Przez całe dzieciństwo jeździliśmy z rodziną na wakacje pekaesem, ewentualnie zakładowym autokarem. Nie znam więc z autopsji podróżowania na długie dystanse maluchem wyładowanym po dach wszystkim, co mogło się przydać w drodze i u celu wędrówki. Wiadomo, że czego się nie wzięło z domu, tego się nie miało – od pompy paliwowej i krzesełek turystycznych po puszki z paprykarzem szczecińskim. W końcu na uspołeczniony handel w kurortach nie było co liczyć. W przypadku wojaży zagranicznych natomiast handel dopisywał, ale skąpy urzędowy przydział walut wykluczał rozbuchane zakupy. Chyba że w zakamarku wypchanego auta udało się ukryć jakieś dobra szczególnie pożądane przez tubylców…
Książka Natalii Rolleczek, pisana w pierwszej osobie i w sporym stopniu autobiograficzna,
składa się z dwóch warstw. Pierwsza to lekka, dowcipna opowieść o rodzinnym wyjeździe przez Ukrainę i Rumunię do Bułgarii. Decyzja o podróży zapada dość spontanicznie i niemalże w ostatniej chwili, co w roku 1970 zwiastowałoby niechybną porażkę, zważywszy skomplikowane i przedłużające się formalności paszportowe. Autorka jakoś lekko się nad tym prześlizguje, skupiając się raczej na perypetiach z gromadzeniem niezbędnego wyposażenia, jeśli jednak sprawdzimy, kim był mąż Natalii Rolleczek, to przestaniemy się dziwić. Ostatecznie udaje się wyruszyć, a każdy kilometr drogi przynosi nie tylko nowe widoki i wrażenia, ale też niespodziewane kłopoty: do rangi niemal katastrofy urasta problem z otwarciem bagażnika samochodu, który zablokował się po stłuczce, a który to bagażnik koniecznie życzy sobie obejrzeć podejrzliwy celnik (moment otwierania klapy za pomocą łomu musi rozdzierać serce każdego automobilisty).
Druga warstwa powieści to wspomnienia, jakie budzą w bohaterce kolejne miejsca, widoki, głosy, wydarzenia.
To są już partie zaprawione smutkiem i goryczą, zwykle bolesne, z rzadka jedynie przewija się jakiś epizod radośniejszy czy szczęśliwszy. Część tych epizodów układa się w coś w rodzaju prologu i dodatków do „Drewnianego różańca”: poznajemy dzieje rodziny Rolleczków, zamożnych chłopów, którzy wyrzekli się najmłodszego syna, bo nie widział. Tak samo wyrzekli się wdowy po nim i wnuczek. Ta bezduszność dziadków pociągnęła za sobą ciąg wydarzeń, w wyniku których ostatecznie Natalia wylądowała w sierocińcu sióstr felicjanek. Wiele miejsca zajmują retrospekcje okupacyjne: narratorka nocami widuje swoją siostrę Łucję, która została wywieziona przez Niemców do obozu w Ravensbrück i tam zmarła. Rozmawia z nią, spiera się – daje się wyczuć, że los Łucji głęboko boli i niepokoi Natalię, że zaszło coś, z czym trudno się jej pogodzić i co budzi w niej wyrzuty sumienia. Siostry wzajemnie przerzucają się pretensjami, a my stopniowo poznajemy przyczyny tego stanu rzeczy.
Tytułowe urocze wakacje są więc podróżą zarówno w czasie, jak i przestrzeni.
Nowe wrażenia budzą duchy przeszłości, zmuszają do rozrachunku z minionymi latami. Narratorka, w jednej chwili pochłonięta targowaniem arbuzów, w drugiej zagłębia się w trudnych wspomnieniach. Wraz z nią czytelnik przeskakuje ze słonecznej szosy czy plaży do zimnego Drohobycza czy wyziębionej sypialni w sierocińcu, od sytych posiłków do głodowych porcji, z atmosfery letniego luzu do pełnych napięcia dni okupacji. Kontrasty są naprawdę ostre, przejścia nagłe, nie pozwalają się rozleniwić, zmuszają do napinania uwagi, żeby z okruchów przeszłości poskładać w miarę spójny obraz. To dzięki temu powieść wciąż jest tak zajmująca: część współczesna, aczkolwiek nadal ma pewien urok, a nawet walor dokumentalny, jest w gruncie rzeczy zbiorem lekkich, by nie rzec błahych, epizodów i obrazków; partie wspomnieniowe mają większy ciężar gatunkowy, są wyraziste, niepokojące, pozwalają głównej bohaterce zaistnieć nie tylko jako żonie i matce, ale jako człowiekowi od dzieciństwa boleśnie dotkniętemu przez los. Maż, udane dzieci, pisarska kariera, zagraniczne wakacje mogą się wydawać rekompensatą za wszystkie lata niedostatku i pogardy – te jednak nie dają o sobie zapomnieć i pewnie nigdy nie dadzą. Żaden wyjazd nie pozwoli od nich uciec.
Natalia Rolleczek, Urocze wakacje, Wydawnictwo Literackie 1972.
O „Uroczych wakacjach” pisały również: To przeczytałam, Anna, Naia i Pyza Wędrowniczka.
Maluchem, nie maluchem, każdy wyjazd wakacyjny z przychówkiem, to spore wyzwanie. W tym roku było nam oszczędzone, ale przyznam szczerze, że tęskno mi za innymi, niż przez cały boży rok oglądanymi, widokami :) Muszę w końcu zasiąść do Rolleczek sam, bo głośne czytanie utknęło w 1/3 „Kuby …” i końca nie widać. No i muszę chyba znaleźć coś dla starszych.
