Proza Iana McGuire’a jest szorstka jak lina cumownicza i brutalnie bezpośrednia jak marynarskie rozmowy. Zapomnijcie o romantyce morza i żądzy przygód, które gnały ludzi na szerokie wody. Marynarze na pokładzie „Ochotnika” pożądają głównie pieniędzy, a co najmniej jeden z nich pragnie też zaspokajać swój zew krwi, ślepy i bezwzględny.
Kierunek: Grenlandia
Statek wielorybniczy „Ochotnik” wypływa na połów w stronę Grenlandii. Załoga pragnie udanych łowów i sowitych zysków, chociaż słychać szepty, że kapitan Brownlee to uosobienie pecha i żaden armator nie powinien mu powierzać nawet balii. Widać jednak z jakichś przyczyn właściciel „Ochotnika” postanowił zaryzykować. Początkowo rejs nie zapowiada się źle: udaje się znaleźć stado fok, które zostaje zmasakrowane, łupem marynarzy pada też wieloryb, więc nastroje są dobre, mimo iż na pokładzie doszło do brutalnego ataku na chłopca okrętowego. Jego zwłoki wkrótce zostają odnalezione w ładowni, a na statku dzieje się coraz gorzej. Wreszcie przychodzi katastrofa…
Zmierzch wielorybnictwa
„Na wodach Północy” to świetna powieść marynistyczna, pokazująca życie i pracę marynarzy bez osłonek i upiększeń. Marynarze widzieli i przeżyli wiele; są ostatnimi, którzy jeszcze polują na wieloryby; populacja tych zwierząt została bowiem przetrzebiona, a i świat nie potrzebuje już fiszbinów i tłuszczu. Pod pokładem śmierdzi, żarcie jest podłe, robota ciężka, a zęby kiwają się od szkorbutu. Nikt się tu z nikim nie cacka; porachunki załatwia się pięściami albo nożem. Gdy na statku zostaje znaleziony trup, rozpoczyna się dochodzenie, ale nie znaczy to, że powieść zmienia się w kryminał. Czytelnik dobrze wie, kto dopuścił się zbrodni, i może jedynie z pełną obrzydzenia fascynacją obserwować, jak sprawca manipuluje ludźmi i faktami, by ukryć swoją winę i przerzucić ją na niewinnego towarzysza. Śledztwo to bowiem jest częścią rozgrywki, jaka toczy się na „Ochotniku” – rozgrywki między bezwzględnym złem a dobrem i poczuciem sprawiedliwości, które zresztą najpierw muszą odrodzić się w złamanym człowieku.
Dobry kontra zły
Bohaterem, który musi odnaleźć w sobie moralną siłę, jest okrętowy lekarz, Irlandczyk Patrick Sumner. Nie ma jeszcze trzydziestki, a już jest wrakiem, opiumistą, który w narkotyku szuka zapomnienia, ucieczki przed światem i ludźmi, którzy go skrzywdzili. Zdecydowanie nie pasuje do wielorybniczego statku, ale inne drogi kariery są przed nim zamknięte; jest wyrzutkiem odartym z honoru; musi przyjąć pracę na podłym statku, żeby przeżyć. To on odkrywa obrażenia chłopca okrętowego, to on nie dopuszcza do zlekceważenia sprawy i to on doprowadzi do jej zakończenia. Postać Sumnera poznajemy stopniowo, odkrywamy jego przeszłość, skrywane bolesne tajemnice. Lekarz nie jest ideałem, ale przez to wydaje się bardzo ludzki i prawdziwy. Przeciwnikiem Irlandczyka jest wielorybnik Drax, wcielone zło, kierujący się wyłącznie swymi popędami. Śmierć nie robi na nim wrażenia; uśmiercanie daje mu satysfakcję: „Wierzy, że śmierć jest rodzajem czynienia, odmianą wytwarzania. Co było jednym, myśli, stało się czymś zupełnie innym”. I to ona ma tę stwórczą moc, jest kapłanem „nikczemnej magii, przesiąkniętych krwią transmutacji” – „ich nieokiełznanym, bezbożnym animatorem”. Niestety na tym się kończy nasza wiedza o Draxie: skąd się wziął, co go ukształtowało? Tego nam autor nie mówi. Na tle obszernej charakterystyki Sumnera Drax wypada blado – jest złem bezwzględnym, plamą absolutnej czerni. Trochę to mało przekonujące, moim zdaniem; kilka dodatkowych detali, jakiś niuans, migawka z przeszłości sprawiłyby, że nie byłby taki papierowy.
