Marchewka w błocie (Bartosz Janiszewski, „Grzesiuk. Król życia”)

Grzesiuk. Król życiaSiódma klasa podstawówki. Może ósma. W każdym razie dawno temu. Przejęta koleżanka opowiada o czytanej książce: „Więźniowie byli tacy głodni, że chodzili wyciągać z błota za kuchnią kawałki marchewki. Tylko musieli uważać, żeby nie trafić palcem w gówno”. Rzecz nosiła tytuł „Pięć lat kacetu”, a po takiej rekomendacji przeczytałem ją od razu. Od tej chwili ta i inne książki Stanisława Grzesiuka na wiele lat stały się jednymi z moich ulubionych i długo mi towarzyszyły.

Cwaniak o dobrym sercu

Stanisław Grzesiuk w swoich książkach, uważanych za autobiograficzne, przedstawia swoje życie, począwszy od dzieciństwa na warszawskim Czerniakowie, gdzie przydawały się mocne pięści i szybkie nogi, gdzie nade wszystko dbano o specyficznie pojmowany „fason” i honor. Gdzie nie kapowało się policji, a porachunki załatwiało na własną rękę. Stasiek jest bystry i pyskaty, do bitki i do wypitki; skrzywdzić się nie da i jeszcze innym pomoże. Łobuz o dobrym sercu, zawsze pełen humoru i kochający muzykę. Po ojcu robotniku, działaczu PPS, przejmie lewicowe poglądy, których najostrzejszym wyrazem będzie rezygnacja z udziału księdza w pogrzebie ojca, oraz motto: „Boso idź, synu, ale w ostrogach”. W wieku szesnastu lat zaczął pracować w fabryce, po wybuchu wojny wdał się w konspirację i szmugiel, by wylądować w końcu w obozie koncentracyjnym. Przeżył dzięki cechom wyrobionym w młodości, głowie na karku i odwadze graniczącej z brawurą. Miał 27 lat, gdy wrócił do domu i zaczął sobie układać powojenne życie: założył rodzinę, pracował, lecz nie dane mu było zaznać spokoju. Dały o sobie znać obozowe przeżycia – zachorował na gruźlicę. Rozpoczęło się pasmo pobytów w szpitalach i sanatoriach, leki, operacje. Na próżno. Zmarł w 1963 roku, w wieku 45 lat.

Za dobrą monetę

W czasach przedinternetowych tak z grubsza wyglądała wiedza o biografii Grzesiuka, czerpana przede wszystkim z jego książek. Do tego dochodziły co najwyżej informacje o jego karierze muzycznej i występach estradowych z warszawskim repertuarem. Za dobrą monetę brało się więc to, co o sobie napisał. Nie przyszłoby mi wtedy do głowy, że któreś z tych wydarzeń mogło się nie zdarzyć, że autor koloryzował, dodawał albo pomijał jakieś wątki. Dużo później jednak pojawiły się głosy, że jednak niekoniecznie trylogia Grzesiuka w pełni odpowiada prawdzie, a i on sam nie do końca był czerniakowskim apaszem o wielkim życiowym sprycie. Liczyłem, że książka Bartosza Janiszewskiego uporządkuje biografię Grzesiuka, wskaże, co się zgadza, co niekoniecznie, odniesie się też do wyciągniętego mu swego czasu faktu przynależności do PPR-u i zajmowania dyrektorskich stanowisk, o czym na próżno szukać wzmianki w „Na marginesie życia”.

