Monika Szwaja pracowała w szczecińskiej telewizji do ogłoszenia stanu wojennego. Wyrzucona z pracy, uczyła polskiego w szkole. Po 1989 roku wróciła do ulubionego zawodu i znowu zaczęła przygotowywać programy dla TVP. Niestety telewizyjna rzeczywistość w pewnym momencie okazała się niezbyt łaskawa i Monika Szwaja stanęła przed poważnym problemem, o którym tak opowiadała później na jednym ze spotkań autorskich…
„…bo forsa mi była potrzebna”
Zaczęłam pisać, co ja będę szklić, bo forsa mi była potrzebna. Po prostu trafiłam na taką panią dyrektor, która nie lubiła moich pomysłów. A w telewizji to jest tak, że pensja jest minimalna, i moja pensja starczała akurat w połowie na ZUS, a druga połowa na kasę zapomogowo-pożyczkową. Jeżeli nie mam programów, to nie mam pieniędzy tak naprawdę. W pewnym momencie się zrobiło naprawdę cienko i pomyślałam, że muszę coś zarobić, bo pójdę do więzienia za długi. I był wtedy konkurs na polską Bridget Jones, wydawnictwo dawało 15 000 zł pierwszej nagrody. I ja sobie pomyślałam tak: to ja nie napiszę takiej Bridget Jones? Ja muszę wygrać te 15 000 zł. No i się okazało, że jednak nie wygrałam. Dostałam trzecie miejsce w konkursie i wydawnictwo obiecało, że książkę wyda. Ale robili mnie w konia, robili, robili, ja jestem generalnie lojalna, i jakby mi powiedzieli, pani jest dziewiętnasta w łańcuchu pokarmowym, bo mamy 19 książek i panią wydamy za dwa lata, to ja bym przez dwa lata siedziała cicho i tam ewentualnie pisała do szuflady i czekała. Ale oni mówili, no już wydaliśmy drugą nagrodę, zaraz będziemy wydawać trzecią, jeszcze miesiąc, dwa i już panią wydajemy. Ja czekałam, obgryzałam paznokcie, aż mnie w końcu zezłościło. Poza tym zaczęłam pisać następną książkę – „Jestem nudziarą”. Wtedy zachorowała ciężko moja siostra. Myśmy całe życie były razem. Dwie panienki na wydaniu, takie lekko przechodzone, ale byłyśmy niesłychanie zżyte ze sobą i nagle się okazało, że ona jest chora i umrze. O czym zawiadomił mnie pan doktor telefonem o ósmej rano. Ja jeszcze byłam mało przytomna, bo ja długo w nocy siedzę, a potem długo śpię. l mówi – słuchaj, ta twoja siostra ma pełno przerzutów nowotworowych i umrze za pół roku. I ja wtedy zaczęłam robić dziwne ruchy, ponieważ byłam w autentycznym szoku, nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić.
„To jest do niczego”
Wzięłam ten kawałek napisanej nowej książki i poprosiłam mojego znajomego, zresztą weterynarza, który robił program o zwierzątkach. Nie wiem, czy państwo pamiętają, był taki program „Dom pełny zwierząt”. I był taki brodaty weterynarz bardzo przyjemny, duży facet z małą jamniczką. I on tam opowiadał o zwierzątkach i wiedziałam, że on ma gdzieś jakiegoś brata poetę i brat coś gdzieś wydaje. Mówię: słuchaj, daj temu swojemu bratu ten tekst, bo tamto wydawnictwo mi książki nie wydaje, ja nie wiem, czy to jest coś warte, czy pisać dalej, czy w ogóle wziąć się za jakąś nową robotę. No i okazało się, zupełnie przypadkiem, no wciąż mówię, ten przypadek wciąż się przewija, trafiłam w dziesiątkę, bo okazało się, że ten jego brat jest szefem działu książek w wydawnictwie Prószyński i S-ka. Brat to wziął, ale najpierw oddał to redaktorowi, redaktor to przeczytał i schlastał bez litości. Napisał, że to jest do niczego, i że mu się to nie podoba. Ale ta recenzja była napisana mało zawodowo i widać było, że facet po prostu nie lubi takiego pisania. W związku z czym dokończyłam tę książkę. I tu dzwoni wydawnictwo i mówi – proszę pani, chcemy wydać tę książkę, i co się okazało: pan prezes przeczytał z panią prezesową i zadzwonili. No to nade mną się niebo otworzyło, bo forsa, forsa, forsa. Ja wtedy myślałam tylko o forsie, bo teraz Małgosia mi chorowała, w domu musiało być przecież wszystko i dobre jedzenie, i napalone i tak dalej. Wszystko musiało być w porządku.