Lepka brzydota
Siłą powieści są opisy: naturalistyczne, wręcz turpistyczne – portowego miasta, statku, apteki, tawerny, mrocznych zaułków. W tej scenerii żadne zło nie dziwi, wręcz się go spodziewamy. Cała ta brzydota nieuchronnie stępia zmysł moralny i potrzeba przybysza z zewnątrz – doktora Sumnera – by sprzeciwił się tej powszechnej akceptacji dla okrucieństwa i bezwzględności. McGuire posługuje się szorstkim, momentami wulgarnym językiem, idealnie pasującym do atmosfery historii, spójnym z przedstawionym światem, naturalnym dla bohaterów. Nie podobała mi się jedynie przesadna miejscami, brzmiąca sztucznie archaizacja. Nie wiem, czy to zabieg autora, czy uchybienie tłumacza, ale mnie to drażniło. Nie jestem też zachwycony zakończeniem całej historii. Prawie wszystko jednak, co dzieje się wcześniej, jest godne uwagi. Powieść McGuire’a zdecydowanie zapada w pamięć; obcowanie z lepkim brudem, wszechobecnym w tej książce, nie jest przyjemne i jeszcze jakiś czas potem możemy się łapać na nerwowym wycieraniu rąk. Rejs na „Ochotniku” nie przypomina wakacji na statku wycieczkowym, warto się jednak nań wybrać.
Ian McGuire, Na wodach Północy, tłum. Bartosz Kurowski, Prószyński i S-ka 2017.
O książce pisali również: Agnes, Bernadetta Darska, Jane Doe i Michał Stanek.
Dobrze, że na końcu wspominasz Michała, bo właśnie od tego wątku planowałem zacząc swój skromny komentarz. Stosunkowo niedawno zajrzałem na blog Michała właśnie po to, by poczytac o tej książce. Autor recenzji, mimo że zapewne nie miał zamiaru doszczętnie jej krytykowac, a raczej zachowac balans między plusami i minusami, sprawił, że nie za bardzo chciałem trzymac „Na wodach Północy” w swoich rękach. Ty natomiast, mam wrażenie, cieplej wypowiadasz się o tej pozycji – może to kwestia doboru słów? – choc nie powstrzymujesz się też od wskazania jej wad. Pewnie słyszałeś to nie raz od swoich gości, ale przydałoby mi się, zwłaszcza w tym wypadku, wsparcie ze strony wartości liczbowej :)
Czy my czytaliśmy tę samą recenzję Michała? Bo moim zdaniem uznał, że nie jest to dzieło wybitne, ale dobrze napisane i do przeczytania z przyjemnością. 4+ to nie jest niska ocena.