Portret wygładzony

Bartosz Janiszewski swojego bohatera bardzo lubi, to daje się wyczuć. Trudno mu zresztą robić z tego zarzut: Grzesiuk potrafił oczarować każdego, o ile chciał. Jednak wydaje się, że ta sympatia nie pozwala autorowi nieco bardziej pogłębić rozmaitych kwestii i wyjść poza dość stereotypowy obraz warszawskiego cwaniaka o dobrym sercu, który niespodziewanie dla siebie zrobił karierę estradową i literacką. Autor prześlizguje się nad zarzutami siostry Grzesiuka, że brat krzywdząco opisał swoją rodzinę, wspomina o powojennej karierze Grzesiuka, ale wyłącznie w tonie żartobliwym: że jako kontroler z ramienia PPR koncertowo się obijał, a załapanie się na kurs dla dyrektorów też nie było żadnym wyzwaniem, podobnie jak uzyskanie potem odpowiedniego stanowiska. Przemyka się też nad problemami rodzinnymi: Grzesiuk przecież ostro pił i miewał romanse, kłopoty z córką, pozostawał typem wiecznego chłopca, dla którego koledzy byli ważniejsi od najbliższych – o tym jednak napomina się mimochodem, nie wnikając w te bolesne kwestie. Kwestii, która być może jest kluczowa dla zrozumienia zachowania Grzesiuka, czyli zespołowi stresu pourazowego, poświęca się niedługi akapit, podsumowany niefrasobliwym stwierdzeniem: „W 1946 roku od wyjścia z obozu nie minął jeszcze rok. Stasiek traktował bandżolę jak tabletkę na lęki, jego czerniakowski xanax”. Z jednej strony niechęć Janiszewskiego do rozgrzebywania prywatnych, intymnych spraw jest zrozumiała, z drugiej jednak lekceważenie tych tematów robi wrażenie retuszowania portretu, żeby nie pojawiły się na nim jakieś skazy.

O Grzesiuku w stylu Grzesiuka

Czytelnikowi, który – tak jak ja – znał niegdyś książki Grzesiuka niemal na pamięć, biografia autorstwa Janiszewskiego nie ma niestety, wiele do zaoferowania. Pierwsze rozdziały: przedwojenne i wojenne, oparte są przede wszystkim na tym, co znajduje się w „Boso, ale w ostrogach” i w „Pięciu latach kacetu”. Streszczenia i cytaty są obszerne, dopowiedzenia i uzupełnienia nieliczne. Lepiej chyba poznać te dwie książki w oryginale. Najciekawsza jest partia powojenna: tu Janiszewski dysponował większą liczbą źródeł – relacjami, wspomnieniami, dokumentami, wywiadami. Może w ogóle powinien się ograniczyć do przedstawienia tylko tego okresu życia Grzesiuka? Poznajemy Grzesiuka od strony prywatnej, obserwujemy przypadkową, ale spektakularną karierę estradową wykonawcy warszawskich piosenek i literacką. Szalenie interesujące są fragmenty o sposobie powstawania jego książek, pracy redakcyjnej nad nimi i ich recepcji przez czytelników i krytykę – zwłaszcza burze po wydaniu „Pięciu lat kacetu”. Tu pada niezwykle ważne informacja „odczarowująca” autobiografizm „Boso, ale w ostrogach”: redaktorki w „Książce i Wiedzy” przekonały Grzesiuka, że „dla dobra narracji warto umieścić siebie w środku akcji”.

Bartosz Janiszewski próbuje snuć opowieść o Grzesiuku w stylu Grzesiuka. Początkowo wychodzi to nieco karykaturalnie, ale szczęśliwie autor szybko zarzuca pseudoluzacką manierę. Dalej mamy głównie kolaż cytatów dosłownych i streszczanych, przy czym niechęć autora do cudzysłowów nie ułatwia orientacji, czyje słowa właśnie czytamy, choć czyta się to nieźle. Doceniam za to włączenie do książki fragmentów lub całości tekstów Grzesiuka, które z różnych powodów się nie ukazały, lub drukowane były w czasopismach, a także liczne jędrne anegdoty.

Podróż sentymentalna

„Grzesiuk. Król życia” jest więc, szczególnie w partiach opisujących okres przed 1945 rokiem, raczej podróżą sentymentalną niż, jak twierdzi okładka, „prawdziwą opowieścią o człowieku, który tak kochał życie, że nikomu nie chciał go oddać”. Autor woli obszernie cytować barwną narrację Grzesiuka, niż próbować się do niej krytycznie odnieść i odsiać nieco ziarno od plew albo chociaż skomentować opowieści swego bohatera. Później jest lepiej o tyle, że dostajemy sporo materiału nieznanego, pokazującego Grzesiuka szerzej, niż sam to zrobił w „Na marginesie życia”. I tu jednak Janiszewski przyjmuje zwykle wersje dla swego bohatera korzystniejsze, spychając na bok kwestie mniej wygodne. Zastanawiam się więc, dla kogo miała być ta książka. Zaawansowani czytelnicy Grzesiuka zapewne poczują się – tak jak ja – rozczarowani. Ci, którzy go nie czytali, a sięgną po tom zachęceni barwnością bohatera, po lekturze w zasadzie nie będą mieli po co czytać jego książek.

