Mario Giordano kupił mnie pierwszym zdaniem, które obiecywało bardzo wiele i – dodam od razu – nie były to czcze obietnice. „Moja ciotka Poldi w dniu swoich sześćdziesiątych urodzin wyprowadziła się na Sycylię, by tam elegancko zapić się na śmierć, spoglądając przy tym na morze”. Czym prędzej pospieszyłem zacieśniać znajomość z tak intrygująco przedstawioną heroiną.
Życie Poldi nie było łatwe,
miała na koncie kilka „niewesołych zakrętów, uskoków i błotnych lawin”. Co prawda przyprawiło ją to o melancholię, „ale mimo to nadal często się śmiała, kochała, ostro tankowała i po prostu nie potrafiła odpuścić, kiedy coś szło nie po jej myśli. Czyli w gruncie rzeczy zawsze”. Jako kostiumolożka potrafiła się doskonale ubrać na każdą okazję, a niespożyta energia sprawiała, że „musiała wziąć sprawy w swoje ręce i zaprowadzić porządek”. Poldi obserwujemy oczami jej siostrzeńca, aspirującego do miana pisarza (czemuż tacy młodzieńcy zawsze muszą być aspirującymi pisarzami?), który pomaga krewnej w przeprowadzce na Sycylię, gdzie zamierzała oddać się aktywności wspomnianej w otwierającym książkę zdaniu, a potem staje się jej powiernikiem, któremu opowiada o wszystkim, co się wydarzyło. A poza zwykłymi perypetiami związanymi z przenosinami w nowe miejsce wydarzyło się morderstwo – zginął młody chłopak, który pomagał Poldi w zakupach. Niby nikt bliski, ale ciotunia nie mogła przecież zostawić tej sprawy odłogiem…
Ciotka Poldi jest postacią bardzo wyrazistą,
wręcz nieco przerysowaną, jednak jej działania obserwuje się z zaciekawieniem i rozbawieniem: stroje, codzienne zwyczaje, nietypowe hobby, niespożytą energię i odradzający się apetyt na życie. Inni bohaterowie na jej tle nikną, zresztą Giordano raczej ich szkicuje, nadając każdemu kilka dominujących cech wyglądu i charakteru, niż dokładniej ich prezentuje (aczkolwiek nawet te szkice mają masę wdzięku, jak opis ciotek narratora). Nie jest to brak szczególnie dokuczliwy, wiadomo, kto gra pierwsze skrzypce w książce i na kim ma się skupiać uwaga czytelnika. Świetne są wszelkie scenki rodzajowe, których autor nam nie szczędzi – kulminacją tych wszystkich smaczków jest opis sycylijskiego wesela.
Wychowany na drętwych czytankach niemieckich opiewających uroki turystycznych atrakcji Berlina i Poczdamu, z trudem wierzyłem w to, że niemczyzna może być tak giętka. Autor konstruuje zdania niczym wielopiętrowe wieże, a tłumaczka, Agnieszka Hofmann – tu wyrazy zawodowej zawiści – świetnie sobie z tą ekwilibrystyką radzi. Styl jest barwny, lekki, oddający sycylijską radość życia i bujną osobowość głównej bohaterki. Na dodatek to chyba pierwsza zabawna niemiecka książka, jaką czytałem.
Rzecz jasna, nie można mieć wszystkiego.
Najsłabszym elementem powieści jest wątek kryminalny. Poldi ma co prawda pracę śledczą we krwi jako córka nadkomisarza policji i doskonale zna teorię („powodzenie każdego śledztwa spoczywa na dwóch filarach: notatkach i tablicy korkowej”), to jednak dochodzenie posuwa się do przodu niemal wyłącznie dzięki kolejnym przypadkom i zbiegom okoliczności. A gdyby nie znajomość ciotki Poldi z jednym z eks-Beatlesów, to w ogóle utknęłoby w martwym punkcie. W oczekiwaniu na kolejną wskazówkę tempo akcji nieco siada i można zacząć się zastanawiać, czy aby trup nie został wprowadzony do książki tylko po to, by Poldi mogła poznać interesującego policjanta, na którego od razu zagięła parol.
Dziwne, że wydawca nie zdecydował się na premierę przed wakacjami. Miałby murowany plażowy bestseller. Szansy na bestseller, rzecz jasna, nie traci nawet jesienią, kiedy wraz ze skracającym się dniem wzrasta zapotrzebowanie na wysokowitaminowe i pełne kolorów powieści, niezobowiązujące umilacze szarych dni.
Mario Giordano, Ciotka Poldi i sycylijskie lwy, tłum. Agnieszka Hofmann, Initium 2017.
Szanowny Panie Zacofany. I znowu naraża mnie Pan na koszty. Ileż to ja już kupiłam książek po przeczytaniu Pana bloga! Ale uczciwie mówiąc, nie żałuję tego. I tę książkę na pewno kupię, niestety trzeba czekać na nią do 12 września. Pozdrawiam i nieustająco czekam na nowe czytelnicze inspiracje.
Ach, jak ja lubię, gdy mi czytelnicy robią takie wymówki :) Bardzo się cieszę, że jestem źródłem aż tylu inspiracji. Pozdrawiam.
Brzmi równie barwnie, jak wygląda okładka :). Może się skuszę, bo bardzo takie klimaty lubię.
Zachęcam.
Trzeba przyznać że Cioteczka w Twoim opisie brzmi intrygująco. Wygląda na to że w jej towarzystwie jesienne wieczory mogą stać się mniej smętne.
Owszem, a ja sobie jeszcze do książki dołożyć kolorowego drinka i coś słodkiego, to w ogóle – żadna szarówka nie straszna :)
Wiadomo: Malinówka i pogryzki to obok książki obowiązkowy jesienny ekwipunek podręczny ?
