Pranie literackie, cz. 10: Pralnia więzienna

W latach 1830–1835 wzniesiono w Warszawie przy ul. Pawiej kompleks więzienny złożony z więzienia męskiego zwanego Pawiakiem i żeńskiego (tzw. Serbii). Poza samymi gmachami więziennymi wybudowano też budynki pomocnicze, w tym warsztaty i pralnie. Gdy podczas II wojny światowej Pawiak i Serbia przeszły pod władzę Gestapo, więziono tam m.in. członków polskiej konspiracji poddawanych brutalnym przesłuchaniom. Więzienna siatka konspiracyjna starała się zbierać i przekazywać „na miasto” informacje o uwięzionych. Jednym z miejsc, gdzie udawało się nawiązywać kontakt między męskim a żeńskim więzieniem, były właśnie pralnie. Pola Gojawiczyńska, więziona przez kilka miesięcy na Serbii, utrwaliła swoje wspomnienia – w tym obraz więziennej pralni – w powieści „Krata”, wydanej w 1945 roku.

 

Na podwórzu gospodarczym, na czarnej pralni, więźniarki od świtu śpiewały kujawiaka. […] — Ej, cicho bądźcie, cicho — rzekła w przerwie gruba Leokadia. — Nie wywołujcie lepiej wilka z lasu!

Tak mówiąc miała na myśli nie wachmajstra, tylko transport. Bała się transportu. Ile razy kujawiak błą­dził po Pawiaku od celi do celi, ilekroć jego żałosna i huczna nuta wybiegała na dziewczęce usta, wynikał z tego transport — na Oświęcim, na Majdanek lub nawet do Ravensbrück.

— Lepiej zaśpiewać coś religijnego — mruknęła jakaś pobożna dusza.

Niewidzialne w kłębach pary buchającej z kotłów, przemawiały się jakiś czas wrzaskliwymi głosy co do rzekomej fatalności kujawiaka. […]

Pola Gojawiczyńska w miejscu, gdzie stała Serbia, 1962 rok (źródło).

Obie stare posłanki łatały właśnie bieliznę na piętrze w podręcznej pralnianej szwalni i wcale nie przypuszczały, że na dole wre kłótnia z ich powodu. Tu siedziały wokół stołów wiekowe i szacowne osobistości z siwowłosą, lecz młodą jeszcze hrabiną na czele. Pani Żukowska, najmłodsza z tego grona, czterdziestoletnia kobieta, więźniarka i kierowniczka pralni, schroniła się tu przed ważnym momentem nawiązania kontaktu z męskim Pawiakiem. O tej porze i tego dnia więźniowie Pawiaka przynosili toboły brudnej bielizny do prania i zabierali czystą. Obładowana małymi paczuszkami i grypsami, pani Żukowska wolała oczekiwać na górze, gdzie wachmajster nie wpada tak nieoczekiwanie jak do pralni. Poleciła grubej Leokadii, swojej zastępczyni, aby szybko wykończono prasowanie i składanie bielizny. Czarna pralnia opierała wszystkie więzienia warszawskie. Biała pralnia, mieszcząca się w sąsiedztwie, prała dla gestapo z Alei Szucha i z więzień. W oczekiwaniu na właściwy moment pani Żukowska, która nigdy na wolności nie robiła sobie twarzy, teraz starannie uszminkowała się, poprawiła włosy i wypróbowała wesoły i „dzielny” uśmiech. Hrabina patrzyła na nią z dezaprobatą. […]

— No, jazda, wyjmować z bębnów łachy! — wzniósł się okrzyk z dołu. […]

