Biblioteka Niewidzialnego Uniwersytetu w Ankh-Morpork „nie przestrzegała normalnych zasad czasu i przestrzeni. Podobno ciągnęła się po wieczność. Podobno całymi dniami można by wędrować wśród odległych regałów, podobno gdzieś tam żyły całe plemiona zagubionych studentów, podobno niezwykłe istoty czaiły się w zapomnianych wnękach, a polowały na nie istoty jeszcze dziwniejsze”. Według Moniki Milewskiej, gdański „falowiec”, najdłuższy budynek mieszkalny w Polsce, ma podobne właściwości: kolejne klatki schodowe tego molocha pozwalają przesunąć się w czasie o kilka lat, a lokatorzy są dziwną mieszaniną, hołdującą najrozmaitszym obyczajom, gustom i poglądom.
Zapętlony sen
O tych dziwnych właściwościach bloku przekonuje się pewnego poranka 1975 roku Inżynier, budowniczy gmachu i jego lokator. W napięciu oczekuje, aż jego ukochane dziecko odwiedzi Bardzo Ważny Gość, który jednak od oglądania betonowego molocha woli przejażdżkę tramwajem. To rozczarowanie zapoczątkowuje ciąg bardzo dziwnych epizodów, które pozwolą Inżynierowi nie tylko poznać przyszłość falowca i całej Polski, ale także dowiedzieć się paru rzeczy o sobie samym. Początkowo projektant jest nieco zdezorientowany sytuacjami, w które trafia, jak sąsiedzkie oglądanie przylotu Jana Pawła II do Polski, ale wkrótce dociera do niego prawda o budynku i zaczyna coraz bardziej świadomie zwiedzać kolejne klatki schodowe – i kolejne przyszłe lata. Nadzieje Sierpnia ’80, groza stanu wojennego, beznadzieja lat osiemdziesiątych, upadek PRL-u są pokazane w krótkich scenkach, dialogach z lokatorami, jednocześnie odrealnionych i realistycznych, niekiedy humorystycznych, niekiedy sentymentalnych, a zawsze celnie podsumowujących dany punkt w polskiej historii. Wszystko to przypomina zapętlony sen, z którego Inżynier nie może się obudzić, dopóki nie przejdzie całego bloku do końca, nie pozna swoich losów aż do naszej współczesności, nie przemyśli swojego postępowania i nie zazna goryczy.
Człowiek bez właściwości
Inżynier, porzucony przez żonę, która zabrała córki i wyjechała z nimi do Niemiec, to postać nakreślona dość ogólnie, taki trochę modelowy inteligent pracujący czasów Gierka. Wierzy w propagandę sukcesu, swój falowiec projektuje tak, by jak najwięcej zaoszczędzić, bez dbałości o wygodę lokatorów czy funkcjonalność domu. Nie przejawia większych ambicji intelektualnych, chociaż gromadzi bibliotekę (dzięki znajomej sprzedawczyni z księgarni), żeby mieć co czytać na emeryturze. Chwalony w pracy, nagradzany za osiągnięcia racjonalizatorskie, ale bez życia prywatnego – może po części dlatego tak gorączkowo rzuca się w zwiedzanie własnej przyszłości? Jeśli już rozmawia z kolegami w pracy, to po to, żeby mieć o czym donieść swojemu oficerowi prowadzącemu; bo pan Inżynier składa donosy – w swoim mniemaniu niegroźne, nieszkodliwe. Jak się jednak okazuje, nie ma czegoś takiego jak donos, który nikogo nie pogrąża. Głównym oknem na świat dla Inżyniera jest telewizor. Ma starego, czarno-białego ametysta, marzy o kolorowym odbiorniku, na który ma obiecany talon, jeśli oczywiści będzie grzecznie współpracował.
Mleko pod drzwiami
Telewizory w ogóle odgrywają w tej książce sporą rolę: za ich pośrednictwem Inżynier poznaje wydarzenia, zmiana modeli sprzętu świadczy o upływie czasu: wybuchające rubiny są zastępowane przez odbiorniki japońskie, aż wreszcie nastaje epoka płaskich ekranów. Monika Milewska zresztą zawarła w „Latawcu” mnóstwo detali, rzuconych jakby mimochodem, tak jak szeregi butelek z mlekiem na klatce schodowej. Mamy opisy wnętrz, rozmaitych drobiazgów, wzmianki o postaciach, filmach, programach telewizyjnych – prawdziwa uczta dla tych, którzy pamiętają i w lot zauważają te szczegóły, szybka lekcja peerelowskiej codzienności dla tych, którzy jej nie pamiętają. Ale falowiec to nie tylko klatki schodowe i mieszkania, to przede wszystkim lokatorzy: pełen przekrój społeczeństwa – dziarskie staruszki zaangażowane w opozycję, wielodzietne rodziny stoczniowców, zbuntowani młodzi kontestujący rzeczywistość, chłoporobotnicy, którym trudno się rozstać z życiem na wsi i żywym inwentarzem. Mają swoje życie, w które na chwilę wpada Inżynier; oglądamy ich na różnych etapach tego czterdziestolecia przemierzanego przez głównego bohatera, poznajemy poglądy, radości i troski (a także opinie na temat falowca, które napawają twórcę budynku goryczą; podobnie zresztą jak przemiany wielkiego bloku wraz z upływem lat).