Nasze dzieci w tym roku nieźle zniosły podróże, może dorosły :D Kuba mnie oczarował, pochłonąłem na dwie raty i wciąż mnie trzyma. Dla dorosłych wybór Rolleczek jest mniejszy, pewnie weźmiesz, co biblioteka akurat ma na stanie.
A ja, jako już rzekłem, wciągnąć się nie mogłem. Za to, przez zupełny przypadek odczarowałem czytanie przy pomocy wypożyczonych dla Starszego (olał zupełnie, chyba pora na kasatę komórki :P ), światów Chrestomanciego. Podobało mi się do tego stopnia, że nawet przez chwilę pomyślałem o notce, ale potem mi przeszło. Jakby co, polecam :)
No popacz, a mnie z kolei pierwszy Chrestomanci w ogóle nie podszedł, przeczytałem, ale bez zachwytu. Ale zanotkować byś mógł :)
Bo pierwszy akurat najmniej ciekawy, rzeczywiście :) Ale potem są dwa inne światy i oba ciekawe. Zresztą i pierwszy mi się podobał, bo lubię czytać o totalnie niewychowanych dzieciach. Wtedy moje zyskują i mogę sobie powiedzieć: „Nie jest najgorzej” :P
O nie, żadnego czytania o niewychowanych dzieciach, mam swoje :D
Grzeczne i miłe :)
Chyba nie mówisz o moich :P
A nie dziwi Cię, że ze względu na pracę męża nie mieli lepszego samochodu? W końcu maluch to żadna atrakcja. Nawet w czasach PRL-u ludzie mieli lepsze samochody. :)
Nie napiszę, co myślę o ludziach, którzy wyrzekli się syna tylko dlatego, że był niewidomy…
To nie był maluch, oni mieli bodajże skodę. Maluchami to jeździli moi znajomi w latach 80. :)
Cały ten wątek z rodziną Rolleczków jest znakomity; ród pracowity, całkowicie oddany ziemi, matriarchalny i absolutnie chyba pozbawiony uczuć wyższych :(
Przeczytałam książkę dopiero teraz. Jest świetna! Zapoznałam się też z wywiadem i zauważyłam, że niektóre szczegóły ze swojej biografii Rolleczek przedstawiła inaczej niż w książce. W wywiadzie twierdzi, że nogę złamała w Bułgarii, a w książce – że w Czechosłowacji. Inaczej przedstawia też okoliczności aresztowania Łucji. Teraz nie wiem, w którą wersję wierzyć: tę z książki czy z wywiadu.
A co do samochodu, jednak mieli fiata, bo przed opisem stłuczki jest takie zdanie: „Stoimy przy fiatach, Markowie i nasza czwórka”. :)
Wywiad i książkę dzieli parę dziesięcioleci, drobiazgi naprawdę mogą się nie zgadzać – a w sumie nie ma to chyba większego znaczenia? Nie wiem, skąd wziąłem skodę, musiała być w tekście, a nie chce mi się sprawdzać :) Zresztą to też drobiazg.
Ale książka bardzo dobra, faktycznie.
Jasne, że to nie ma większego znaczenia. Na starość pamięć zaczyna szwankować, nic więc dziwnego, że Rolleczek zapomniała, w którym kraju złamała nogę. W wywiadzie twierdzi też, że w dniu aresztowania Łucji jej siostra Izabela Olszewska miała 5 lat, tymczasem Izabela urodziła się w roku 1930. :)
Takie rzeczy powinna autorka wywiadu uściślać, niestety chyba nie jest to rozmowa najwyższych lotów.
Och, znowu czeka mnie wyprawa do biblio! Tymczasem zmagam się z gangiem panny Teodory:-) Co do wypraw…wspominam taką jedną do Rumunii, 38 godzin w pociągu i rozerwany na strzępy, przez rumuńskiego celnika, ukochany miś. Rok 1971. W latach 80 tych maluchem pchało się do Hiszpanii i Bułgarii, człowiek wysiadał głuchy i połamany, ale warto było:-)No, bo te owoce, to słońce, ten piasek..
Rumuńscy celnicy jacyś wyjątkowo wredni byli, bo w książce to oni czepiają się zamkniętego bagażnika.
Człowiek jak młody, to wiele zniesie, a to ruskim pociągiem do Wilna, a to zepsutym autokarem do Czechosłowacji, nigdzie mu się nie spieszy, a potem przynajmniej ma co wspominać :D
O, masz! Ruskim pociągiem to ja do Leningradu prułam. Okna się nie otwierały, temperatura przypominała piekło, czaju brakło, a kuszetka miała 3 poziomy. Jako najnikczemniejsza wzrostem musiałam się wdrapywać na ten trzeci poziom, a spaść stamtąd oznaczało zginąć na miejscu…:-) Rozmarzyłam się!
Jako żywo tak właśnie było. „Okna zakryto na zimu”, chociaż ledwie październik był, grzali przepotwornie i jeszcze były baniaki z wrzątkiem na końcu wagonu :D A ruski celnik urządził licealistom pokazówkę z groźbami rewizji osobistych i innych represji, byle mu oddali te żałosne nielegalne rubelki. W najlepszym hotelu w Wilnie na śniadanie tylko razowiec (gliniasty, ale przepyszny) i salceson :D
No tak… Od siebie trudno jest uciec. A podróże maluchem pamiętam, ale wtedy jeszcze podróżowałem samotnie z rodzicielem.
Ja pamiętam opowieści koleżanki ze szkoły: cztery osoby plus pies plus bambetle :D