Podczas gdy przy bębnach i maszynach panował wielki gwałt, nad stołami prasowaczek pod oknami unosiła się błoga cisza. Gorące żelazka sunęły po czystych i szorstkich sztukach bielizny, a prasowaczki, pełne zadumy, kołysały się z lekka samymi harmonijnymi ruchami ramion, patrząc na puste podwórze więzienne przez okratowane okna. Goła i sucha akacja sterczała z udeptanej ziemi, mając za sobą jak tło — wielkie opustoszałe kamienice getta. Obok prasowaczek, w kącie, jakaś stara robotnica-więźniarka farbowała na miednicy poprutą suknię pani wachmajsterki Szulc. Kolor nie wychodził dobrze; wyżąwszy kawałek ufarbowanej wełny podeszła do okna, aby ocenić swoją robotę przy lepszym świetle. Ale oczy jej podniosły się, sięgnęły dalej, przebiły mury getta. Zmarszczyła czoło, usiłując wyobrazić sobie, jak to się idzie do domu z tego miejsca, gdzie oto stoi. Szukała ulic, przejść, stąpała po gruzach i podnosiła kolczaste druty, aż serce jej przypadło wreszcie do nędznego drewniaka na Powiślu. Wówczas zdumiała się w głębi ducha. Nigdy by nie pomyślała, że tak strasznie kiedyś zatęskni za tamtym miejscem i żywotem, pełnym biedy i troski.

— Pani Bielińska, kapie!

— Pani Bielińska, kapie!

— Farba kapie na bieliznę!

Głosy nie dochodziły do niej, bo właśnie myślała: jakie to wielkie szczęście, że chłopaków nie było tej nocy w domu, gdy Niemcy po nich przyszli. Cienkie, wodniste krople zielonej farby ściekały z jej drżących rąk na tobół brudów, które tu czekały swojej kolei do kotła. Wreszcie młodziutka prasowaczka Krystyna w milczeniu dotknęła jej ramienia i odsunęła tobół z bielizną.

— A to dopiero! Zamyśliłam się! […]

— Prasowaczki, brać robotę!

Stały rzędem przy stołach, kołysały się, śliniły palec dotykając żelaza, czy gorące? Gapiły się w zakratowane okna na wiecznie te same, nieme, opustoszałe domy getta. Jeszcze niedawno… jeszcze zeszłej jesieni… domy te zapełnione były po wręby. […] Czy to możliwe? Gdzie się to wszystko podziało? […]

— Co będzie dzisiaj na obiad?

— Brukiew.

Można było z góry wiedzieć, co będzie na obiad, ponieważ więźniowie z Pawiaka przynieśli na kartoflarnię worki pełne brukwi. Gruba Leokadia zaklęła. — A, do diabła, chyba chcą tu ludzi zagłodzić całkowicie tą swoją brukwią na wpół zgniłą! — Gdy ochłonęła z gniewu, zarządziła:

— Niech tam które skoczą do kartoflami i przyniosą kartofli. Upieczemy sobie kartofli, dziewczyny.

Dwie ręczne praczki odeszły od balii, rade się przewietrzyć. Ale cofnęły się zaraz jak porażone. Iza zapinając pośpiesznie bluzkę syknęła przytomnie na całą celę:

— Schenbach!

Wszystko ucichło. Nie wiadomo skąd zjawiła się na­gle oddziałowa, zwana Siostrunią, i cicho a stanowczo zamknęła drzwi. Słychać było tylko warkot maszyn i bełkot gotującej się w kotłach bielizny. Ręczne praczki rzuciły się do swych balii, aby wylać brudną wodę. Niektóre traciły głowę nie wiedząc już, co tu robić, aby nie narazić się na uwagi Schenbacha, i czyniły bezsensowne gesty, klepiąc i układając w baliach bie­liznę, iżby wyglądała porządnie. Oberscharführer Schenbach stał przed budynkiem gospodarczym, pogrążony w zadumie. Stał na wprost okien prasowaczek, z pejczem w urękawiczonych dłoniach i płonącą czapką swych rudych, gładko ułożonych włosów, w świetnym mundurze. Płowy, wielki wilczur szedł trop w trop i utknął nieruchomo za nim z równą obojętnością i spokojem. […] Prasowaczki usiłowały prasować dalej, lecz czuły się jak sparaliżowane i zaledwie poruszały żelazkami; nie mogły podnieść powiek czując, że Schenbach patrzy na nie swym kamiennym i nieodgadnionym wzrokiem.