Co do wsparcia liczbowego, jesteś pierwszym, który je sugeruje. Osobiście jestem przeciwnikiem takiego systemu, bo za często sam się łapię na tym, że spoglądam na ocenę, zamiast poczytać tekst. Poza tym zwykle jest dużo tłumaczenia, dlaczego i Harry Potter, i Emil Zola mają takie same oceny :D
Co do ocen liczbowych: pod recenzją filmową Sobolewskiego w GW, analityczną jak to u niego, kiedyś pojawił się komentarz takiej treści: „To w ogóle nie jest recenzja, tylko jakieś dyrdymały. W recenzji ma być napisane czy film jest dobry i czy cycki są”. :) Przekaz cyfrowy jest fajny bo przejrzysty, ale szanuję Piotra który na taką łatwiznę nie idzie. Ocena w całej swojej złożoności wynika z tekstu. I – tak – jej brak motywuje do przeczytania recenzji :)
Do ad remu: tak, Drax jest w swojej demoniczności chyba dość płaski, ale przez ten brak informacji – enigmatyczny. Niczym Anton Chigurh czy Sędzia Holden, do którego mu jednak sporo brakuje. To, że jest złem bo zaspokaja żądze, trochę go trywializuje, odbiera mu otaczającą bohaterów McCarthy’ego aurę. I może rzeczywiście należało pójść dalej – w to przysłowiowe wyrywanie skrzydełek :) A tak jego charakterystyka jest taka zatrzymana w pół kroku. No nie wiem sam w sumie. Trochę indywidualna sprawa – dla wielu to, że niemal nic o nim nie wiemy, to zaleta. Mnie tu zabrakło czegoś więcej, głównie ze względu na inne zakorzenienie tego zła.
Ale bardziej przeszkadzały mi bluzgi, jakoś jednak nie licujące z epoką i często wybijające z rytmu.
Natomiast – i stąd moje 4+, które nie jest oceną niską – świetny jest cały entourage, to naturalistycznie opisane wielorybnictwo, i warunki na pokładzie i lodzie (czyli lądzie), a także miasto. Niewiele jest takich wielorybniczych powieści. Czy ktoś jest w ogóle w stanie wymienić choć jedną POZA „Moby Dickiem”? Już choćby z tego względu warto było na nią poświęcić czas – bez poczucia zmarnowania go. Ale do pełnej „bdb” trochę jednak zabrakło – wyważenia pewnych detali w tym całym fresku.
Harry Potter i Emil Zola (swoją drogą to zestawienie przypomina mi kultowy dialog z „Tytusa”: „- Czytałeś Norwida? – A kto go napisał?”) mogą mieć te same oceny z zupełnie innych względów, a jeśli to niejasne dla czytelnika, to świadczy bardziej chyba o nim, niż o oceniającym ;)
Wcale nie uważam, żeby wystawianie ocen było chodzeniem na łatwiznę, po prostu zbyt wiele założeń początkowych należałoby czytelnikowi wyjaśnić, a już na pewno wtedy, jeśli obok siebie rzeczy lżejsze i cięższe gatunkowo. No i jednak ocena rozleniwia czytelnika :)
Z Draxem miałem tak jak Ty. Demony skądś się biorą, wystarczyłoby być może pokazać trochę więcej, co mu siedziało w głowie, kiedy nie opanowywała go ta wszechmocna żądza zabijania.
Co do stylu książki, to bluzgi bluzgami, w końcu marynarze nie szarytki – ale jednak całość językowo nie grała. Obstawiam tłumaczenie, bo przecież wystarczyłoby zamienić jedno słowo na inne i efekt byłby lepszy. Łapałem się na tym, że przeredagowywałem tekst na bieżąco :P
Z wielorybnictwa bym wymienił Piętnastoletniego kapitana: akcja na statku wielorybniczym i scena polowania, ale to jakaś jedna czwarta całości.
Scenografia jest świetna, szczególnie na początku, bo już sceny polarne chyba słabsze (ale może po Terrorze już nic nie robi wrażenia :P), a puszczonego zakończenia nie mogę odżałować :(
Powtarzam to od dawna i powtarzał będę w kółko – według mnie oceny liczbowe w kontekście recenzji są zupełnie chybione. Napisałem swego czasu nawet o tym wpis. Różne skale, nieprzystawalność ocen między osobami, nieprzystawalność ocen między gatunkami, marna kwantyfikowalność wrażeń artystycznych. Z jednej strony rozumiem chęć posiadania takiego punktowego podsumowania, ale z drugiej strony taki „ekstrakt” najczęściej i tak znajduje się w ostatnim akapicie.
