
Dorośli też nie wytrzymują, potwierdzone info :P
Owszem, pamiętając lekturę z dzieciństwa można doznać szoku ale nie jest najgorzej, znam książki znacznie młodsze, z którymi czas obszedł się o wiele bardziej okrutnie.
Ale Robinson zestarzał się brzydko, lepsze są Podróże Guliwera.
No nie wiem, może to chyba bardziej kwestia treści bo w naszych bezbożnych czasach Robinson z jego odwoływaniem się do Boga brzmi irytująco i anachronicznie, a w Guliwerze tego nie ma, jest że tak powiem ogólnoludzki.
Treści też, ale o ile pamiętam, grubsze fragmenty o religii znajdują się dopiero po koniec. Ale i tak jest to niestrawne.
Ja tam tylko trochę narzekałem, jak na książkę, która ma 300 lat jest, moim zdaniem, całkiem nieźle, ale że nie czyta się tego jak „Wyspy skarbów” to nie przeczę :-).
No owszem, to 300 lat nieco Robinsona usprawiedliwia :) Ale tylko nieco. I tak mam wrażenie, że przez te trzy wieki więcej ludzi czytało przeróbki i skróty niż pełną wersję.
U mnie to wrażenie graniczy z pewnością :-) a wracając na indiańskie tropy, to szkoda, że Sokole Oko nie doczekał się przeróbek. Kiedyś przymierzałem się do „Ostatniego Mohikanina” ale po kilkunastu stronach poddałem się. I pomyśleć, że to swego czasu był bestseller spod lady :-)
Coopera chyba nie czytałem, zupełnie nie wiem czemu. Pewnie w bibliotece nie było :D
Musiałbyś być wielkim miłośnikiem Indian, żeby przez to przebrnąć, choć w tamtych latach pewnie tak się tego nie odczuwało. Ja za to nawet nie musnąłem Maya – na pociechę miałem westerny, w którym Indianie mówili po niemiecku :-)
Jedyny May, którego przeczytałem w całości, to „W Kordylierach”, wydane w serii zeszytów Biblioteka Przygody i Podróży, bodajże. Strasznie było nudne. Ojciec lansował Winnetou, ale nie dałem się przekonać.
Za to oglądałem Winnetou nie dość, że po niemiecku, to w NRDowskim kinie :P
A ja osobiście bardzo lubię dość dowolną ekranizację „Ostatniego Mohikanina” z piękną muzyką Jonesa i Edelmana :D
Miałem w swojej czytelniczej karierze okres indiańsko – kowbojski, oj, miałem :) Leciały Grey Owle i Sat Okhy, zaczytywałem się Szklarskimi (mam gdzieś w pudle 3 tomy „Złota Gór Czarnych”) i Mayem. No, po prostu pakowałem w siebie każdą książkę w temacie. I co? I nic nie pamiętam :( Ale skoro tak zachęcająco piszesz … :) Mam podkład w postaci dziesięciu odcinków Westworld. Tematyka trochę inna, ale dekoracje wprowadzają w te właśnie klimaty, o których tu mowa :)
Cała ta indiańska literatura dziecięco-młodzieżowa to akurat nie są dzieła wiekopomne, nie ma się co biczować :D Ja tam chyba żadnego Sath-Okha w ręku nie miałem nawet, chociaż coś stoi na półce i może na fali indiańszczyzny się skuszę.
No nie są, ale o ile ścieżkę westernową w młodości zaliczyłem w ilościach raczej ponadprzeciętnych , o tyle strasznie po macoszemu obszedłem się z sf i fantasy. Ciekawe z czego to wynikało. Może życie na wiosce w latach 80-90 nie było tak stechnicyzowane jak teraz i bardziej ciągnęło człowieka do bezkresu prerii i koników :P
Moje życie w mieście nie było przesadnie stechnicyzowane, ale faktycznie wolałem sf niż westerny. Ale najbardziej lubiłem horrory, czyli co? Za mało grozy miałem? :D
Ooo, horrory klasy zet, to był przez pewien czas chleb mój powszedni. Co można uznać za o tyle dziwne, że ja strasznie lękliwy byłem i ciemności bałem się jak fiks. Do tej pory mi trochę zostało :P Ale na nic tak nie czekałem, jak na kolejnego Mastertona :) Wychodzi mi na to, że czytałem zrywami tematycznymi. Po pierwszym Ludlumie na przykład poszła cała rzeka sensacyi z Ambera :D
Mastertony leciały jeden za drugim, a równocześnie wszystkie tandetne horrory klasy C, jakie były w wypożyczalni wideo :D Ludluma nigdy nie polubiłem, wolałem Forsythe’a, to było coś :D
O, widzisz! A ja do filmowych horrorów nigdy się nie przekonałem. Podobnie do gier FPP w tej scenografii. A do tych horrorów i sensacyj, to nas chyba, jak ćmy do ognia, ciągnęły te kolorowiaste okładki ówczesnych wydań :)
Nie ma to jak klasyczny horror z żywymi trupami i strumieniami keczupu :D
Ech, każdy ma inne doświadczenia :) Ja zaczytywałem się Mayem, choć akurat „Winnetou” ominąłem, za to miałem chyba wszystko we wspomnianej wyżej serii „Biblioteka Podróży, Przygody i Sensacji”. Wernic to była dla mnie zawsze podróbka Maya, zapewne niesłusznie. Wolałem amerykańskie opowiastki których tytułów nawet nie pamiętam. Z Fiedlera tylko „Mały Bizon” się zmieścił tematycznie, a potem „Szalony Koń” jego syna Marka. Trylogia Szklarskich i cykl Okonia – no, to była biblia po całości, czytałem i zgłębiałem tło historyczne ile się dało w tamtych czasach (a poza „Wigwamy, rezerwaty, slumsy” nie było wiele ppularnonaukowych opracowań). Co ciekawe, autorski maszynopis „Tecumseha” znajduje się w mojej bibliotece, miałem go w rękach kilka lat temu, niezłe wrażenie. A podstawę faktograficzną (wątłą) do postaci Kosa znalazłem też po latach w broszurkowej biografii Okonia (rzeczywiście był gdzieś wspomniany taki Polak przy Tecumsehu, kościuszkowiec – ale prawie nic o nim nie wiadomo).
Czytałeś „Tajemniczy szept”?? Nic nie pamiętam, ale swego czasu uważałem, że to najlepsza część tej serii :D „Szalony Koń” średnio mi się podobał, ale jeśli nie znasz, to polecam „Indiańskiego Napoleona Gór Skalistych”, sto lat temu zrobił na mnie duże wrażenie, to była pierwsza rzecz, która odmitologizowywała romantyzm amerykańskiego podboju Dzikiego Zachodu.
Mimo wszystko Indianie i kowboje są dla mnie strawni w małych dawkach oddzielanych dużymi przerwami:)
Skąd masz autorski maszynopis Tecumseha ?
A… sorry, maszynopis jest nie u ciebie, ale w bibliotece. W Lublinie ?
Ach, ach. Podłączam się po łańcuszek miłośników „Złota gór czarnych”. Przeczytałem jeszcze w szkole podstawowej będąc, choć wtedy jeszcze czytałem raczej niewiele. I podobnie jak Marlow nie byłem nigdy specjalnym miłośnikiem klimatów westernowych. Zawsze bardziej podobały mi się pastisze – albo ewentualnie „Deadwood”.
Wszyscy o tych Szklarskich, a ja nic, nie czytałem :P