„Pani książka się sprzedała w całości”
Wydali rzeczywiście tę książkę w serii owocowej dla kobiet i pamiętam, że byłam wtedy na zdjęciach, bo cudem dostałam jeszcze jakiś program. l filmowaliśmy konie. Akurat biegł na nas tabun koni i zadzwonił telefon. I to dzwonił właśnie pan Rafał Grupiński z takim tekstem: pani Moniko, ta pani książka się sprzedała w całości, po trzech tygodniach. Ja mówię – No to fajnie, to co? – No robimy dodruk. Ma pani jeszcze jakieś książki przypadkiem? Ja mówię – no mam, tylko ona jest w tamtym wydawnictwie, co to mieli wydać, ale nie wydają. – Niech im pani zabierze.
Ale tamto wydawnictwo też chciało książkę wydać. Ale okazało się, że zgubili zarówno umowę, jak i egzemplarz. Powiedziałam im – Chłopcy, jak mnie nie traktujecie poważnie, to nie będziemy rozmawiać. l wydałam „Zapiski stanu poważnego” u Prószyńskiego.
„Z miłości do telewizji”
We wszystkich napisanych przeze mnie książkach jest jakiś kawał mojego życia, ale pierwszą napisałam z miłości do telewizji. Oczywiście wiem, na jakim poziomie są programy telewizyjne w tej chwili. Ale ja kocham telewizję od środka, kocham tych ludzi, których państwo nie widzicie na ekranach, ale których nazwiska… nie czytacie na planszach. Nikt nie czyta, tylko my czytamy swoje plansze nawzajem. Ja już tak długo pracowałam w telewizji, że widzę już nazwiska te same, ale imiona zupełnie inne. I to się powtarza już trzeci raz, już nie tylko moich kolegów dzieci, ale i wnuki już pracują w telewizji. Zatem, jeśli by państwo tę książkę przeczytali, to ja bardzo proszę o życzliwy uśmiech, i proszę pamiętać, że tam tylko sam początek jest wymyślony, no i romans, bo ja romanse wymyślam. Przecież nie będę prawdziwego życia erotycznego przyjaciół opisywać. Natomiast ta główna bohaterka to ja. I wszystko opisane w książkach o telewizji jest prawdziwe i wszystkie te programy zrobiłam osobiście, łącznie z tym programem, z którego uciekł nam okręt wojenny…
Aż przeszukałem odmęty Sieci, żeby zobaczyć czy coś pani Moniki czytałem. I, o dziwo, mimo przeczucia graniczącego z pewnością, że tak, nie mogę znaleźć choćby pół tekstu o jej książkach. Za to znalazłem burzliwą dyskusję z pl.rec.ksiazki na temat sensowności czytania takich „pierdółek” :D
Ciekawe, czemu ludzie tak bardzo lubią wytykać innym czytanie „pierdółek” :P Są doprawdy gorsze książki niż powieści Szwai.
A nawet jeśli są i ktoś je czyta, to cóż z tego? Niech czyta, jego sprawa. I jeśli gdzieś na dnie mojego zepsutego czytelniczego serduszka jest trochę pogardy dla pochłaniaczy literatury bardzo słabej, to nie zmienia to faktu, że jak kto lubi, to nic mi do tego. Mogę czuć się lepszy i mogę to nawet werbalizować, ale znów – po co? :D Ja tam chętnie po jakąś książkę pani Moniki sięgnę :)
Ja już też się blogosferycznie o Szwaję wykłócałem, więcej nie zamierzam. Muszę mieć swoje czytadła na jesienne dołki i akurat Szwaja mi pasuje :) A jeśli masz po coś sięgać, to po książki wydane przez Prószyńskiego, potem było słabiej.