Ponoć sztuką jest tak napisać recenzję, żeby cały ekstrakt nie znajdował się w ostatnim akapicie, bo po co wtedy czytać to, co wcześniej.
Czytałem ten tekst, Pożeraczu (http://pozeracz.pl/bezsensowne-oceny/). I o ile zasadniczo z Twoimi zastrzeżeniami się zgadzam (reakcja Michała Lelanda Lestera powyżej jest świetnym przykładem na subiektywność odbioru cudzych punktów), to MIMO TEGO uważam, że punktacja jest przydatna. Osobiście przyzwyczaiłem się do skali szkolnej przejętej z Biblionetki, ale dojrzewam do przewalutowania ocen na system 1-10 (od nowego roku, bez retrokonwersji). Ale – ważne zastrzeżenie – ocena jednak pracuje w połączeniu z recenzją, bo dopiero tam umiejscawia się książkę w odpowiednim kontekście (określa gatunek, skaluje dorobek autora itp.). To „zaszufladkowanie, że tak brzydko powiem, też jest integralną częścią sumarycznej opinii (punkty+recenzja).
Wydaje mi się też, ze na tyle przywykliśmy do wszechobecnych punktów, że nie widzę potrzeby objaśniania „założeń programowych”, o których wspomina Piotrek. Już rolą recenzji jest wskazanie atutów i słabości tekstu. A z tego, że oceniamy tymi samymi punktami rzeczy zupełnie różnorodne, czytelnik chyba zdaje sobie sprawę. Jasne, że efekt może być groteskowy, zwłaszcza w portalu (Bnetka, LC, GR itp.), ale na poziomie indywidualnego bloga sprawdza się moim zdaniem bez zarzutu, bo znam czytelników moich, a moi mnie znają ;).
Dla mnie osobiście oprócz portalowej oceny istotna jest też ilość ocen – podświadomie wyżej postawię książkę, która ma wysoką średnią przy mniejszej ilości ocen (to casus choćby „Brazos”), niż tą z milionem czytelników. Rzecz – znaczy ilość gwiazdek – jest subiektywna, ale z tej subiektywności chyba wszyscy zdają sobie sprawę.
Ale może być też tak, że 80% odbiorów nie czyta tych naszych i nie-naszych wypocin, a jeno patrzy na gwiazdki, tylko ja nie mam o tym pojęcia :)
Nie łudź się, nie czytają, patrzą na gwiazdki i na ten mityczny ostatni akapit, który zawiera ocenę końcową :P
Swoją drogą, ja czasem mam dziwny dysonans, jak czytam recenzję w zasadzie pochwalną, bez większych zarzutów merytorycznych, i potem widzę 3+/5. Wolę jednak sam wyciągać wnioski, niż dostawać po głowie cyferkami.
Drax wydawał mi się świetny właśnie dlatego, że był czystym złem. Z migawką z przeszłości czy detalem byłby jeszcze jednym psychopatą – ofiarą paskudnego dzieciństwa czy złego świata – jakich pełno w lepszych i gorszych książkach. Jako czyste, czarne zło kierujące się jakimś prymitywnym instynktem był dla mnie totalnie przekonujący. A do tłumacza mam żal za monotonne, takie same przekleństwa, trzy wulgaryzmy na krzyż, a taki był potencjał… :)
Ale ja jakoś nie kupuję czystego zła. I wcale nie musiał autor dopisywać Draxowi paskudnego dzieciństwa, mógł po prostu dać parę przebitek z jego przeszłości, w typie bezinteresownego wyrywania skrzydełek muszkom, zawsze by to dało trochę większe pojęcie o postaci. Na monotonię przekleństw nie zwróciłem uwagi, raczej zgrzytałem zębami przy tłumach, które „aplaudowały” i przy nazywaniu byle podkoszulka „szatą”.