Bartosz Janiszewski, Grzesiuk. Król życia, Prószyński i S-ka 2017.

O książce pisali też KrwawaSiekiera i Marlow.

(Odwiedzono 853 razy, 2 razy dziś)

43 komentarze do “Marchewka w błocie (Bartosz Janiszewski, „Grzesiuk. Król życia”)”

  1. Kurczę, piszesz tu o dwóch rzeczach, nad którymi sama się od jakiegoś czasu a propos pisanych ostatnio biografii zastanawiam: czy jeśli autor lubi swojego bohatera, to będzie się nad kwestiami niewygodnymi przemykał (czego do końca nie rozumiem, po to jest opis i analiza, żeby zrozumieć bohatera, a nie zbywać czytelnika), no i to obszerne cytowanie. Cierpiałam na to przy „Stryjeńskiej”: jasne, bohaterka świetnie pisze, ale chciałam poczytać biografię, a nie obszerne kompendium cytatów. Zastanawiam się, czy to jakiś szerszy trend ostatnio, czy tak mnie zainspirowałeś do narzekania ;-).

    Odpowiedz
    • Biograf zwykle, chyba że pisze o Hitlerze, ma tendencje do polubiania bohatera, ale to jednak nie znaczy, że ma tworzyć laurkę. Ja jestem wychowankiem starej szkoły historycznej, która nie zakazuje lubić, ale nie pozwala, żeby sympatia wpływała na wszechstronność i dogłębność opisu. Tu niestety mam wrażenie, że autor chciał pójść w przyjemną opowieść o równym gościu, a jak mu różne brzydkie rzeczy wyszły, to je starannie przypudrował. Zbyt grubo i niewprawnie, więc cała ta fasada się złuszczyła. Natomiast cały początek tej książki, który jest parafrazą, streszczeniem albo cytowaniem dwóch książek Grzesiuka to nieporozumienie. I faktycznie jest ostatnio taki trend. Dlatego napisałem, że najfajniej by było skupić się na powojennych losach Grzesiuka, kiedy faktycznie autor mógł dodać coś od siebie.

      Odpowiedz
  2. Uff, czyli nie narzekam tak zupełnie sobie a Muzom ;-). A na serio: wydaje mi się, że te dwie tendencje są ze sobą powiązane: biograf/ka oddaje tyle miejsca bohaterowi/bohaterce, by mówili o sobie, nie dodaje do tego własnego omówienia, jakby „chowając się” za bohaterem/ką i w rezultacie wychodzi właśnie coś takiego. I wtedy to, co niewygodne albo niepasujące do tej fasady, jak piszesz, się jakoś świeżym tynkiem przyklepuje (nie wiem, czy to dobra metafora murarska, ale chyba wiadomo, o co mi chodzi ;-)).

    Odpowiedz
    • Ja jestem mediewistą, my w zasadzie nie mamy bohaterów, którzy mogliby mówić sami za siebie, to wymusza zupełnie inne podejście do biografii. Niestety nadmiar źródeł może przeszkadzać, zamiast szukać i odtwarzać, biograf przepisuje całymi stronami listy i pamiętniczek i uważa, że to wystarczy. No więc nie wystarczy. Taką metodą jest pisana książka o Ewie Demarczyk, autorki od siebie dopisały tam może z 10 stron.
      Metafora murarska bardzo ładna :)
      Z nowości biograficznych, to ponoć pojawiła się biografia, której autorka swojej bohaterki bardzo nie lubi. Efekt ponoć równie kuriozalny jak przy nadmiarze miłości do bohatera :D

      Odpowiedz
  3. Problem z mnogością źródeł, jeśli autor je zostawił, to faktycznie jedna strona medalu, ale zauważyłam, że jak nie zostawił, to też autorzy biografii mają problem („Prus. Śledztwo biograficzne”) i nie wiedzą, co robić (ano właśnie, jak piszesz: szukać i odtwarzać).

    A czyja to biografia, czyja? :-)

    (Z innej beczki: czy zniknął przycisk „odpowiedz”? Bo tak dorzucam komentarz jako nowy, bo nie mogę się tutaj dosztukować do wątku :-( ).