Zauważ, że to symptomatyczne również dla JCh, której pod koniec zdarzało się pisać rzeczy naprawdę okropne. No i historia Jeżycjady też wielce znacząca, ale tu to już wnioskuję tylko na podstawie opinii przeczytanych w necie :) Zatem – wczesna Szwaja :D
Prawda, aczkolwiek muszę Szwai przyznać, że te jej późniejsze powieści moga mieć zaburzoną konstrukcję i wątki niekoniecznie najwyższych lotów, ale nigdy nie spadła tak nisko jak bardzo późna JCh. Ale i tak wczesna Szwaja. Stateczna i postrzelona wydaje się dobra na początek, albo i Artystka wędrowna, bo to chyba najlepsza powieść.
Każdy ma swoje czytadła, tylko nie wszyscy się do nich przyznają :) Co ciekawe, zapominamy, że w wielu przypadkach dzisiejsza klasyka, to były kiedyś popularne powieści drukowane ku uciesze czytelników w poczytnych gazetach. Nie zawsze najwyższych lotów. „Groszowe” historie sprawiały, że ludzie uczyli się czytać, a że to były głównie romance i krwawe kawałki, cóż, dziś jest inaczej? :P
Ja tam się bez oporów przyznaję do swoch czytadeł :) Kryminał już na szczęście wszedł na salony i można się przyznawać. Ostatnio sobie powtórzyłem Pana Wołodyjowskiego i Sienkiewicz pisał świetne czytadła.
A ja dziś odpalam ilustrowanego HP z Młodszym. Och, jak mi się to świetnie czytało! :)
Bo to też cudowne czytadło. U nas Młodsza wystartowała, przeleciała biegiem trzy tomy i na razie ma postój na początku czwartego :)
Nie czytałam Szwai nic a nic! Mówisz nadrabiać?
Polecanie komuś książek, które nas samych bawią, jest ryzykowne :) Ale jeśli lubisz Chmielewską, to może się wciągniesz, chociaż u Szwai klimat raczej obyczajowo-romansowy jest :)
Toteż mówię, dać Mulla do szkół. Co z tego, że wtórny i mam do niego mnóstwo zastrzeżeń, skoro, sądząc po Starszym, sam się czyta. I co z tego, że „czytając” klasykę, będzie mógł dumnie unieść czoło, skoro po „lekturze” nabierze obrzydzenia do czytania w ogóle. Najpierw zbudujmy bazę, a potem rzucajmy na głęboką wodę, a nie odwrotnie, bo nic dziwnego, że mamy tylu czytelniczych „topielców” :( Ale to tylko moje zdanie i nie twierdzę, że mam rację :P
Przez analogię. Ludzie psioczą na disco polo. Ale rzuć im – Hemar, rzuć im – Włast, a już będzie och i ach, bo 20lecie, bo literackość itepe. A tu jak się wczytać w część tych strof, to mamy właśnie przedwojenne disco polo. Przynajmniej w sferze tekstu. A zresztą, muzycznie również, bo w sporej części były to wariacje na bazie zachodnich hitów :P
Się rozpisałem :D
Ostatnio pod jakąś zamierchłą dyskusją o lekturach u Momarty odezwała się pani nauczycielka, oburzona, że chcemy pozbawiać dziewięciolatki kontaktu z klasyką w postaci bodajże Makuszyńskiego i Kajtkowych przygód. A no chcemy, jeszcze żaden 9-latek z XXI wieku nie polubił czytania dzięki Kajtkowym przygodom :(
Jazz jako ichnie disco polo. Odważne, choć po części słuszne :D
No pacz pan, niby nie żyje, a czyta! I to zamierchłe dyskusje:P Ta pani mnie natchnęła, ale widzę, że Bazyl już wyżej napisał wszystko, co ja chciałam napisać w poście, to co się będę męczyć.
A do Szwai to i ja mam sentyment. Bo to i Szczecin, i wspólna szkoła średnia (choć w różnych latach), i nawet parę razy miałam okazję z nią porozmawiać w miejscu, w którym udawałam, że jestem wielką panią dziennikarką, a ona naprawdę tą dziennikarką była (to było jeszcze długo przed wspominanymi w Twoim poście chudymi czasami).