No to ja właśnie „kupuję” czyste zło, takie bez uzasadnienia, jak prymitywna siła natury, jak drapieżnik, który zabija, bo zabija, bez otoczki. Walka z takim złem jest dla mnie jakoś bardziej realna i przerażająca. Ale to kwestia odbioru, oczywiście. Teraz zajrzałam do książki jeszcze raz, i co do przekleństw – tym bardziej mi zgrzytają w zderzeniu z tym, co opisujesz. Z jednej strony „aplaudują” a z drugiej „totalne zje… nie sprawy”. Mieszanka Sienkiewicza i Botoksu :)
Ale i o tym drapieżniku chciałoby się wiedzieć więcej, osadzić go na jakimś tle.
Zbytnia współczesność przekleństw faktycznie zgrzyta, nie dam głowy, czy nawet „zajebiste” się gdzieś nie przemknęło.
Nie ma „zajebistego”, jest tylko „zajebałem” :)
Co też średnio pasuje do klimatu, niestety.
Podobnie jak np. Komancze mówiący o waleniu konia :P Ale zgadzam się, że czasem jest ciężko dobrać słowa, żeby grało z głosem epoki. Bardzo podobał mi się natomiast pochodzący z „Brazos” eufemizm – „szturchać” :D
Co Ty za pikantne hardkory czytasz?? :D
Sam się nieraz zastanawiam :P Wracając do tematu, to są te „Wody” na Legumini, więc zapewne oddam się kiedyś lekturze. I nie, nie znaczy to, że dołożę swoje trzy grosze w postaci tekstu :P
Nie skomentuję ostatniego zdania, doprawdy :P
Sporo sobie obiecywałam po tej powieści, ale widzę, że jeśli już się brać za czytanie, to w oryginale. Albo poszukać powieści marynistycznej w innym wydawnictwie.;)
Co do przekładu – przyznam, że w polskich wersjach brakuje mi czasem odpowiedników „z epoki”. Niestety taki „zajebać” mocno kłóci się z „szatami” (nawet jeśli nie występują na tej samej stronie), a przecież mowa potoczna ma tyle do zaoferowania w każdej dekadzie.;)
Jak pisał Michał, z dobrą marynistyką jest problem, niestety.
Z odpowiednikami z epoki jest ten problem, że nasza literatura XIX-wieczna jest strasznie grzeczna, słowniki raczej też nie notowały wulgaryzmów, więc skąd brać ten żywy język? Ale z pewnością nie trzeba od razu pchać pierwszego przekleństwa, które się nawinie.
Jak marynistyka, to przede wszystkim jest fenomenalny cykl Patricka O’Briana. Po polsku na razie niekompletny (wyszło 13/21), ale może kiedyś się dopełni. Niektórzy marudzą na dłużyzny i werystyczne opisy, ale ja jestem zachwycony niemal nieprzerwanie od 11 tomów. No jest jeszcze starszy cykl C. S. Forestera o Hornblowerze – jak mi zabraknie O’Briana, to może sięgnę.
No ale weź, 13 tomów? Litości :)
Właśnie na półce znalazłem Biały kubrak Melville’a, ponoć o życiu na okręcie wojennym w połowie XIX wieku – Michał, znasz?
Nie, ja do Melville’a nigdy jakoś nie dotarłem. Czeka na mityczne „więcej czasu”. Ale może być, że od tego zacznę, żeby nie startować „z grubej rury” (MD). W mojej biblio stoi Melville’a 5 czy 6 tytułów, jest w czym wybierać.
Kubrak też do cienkich nie należy. Z Melville’a próbowałem Oszusta, ale zupełnie mi nie podeszło.
Wystarczyłoby użyć przekleństw naszych dziadków i już byłoby złudzenie innej epoki.;)
Co do prozy marynistycznej – kilka lat temu b. chwalono „My, topielcy” Jensena.