A nie lepiej szarlotka?
szarlotka? Za dużo czasu by to zajęło. Lepiej sobie zamiast pieczenia poczytać. ?
W drodze na targ po malinówki zawsze można zahaczyć o cukiernię :P
Heh tylko u mnie Malinówka ma postać nalewki stojącej na domowej półce ?
Aaaaa. No to faktycznie szarlotka jest zbędną stratą czasu :D
No właśnie szarlotką jeszcze książkę można pociapać a Malinówka ma odpowiednie walory higieniczne, praktyczne i zdrowotne ?
Uznaję więc wyższość Twojego sposobu :)
Podobnie jak Ciebie kupiło mnie pierwsze zdanie, bo brzmi jak fajny plan na starość. Niestety, to co udaje się Poldi w naszych realiach emerytalnych … :P I podobnie jak Joanna czekam na premierę, bo Beksińscy w parze z pogodą mogą mnie wpędzić w niezdrowe klimaty :)
Plan jak plan, mogę siedzieć na własnym tarasie, niekoniecznie czekając na śmierć :) Ja się przy tej pogodzie dobijam Mankellem, więc rozumiem tęsknotę za czymś lżejszym.
Tym bardziej, że łatwiej teraz o dobrą literaturę dołującą niż porządnie napisany rozweselacz. Całe szczęście mam całą, Kitkową półkę nieprzeczytanych Pratchettów. I tak, tak, wiem :P
Ale to zawsze tak było przecież, naród nie umie w zabawne książki niestety. Pratchetta nie komentuję, może sobie nawet zarzucę jakąś powtórkę.
A ja to chyba wezmę sobie na ruszt jakąś starą JCh. „Wszystko czerwone” zawsze na propsie :) Albo odpalę Zosię z Kociej ostatnią. Może Młodszy posłucha :)
Wszystko czerwone faktycznie zawsze dobre :) Ale nie kuś :P
Jako alternatywę mam wypożyczonego odruchowo „Kukuczkę”, ale póki co Zdzichu mi działa na nerwy, więc nie wiem czy psychicznie wytrzymam czytanie o kolejnym indywidualiście. Tym bardziej, że po jakimś dokumencie odniosłem wrażenie, że pan Jerzy też łatwy we współżyciu nie był :P A ręka już sięgała po Wandę :)
Wskoczyłbym w kolejny świat Chrestomanciego, ale jak raz WBP nie ma 4tego tomu :(
No zaiste, galeria oryginałów, można mieć dość. Chrestomanci to chyba luźne tomy, sprawdź, bo może da się czytać bez tego brakującego.
Luźne, luźne, bo oprócz bohatera serii każdy o czym innym. Niemniej jednak wolałbym za koleją :D
Fundamentalista :)
Mści się to na mnie okrutnie w momencie przerwania cyklu. Zapominam początek i zamiast olać i wybrać dowolny z kolejnych (po rzeczonej przerwie), to ja, z uporem godnym lepszej sprawy, cisnę od początku :P I stąd Pratchett w powijakach, bo nie da się przeczytać kilkudziesięciu tomów ciupasem :)
Chciałem napisać przecież i u nas można się zapić, ale w sumie i z tym niedługo będą problemy.
Zapić się faktycznie można wszędzie, ale chodzi o to, żeby to zrobić w jak najatrakcyjniejszych okolicznościach przyrody :) Ciocia wybrała sobie bardzo efektowną scenografię.
No i kluczowe jest tutaj to „elegancko” :D
W niektórych kręgach, żeby było elegancko, wystarczy z kieliszka :D
Albo z osłony od kierunkowskazu Żuka. Masz rację, wszystko zależy od towarzystwa i tego jak ono definiuje elegancję :P
moi teściowie ze łzami w oczach wspominają imprezy w przyfabrycznym ambulatorium, podczas których pito z naczynek do przepłukiwania gałki ocznej. Takie płaskie, soczewkowate :) Plus naczynia laboratoryjne.
Ach, szkło laboratoryjne! Niezastąpione zarówno przy destylacji jak i degustacji :P
PS. Niezły dryf, ciocia byłaby z nas dumna :D
Tak, ciocia na pewno by doceniła fantazję tej konwersacji :D
@Bazyl. No ale akurat Pratchetta to można cyklami, można na wyrywki, bez napinania się na całość. Ja niektóre tomy mam przeczytane raz, a inne po sześć razy :D
Wiem, wiem, widziałem rozpiskę na jakiejś stronie, ale cóż poradzę jak zniechęcam się „Kolorem magii” i potem mi się nie chce. Przebóg!, muszę się przemóc :P Może jak się wprawię, to pokończę kilka ponapoczynanych seryjek :)
No weź, kto zaczyna od Koloru magii, od tego się łysieje i zęby przednie się psują. Zacznij od Czarownic. Albo od straży miejskiej. Nie, od Czarownic, Niania Ogg zostanie Twoją idolką :D
Na końcu klawiatury miałem napisanie, że wolę Babcię niż panią Ogg, ale w końcu TA piosenka oraz słabość tej drugiej do kufelka sprawiają, że to Niania jest mi duchowo bliższą :D
A no właśnie, właśnie :D Czytaj wiedźmy :P
Na razie utknąłem w Beksie i nijak ruszyć nie mogę. Myślisz, że „Trzy wiedźmy” na przełamanie? :)
Wiedźmy zawsze dobre :)
Znaczy brać:-) Podobają mi się tłumaczenia Agnieszki, ale lizusowsko przyznam, że Humboldt też był dobrą robotą:-)
To ja podziękuję w imieniu małżonki i własnym, Agnieszka niech sama dziękuje :) I brać, brać, rzecz jasna.