Falowiec jak Polska
Książka Moniki Milewskiej jest zgrabnie i lekko napisana, sprytnie skonstruowana (na wzór konstrukcji falowca) z krótkich rozdziałów – takich akurat, żeby nie znudzić. Wyrwany z czasów Gierka Inżynier wysłuchuje opowieści sąsiadów, zadaje pytania o kwestie, których nie rozumie, a autorka dba o to, żeby nie popadać w rozwlekłość i łopatologię w wyjaśnieniach, zachować tempo opowiadanej historii. „Latawiec” nasycony jest nie tylko historią, ale też humorem i celnymi obserwacjami. Falowiec jest tu nie tylko architektonicznym osiągnięciem, którego twórcy nie brali pod uwagę potrzeb przyszłych lokatorów; jest też metaforą Polski, gdzie nie wszystko działało, jak trzeba, sypało się i waliło, gdzie potrzeby obywateli się nie liczyły. Stan wielkiego bloku oddaje stan PRL-u; ich rozkład postępował równolegle do 1989 roku, kiedy to z kolei zarówno kraj, jak i falowiec przeszły do fazy gwałtownych zmian. Powieść Milewskiej nie jest, jak zapewnia okładka, „literackim majstersztykiem”; jest po prostu dobrą, wartą uwagi historią, którą czyta się z niekłamaną przyjemnością, opartą na pomyśle może niezbyt oryginalnym, ale zręcznie zrealizowanym. Zdecydowanie warto przeczytać.
Monika Milewska, Latawiec z betonu, Mando 2018.
O książce pisały też „Wielki Buk” i „Spacer wśród słów„.
Fajna okładka – jest, chwytliwa rekomendacja – jest, Twój zachęcający tekst – jest. A jednak jest też: „jednocześnie odrealnionych i realistycznych” i ja się tego odrealnienia lękam :)
Nienienienie. Ja jestem ostatnią osobą, która się nurza w odrealnieniach i realizmach magicznych, a łyknąłem jak moje dzieci paczkę żelków, więc jest spoko :) I nie ma się czego bać.
To jak już ja się przestanę nurzać w literaturze popularnej, to zerknę. No, chyba że zapomnę :) A mleczko w wymiennych butlach z kapslami z pozłotka pamiętam z miastowych wakacji u Chrzestnej. Starym człek :P
To właśnie jest literatura popularna :) U nas po mleko z kapslem się szło do sklepu, jakoś nie było rozwożenia. I nie stary, a w kwiecie wieku :P
Ale ja w takim rozrywkowym popie bardziej, a tu widzę z ambicjami na coś więcej chyba :) Ja najgorzej wspominam kefir w kubeczku, bo przez taką jedną cholerę musiałem zwiedzać krzaki wokół krakowskiego AWFu. Dobrze, że to był koniec lat 80tych i jeszcze były, bo dziś miałbym kłopot :P A, pragnę zaznaczyć, nie ruszała mnie nawet woda z saturatora :D Ale ten kwiat już taki bardziej przekwitły :P
To też jest w sumie rozrywkowe, bo się miło czyta, a przy okazji niegłupie i dobrze napisane. Kefirek tylko z butelki, z zielonym kapslem :D Ale najbardziej lubiłem jogurcik wielowocowy, teoretycznie leśny, ale nie wiadomo, co tam w kryzysie producent kładł. Obywało się bez zwiedzania zarośli :)
Przygoda była jednorazowa, ale zapadła w pamięć i odżywa za każdym razem jak jadę z Huty w stronę Rynku :P Ja jednakowoż najbardziej tęsknię za mlekiem „pod piankę”, które „produkowała” Babcia. Do emaliowanego garnuszka :)
Jak rozrywkowe, to popróbuję :)
Pianka prosto spod krowy? To ja jednak wolałem takie mleko, co już chwilę było w studniu i się zmroziło. Mogło być do emaliowanego garnuszka :D
Ze studni u Chrzestnego to tylko woda. Źródlana do tego stopnia, że pita w największe upały wyłamywała zęby i nie szkodziła na gardło. Aż mam ochotę sprawdzić czy ta studnia jeszcze działa i czy woda w niej ma wciąż tę cudowną właściwość.
Niestety wydawca nieznany na Legimi :( Poszukam w WBP :)
Te same właściwości miała studnia dziadków, póki się woda nie zażelaziła :( Mando to imprint Wydawnictwa WAM, może tak się uda znaleźć.