W sensie do kroćset fur beczek czy niech to wciórności? :)
Tych „Topielców” to od lat mam na oku, tylko nie mogę do nich dojść. Warto?
@ Zacofany
Wciórności chyba za łagodne? Zaczęłabym od „psiakrew”, bo to znam od własnego dziadka, na innych podwórkach na pewno dało się usłyszeć bardziej soczyste zawołania.;)
@ Michał
Też nie czytałam, bo też wciąż mam na liście lektur.;(
Psiakrew to też tak raczej przedszkolnie :)
Przypomniało mi się: podejrzewam, że w szekspirowskiej Burzy znaleźlibyśmy natchnienie na marynarskie przekleństwa.;)
Nie pamiętam, aż zajrzę :)
W ustach mojego dziadka to psiakrew było całkiem, całkiem.;)
W Czarcim pomiocie Atwood jeden rozdział był poświęcony przekleństwom u Szekspira, więc na pewno coś się znajdzie.
Profesjonalne podejście :) Pytanie, ile z tych przekleństw ostało się w naszych przekładach.
Tłumacz pracował z tekstami źródłowymi, więc raczej trochę się zachowało. Idę poczytać Burzę.;)
Podziel się, proszę, wiedzą :)
Również czekam z niecierpliwością :D
W zasadzie nie ma się czym dzielić – czytałam przekład Barańczaka i jest bardzo, bardzo łagodnie.;( Chyba lepiej ściągnąć coś z Atwood albo innych dzieł Szekspira.
W innych dziełach Szekspira to Barańczak co najwyżej kurwą rzucił, starsi tłumacze i tego nie używali :)
OK, cytat żywcem z Atwood:
[…] Bodaj ci gardło przegniło. Psie warczący. Wściekły kundlu. Syn wyrodny. Ciołku niewydarzony. Szczeniak cętkowany. Czarci pomiot. Żółwiu. Bryło ziemi. Poczwaro. Na ciebie wszystkie chrząszcze i ropuchy. Niewolniku przez diabla na zlej maci poczęty. Trująca rosa na was, co ją matka na kruczym piórze z gnojnych bagien niosła. Niech mnie zaraza. Oby złe wiatry wrzodami was owiały. Niech cię krwawa dżuma. Żaby, nietoperze, wszelkie robactwo niech was obsiądzie. Obrzydły nędzniku. Wiedźmy nasienie. Niech wszystkie plagi, co je z grząskich bagien słońce wysysa, toczą – tu imię – cal po calu. Wciórności. Psiogłowa potwora. Najpodlejsza potwora. Bezwstydna rybo. Dorszu zwyrodniały. Błaźnie pstrokaty. Łaciate ladaco. Twoje palce niech diabli porwą. A żebyś spuchł. Szpetny półdiabeł. Szatański bękart. Mroczna stwora. Dostojne ścierwa.
Można coś wybrać.;)
:D
Do praktycznego wykorzystania pies, bękart, wciórności i ścierwa :D Ale ogólnie ładna wiązanka.
Mnie też się podoba.:)
Te „Wody Północy” co jakiś czas gdzieś wypływają. I dobrze, bo mimo wad to jest kawał porządnej powieści.
Owszem, chociaż widziałem już opinie skrajnie zdegustowanych czytelników.
Jestem w stanie to zrozumieć.
A tak z innej beczki: zdjęcie ilustrujące ten wpis jest CUDOWNEJ piękności. Ja tam zawsze wiesz, okładka ze strony wydawnictwa, ciach, tekst, poszło. A tu proszę, jaka poezja. Szacun i czapka z głowy.
Dziękuję Ci niezmiernie :) Ta poezja to tak trochę przypadkiem wyszła, akurat czytałem na plaży, a wtedy zawsze robię zdjęcia hurtem na zapas :) Ale skoro już jesteśmy przy okładce, to ta jest bardzo dobra – cieszę się, że wydawca kupił oryginalną, zamiast samodzielnie kombinować.