Jak na postępową nauczycielkę, za jaką się uważa, i z pasją (tia…), to jednak poglądy ma ta pani dość zachowawcze. Ale nie psujmy sobie wieczoru pretensjami pedagogów, w końcu jako roszczeniowi rodzice bez pojęcia nie mamy prawa do własnego zdania.
Robiłaś ze Szwają wywiad do szkolnej gazetki??? :D Właśnie we wspomnieniach Szwai dotarłem do opisów Szczecina i trzeba jej przyznać, że patriotką lokalną była wielkiej klasy, mało kto tak o swoim mieście potrafi pisać.
Nie zapominaj o biernej agresji!:D
Wyobraź sobie, że pracowałam w PR Szczecin,które w tym czasie było jeszcze bliżej siedziby redaktorów TVP Szczecin niż dzisiaj. Redaktorzy radiowi przenikali się tym samym z telewizyjnymi i tak to jakoś wyszło.
A opiewanie Szczecina owszem, choć głównie dzielnic prawobrzeżnych, a ja ma serce po lewej stronie:D
To się nazywa bogate doświadczenie zawodowe :)
Co do lewej i prawej strony miasta, to wybacz, ale ja nawet w Warszawie nie wiem, która jest lewa, a która prawa, zawsze muszę sobie wizualizować, więc szczecińskie nazwy to dla mnie tylko nazwy :P
Owszem. Procentuje, polecam.
Tam zdaje się, że poza Podjuchami (prawa strona) pojawiało się i Pogodno (lewa). Tak czy siak, ja jestem gdzie indziej:D
Trochę już za późno na ubogacanie CV w moim przypadku :D
W Aniele w kapeluszu jest Stołczyno, co też mi nic nie mówi :D
Chodzilas do Piatki?! :) #teamjedynka
No owszem. Jakieś ćwierć wieku temu… W kontekście „Team jedynka” wrogiem jestem czy już się przedawniło?:P
No tak, słynna Kaczka przybywa na mój blog, ale nie do mnie. Normalnie jestem zazdrosny :P
Daj spokój. Ja jestem z tego powodu taka wzruszona, że przy kolejnym kaczkoprzybyciu będę potrzebowała podawacza chusteczek. Weźmiesz tę fuchę, to Cię przedstawię!
Biorę! Nawet Ci monogram na batyście wyhaftuję, a co :)
Nie lubię nadmiernej chudości, więc kontynuuję wątek w miejscu dla pulpetów:P
Stołczyn, nie Stołczyno. To tak jakby prawie u mnie (tam mamy szkołę rejonową) – kraina, gdzie obcy ginie, Dzielnica Samo Zło, szczecińskie slumsy. „Anioła w kapeluszu” akurat nie czytałam, widzę, że muszę nadrobić!
Pardąsik, autorka używa dopełniacza, stąd niewiedza w kwestii mianownika :) Szwaja pisze, że okolica zdegradowana, ale z charakterem, sam Anioł w kapeluszu zaś jest dość odświeżający po serii mniej udanych powieści.
Byłam dziś we właściwej okolicy, więc natychmiast wypożyczyłam:) Sądząc jednak ze wzmianki na okładce, to mowa jest o Skolwinie, nie Stołczynie, hm… (to też źle:P)
To uprzejmie przepraszam, autorka w wywiadzie wymienia obie nazwy jednym tchem :) Ale rozumiem, że specyfika z grubsza podobna?
Przeczytam, to się okaże, czy przeprosiny były konieczne:)
Specyfika taka sama – onegdaj przemysłowe, położone nad Odrą dzielnice, jeszcze poniemieckie. Po powrocie ziem do macierzy zyskały nową (lepszą, rzecz jasna tożsamość) dzięki ulokowaniu w nich papierni (Skolwin) i huty (Stołczyn), dzięki czemu lokalsi mieli gdzie pracować i z czego żyć. To nie były nigdy (nie jestem pewna jak przed II wojną) dzielnice inteligenckie, ale jakoś funkcjonowały. Po 1989 roku (huta trup, papiernia trup) powoli stało się wiadomo co. Teraz, zwłaszcza nocą, sceneria w obu świetnie nadaje się do kręcenia filmów postapokaliptycznych.
No tak, czyli historia, która jest identyczna w wielu dzielnicach albo i w całych miastach :(
Niestety. Na szczęście coś chyba się zmienia. Do rewitalizacji, a przede wszystkim przywrócenia ludziom tam mieszkającym ich godności, jeszcze daleko, ale zwiastuny dobrej zmiany (tfu!) już są.