Nie powiem, zastanawiałam się nad tą powieścią, bo okładka i streszczenie są nęcące. A historie skoncentrowane na życiu mieszkańców jednego budynku to coś, co bardzo lubię. I do tego PRL.;)
Będę miała ten tytuł z tyłu głowy podczas wakacji.;)
Wakacyjnie będzie idealna; lekka, ale refleksyjna, z odrobiną humoru. Nie wiem, po co wydawcy był ten zapis o „majstersztyku”, dobre książki się obronią bez takich wątpliwych rekomendacji.
Ciekawe, że takie historie zawsze wywołują morza wspomnień. Sentyment za drzewiej to bywało? Nie za wcześnie? :D
Po to się czyta, żeby złapać nawiązanie do własnych wspomnień i doświadczeń, czyż nie? Poza tym tośmy chyba ostatnim pokoleniem z takimi doświadczeniami, tyle naszego, co się poprzerzucamy tymi wszystkimi „a pamiętasz, jak…” :)
Właśnie ten „majstersztyk” ostudził mój zapał – sceptycyzm się odezwał.;)
Szczęśliwie nie zwróciłem uwagi, bo pewnie też bym się zniechęcił. Ale to równa, solidna rzecz, można czytać bez obaw. I krótka, jakby jednak coś nie grało :)
Otóż to. Bo które z dzisiejszych dzieci będzie po 30 latach pamiętać swojego pierwszego Milky Waya? A ja pamiętam. Otrzymany z kościelnych darów i jedzony na raty przez okrągły tydzień :D Jak by nie było, zapisano :D
Naprawdę nie wiem czemu ten komentarz znalazł się akurat w tym miejscu :D
O widzisz, a ja pierwszego milky waya dopiero po transformacji. 5 tysięcy kosztował i okazał się rozczarowaniem :D
Nie mam pojęcia, co się dziś dzieje, musimy przetrwać :D
Ale też pamiętasz :D Błąd w Matriksie :P
Pamiętam, bo to było epokowe wydarzenie. Miałem do wyboru kilka różnych i akurat się skusiłem na najmniej smaczny :D Kurde, i nawet pamiętam, gdzie go kupiłem. Yyyy.
Kupno każdej pierdoły, odstającej jakoś od ogólnej szarzyzny i innej od artykułów pierwszej potrzeby, zapadało najwyraźniej w pamięć. Pamiętam jak uwolniono Peweksy z kręgu dolar/bon i pojechaliśmy z mamą kupić wideło. Panie kochany!!! Zresztą o czym tu mówić, jak żywsze bicie serca potrafiło wywołać znalezienie puszki po napoju (tak, tak, zbierałem przez jakiś czas) :P
O, pierwsze wideło! Panie! Łza się kręci :D Puszki po napojach też zbierałem, choć mizerna to była kolekcja.
Wyobraź sobie jak uboga była moja, wszak byłem mieszkańcem małej wioszczyny. Całe szczęście mentalność mieszkańców takich siół nie zmienia się od lat i czerpaliśmy z dzikiego wysypiska, gdzie jakiś gospodarz zasobny w zagraniczną odnogę rodziny wypierniczał kupę skarbów. Rzadko, co ważne, pogniecionych :)
Mnie tam wcale nie było łatwiej z braku codziennych zakupów w pewexie i braku znajomych, którzy takie zakupy wykonywali :P Co się znalazło, to było, od wielkiego dzwonu ktoś przyniósł puszkę coli do podziału między parę gąb :P
Wspominki weteranów :P
Tia, leśne dziadki :D
Ładnie, ładnie… Mam do falowców sentyment, bo nieodmiennie kojarzą mi się z czasem studiów. Mieszkałem na studiach blisko dwóch największych falowców w Poznaniu, a przez pół roku przeprowadzkowego okresu przejściowego wynajmowałem pokój w takim ciut krótszym. Nie wiem, czy sentyment skłoni mnie to sięgnięcia, ale koncept konstrukcji fabuły ciekawym się być zdaje.
Ja mam sentyment do najdłuższego prostego bloku w Warszawie, na Kijowskiej. Były tam na parterze sklepy, do których od wielkiego dzwonu jeździło się na zakupy do szkoły. Koncepcja fabuły zaiste, bardzo ciekawa i sprytna.
Sam mieszkam w domu z betonu, kilkadziesiąt metrów kwadratowych, ale traktuję te swoje mieszkanko jak twierdzę. Ale ściany krzywe – rocznik 1982 ten budynek ma, tyle samo co ja. Ale kocham to mieszkanko, to moja oaza.
Nie było w tamtych latach bloku z prostymi ścianami, nie ma cudów :) Ale własny kąt zawsze się ceni, bez względu na usterki budowlane.