    Odpowiedz
    • Ciekawe, że wcześniejsi biografowie Prusa nie narzekali na brak źródeł, chociaż może stawiali sobie inne pytani niż ci dzisiejsi autorzy :) Moim zdaniem w grę wchodzi lenistwo, komu by się chciało jeździć po archiwach i blibliotekach i szukać jakichś skrawków informacji, lepiej usiąść przed internetem, wypożyczyć komplet pism i tworzyć. Janiszewski też się nie skalał wizytami w archiwach, bo przypuszczam, że akta komitetu PPR się zachowały i jakieś dokumenty o Grzesiuku dałoby się tam znaleźć.
      Ta pani nielubiana przez biografkę to Kownacka, seria Czarnego. God Save the Book napisała o tym bardzo ładnie u siebie.
      Co do przycisku, to napiszę jak klasyczny informatyk: „u mnie działa” :) Jest koło daty poprzedniego komentarza.

      Odpowiedz
      • No i przycisk znalazłam (gapa ze mnie ;-)).

        Ach, tak, czytałam ten wpis, faktycznie :-).

        To jest, powiem szczerze, dość dziwne, bo archiwa to chyba pierwsze miejsce, które przyszłoby mi do głowy, gdybym zamierzała napisać czyjąś biografię. Bo sławetny „klucz biograficzny” to słaby wytrych, jeśli rozumie się go jako „autor objawia się w dziele”, przy osobistych pismach trzeba przyjąć jednak dużą dozę sceptycyzmu, bo autokreacja, a zobaczyć, co piszą inni (często oficjalnym tonem) to już jest jakiś pierwszy haczyk. Inna sprawa, że często przy lekturze wychodzących teraz biografii nie umiem sobie odpowiedzieć na pytanie, jakie tak właściwie pytania stawiają sobie ich autorzy. Ale znowu narzekam, a może nie natrafiłam na te dobre biografie po prostu ;-).

        Odpowiedz
        • Janiszewski się z uporem trzyma tej autokreacji, chociaż mu wychodzi, że to naciągane. Ale brnie twardo. Duża część autorów nie ma pojęcia o istnieniu archiwów albo nie przypuszcza, że coś by można w nich znaleźć. Łatwiej przekopać stare wywiady (a już najlepiej wtedy, jak bohater ma je wszystkie w teczce jako wycinki :P) i przepytać grono znajomych. I owszem, coraz trudniej o dobrą biografię, trafiłem ostatnio na okrzyczanego Urbanka (O Brzechwie) i zęby mnie bolały od tej laurki. Czegoś tak bezpłciowego to dawno nie czytałem. Co do stawiania pytań, to one wymagają odwagi, bo nie dajcie Muzy, człowiek się dokopie czegoś niefajnego i mu wydawca tego nie przyjmie :P A co do celów pisania biografii, to zdaje się, że ostatnio odpowiedź brzmi „bo tak”, „bo jeszcze nie ma”, „bo idą święta i takie rzeczy się sprzedają na prezenty” :D
          Z dobrymi biografiami to śliska sprawa. Mnie się podobał Beksiński Weissa, a są głosy, że to rozwleczona klucha. Wydawało mi się, że Humboldt Andrei Wulf to świetna rzecz, to wyczytałem, że to rozwleczona klucha :) Jednym słowiem, jak się nie spróbuje samemu, to się nie dowie :D

          Odpowiedz
  4. Ja też naiwnie sądziłam, że ta biografia poda życiorys dość dobrze znanej postaci z innej, neutralnej perspektywy. Bo jakkolwiek barwnie Grzesiuk pisał, chciałoby się skonfrontować jego wspomnienia z faktami.
    Przynajmniej nie będę żałować, że kolejny tytuł wisi na liście i czeka.;)

    Odpowiedz
  5. Ja to bym przeczytał o Piaseckim, ale też jego biografia cierpi chyba na te same przypadłości, o których piszecie. Tzn. była próba, ale próba mało udana :)

    Odpowiedz
  6. Biografii niestety nie miałam jeszcze okazji przeczytać, ale 'Pięć lat kacetu’, jak i pozostałe części są przepiękne, świetne. Wydaję mi się, że to odpowiedni moment aby sięgnąć po 'Króla życia’ i wyrobić sobie własne zdanie ;)
    Recenzja ciekawa, niepozbawiona krytycyzmu.
    Pozdrawia
    Sztuka czytania.

    Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.