A po 50 stronach lektury Anioła wychodzi na to, że chyba jednak Skolwin. Jak dla mnie to ciut lepiej niż Stołczyn, ale tylko ciut.
Od czegoś trzeba zacząć, a to nie są procesy ani proste, ani tanie, nie zawsze też przemyślane. Ma się z tego zrobić elegancka dzielnica dla klasy średniej?
Aż tak daleko bym nie szła. To raczej ruchy oddolne, niż odgórne; w każdym razie nic mi nie wiadomo o tym, aby władze miasta (obecne czy przyszłe, w sensie programów wyborczych) jakoś szczególnie się nad tymi dzielnicami pochylały. Natomiast na Górnym Stołczynie trwa intensywne eksplorowanie terenu przez jednego z deweloperów, co ostatecznie z pewnością przełoży się na zmianę struktury mieszkańców. I pewnie na niewiele więcej.
Ach, oddolnie. No to powodzenia, są pewne szanse, że działania zostaną dostrzeżone i wsparte. Tu by się przydała Szwaja z telewizją. Natomiast pojawienie się deweloperów nie wróży dobrze.
Ja tylko ku formalności i z poczucia obowiązku dodam, że także jestem zdecydowany zwolennikiem uatrakcyjniania szkolnych lektur. I to mimo, że to Kajtka pałam sentymentem wielkim ;)
Ja do Kajtka nie pałam, wolałem Plastusia :D
Chciałam nadmienić, że skończyłam „Anioła”. Zamiast zajmować się rzeczami-naprawdę-pożytecznymi, tudzież czytać książki-wypożyczone-100-lat-temu-z-biblioteki, wrr! Ale bardzo to przyjemne było, przyznam.
I Skolwin, zdecydowanie Skolwin, jednak opisany bardzo po łebkach, w zasadzie wcale, a szkoda.
„Anioł w kapeluszu” to chyba ostatnia powieść Szwai, prawda?
„Anioł” jest ostatni, ale moim zdaniem całkiem udany, zwłaszcza na tle paru poprzednich powieści. Mnie się wydawało, że tych opisów dzielnicy trochę jest, no ale dawno czytałem i na pewno nie dla topografii Szczecina :)
Piotr, zajęty jesteś odrabianiem lekcji z potomstwem czy remontem domu (Jaka ja jestem wdzięczna światu, że moja pociecha już zakończyła edukację na poziomie, na którym rodzic powinien się nią interesować) ? Nie piszesz już prawie 2 tygodnie.
Nie wiem jak u Was, ale moje dziecko największą traumę przeżyło nie z Kajtkiem czy Plastusiem czy Szkapą naszą narodową (jakoś nie pamiętam żeby to w ogóle czytał, a wtedy brak traumy ma oczywiste podłoże), ale z Quo Vadis (!), które ja akurat wspominam dość dobrze. U znajomych za to i w pustyni i w puszczy bardzo nie szło. Może więc jednak Sienkiewicz zostanie w końcu zdetronizowany?
Wzruszyłem się, bo nikt się nie zatroszczył, tylko Ty jedna :) Niestety mam opóźnienia służbowe, ale jak się odgrzebię, to wrócę, kwestia kilku dni :)
U nas marudzenie było przy W pustyni i w puszczy majpierw, a potem to już właściwie przy wszystkim, chociaż dziecię pilnie czytało, a przynajmniej tak zeznawało. Sienkiewicz naprawdę dawno temu stracił walory rozrywkowe w oczach 12-latków :P
O matko, aż mi wstyd, ale mnie Szwaja kojarzy się (pierwsza myśl) tylko z pewnym bardzo długim dniem pracy w drukarni, kiedy to stałam osiem godzin przy taśmie i pakowałam jej książki jako dodatek do jakiejś gazetki. Maszyna co jakiś czas się psuła, były postoje, więc z nudów sięgałam po którąś z tych książek. Przed końcem pracy przeczytałam wszystkie trzy :)
Ej, ale to bardzo fajne wspomnienie jest :) Mam nadzieję, że przynajmniej Ci się podobały te książki :)