Przed nim, za oknami, widniały rzędem głowy i biusty dziewczęce jak na dziwnej wystawie fryzjerskiej, przekreślane kratą, tajemnicze w tym oddaleniu i owiane obłokami pary. Wyraz gniewu, upokorzenia, zawstydzenia, lęku — i wreszcie bezwiednej kokieterii ożywiał te twarze, usiłujące przybrać maskę martwoty. […] Niektóre, mimo swej ciężkiej pracy i w tym otoczeniu, czesały się starannie, kręciły loki, spiętrzone nad czołem w modny czub zdobny w kokardki, nosiły ładne bluzki pod więziennym kitlem, używały pudru i szminki. Chwilami pralnia sprawiała wrażenie zwykłego miejsca pracy pełnego gwaru, ruchu, śpiewu i nieodzownych sprzeczek. Młode więźniarki zapominały, że są w więzieniu. Ale oto Schenbach stał przed nimi i ujawniała się nagle cała groza tego miejsca, cała beznadziejność ich położenia. Krople potu wystąpiły na czoło Krystyny. Miała przy sobie, w kieszeni fartucha, małą paczuszkę i gryps przygotowany na Pawiak dla brata. Powinna teraz odejść od okna, schować to, wetknąć w brudną bieliznę. Ale stała jak sparaliżowana, niezdolna do żadnego ruchu. Co on zrobi, ten milczący i tajemniczy Schenbach? Może być rewizja osobista, może kazać wyrzucić wszystką bieliznę na podwórze i roztrząsać ją, może zaglądać do kotłów… […]

Patrzyły wreszcie, jak powoli ruszył z miejsca i powoli ruszył przez dziedziniec. […]

— Ach — ach!

Długie westchnienia przeleciały przez pralnię. Nagle znużone strasznie kobiety przeciągały się, ziewały nerwowo. […]

Gruba Leokadia, która myślała powoli, dopiero teraz zwróciła uwagę, że więźniowie z Pawiaka nie przynieśli jeszcze brudów. Co to ma znaczyć? Iza krzyknęła: — A szpital? — Rzeczywiście, dotąd jeszcze oddziałowa nie wywołała praczek zapisanych na porady lekarskie.

— Idź, zapytaj się — rzekła gruba Leokadia — chyba to wolno? Nie?

Oddziałowa Siostrunia stanęła w progu i oznajmiła kategorycznie:

— Nie będzie brudów, nie będzie szpitala, nic. Siedźcie cicho. — Po czym dodała szeptem:

— Wielkie aresztowania tej nocy. Osiemdziesiąt kobiet w przejściówce.

Pola Gojawiczyńska, Krata, Czytelnik 1958, s. 7–16.

(Odwiedzono 693 razy, 1 razy dziś)

12 komentarzy do “Pranie literackie, cz. 10: Pralnia więzienna”

  1. Kiedy się czyta takie opisy to człowiek przestaje zamartwiać się bolączkami codzienności, które wydają się tak nieistotnymi, Przez chwilę…

    Odpowiedz
      • Życia szarzyzna nie zwraca uwagi na wojnę. Gacie muszą być oprane i tyle. Dobrym zabiegiem jest zestawienie tych dwóch scen: „Chwilami pralnia sprawiała wrażenie zwykłego miejsca pracy (…)” i „Ale oto Schenbach stał przed nimi (…)”. To działa za każdym razem. Śledzimy niby zwykłe życie, w którym nagle pojawia się wojenna groza i dociera do nas jak niewiele trzeba, żeby stracić coś czego na co dzień nie doceniamy :(

        Odpowiedz
    • „Krata” się składa z takich detali, właściwie nie ma tam fabuły, raczej ciąg obrazów, ale faktycznie ma to nerw dramatyczny. Co ciekawe, podobny nerw mają wspomnienia spisywane przez więźniarki, które nie były pisarkami. Widać ten więzienny rytm gdzieś głęboko w nich zostawał.

      Odpowiedz
    • To raczej taki specyficzny rytm więzienia, spokój, spokój i znienacka coś potwornego i groźnego, np. transport do obozu. Wtedy wychodziły wszystkie tłumione emocje, bo na co dzień trzeba było „trzymać fason”. To stałe napięcie się rozładowywało w zbiorowych modłach albo w śpiewie, a potem letarg. Wielokrotnie się pojawia we wszystkich wspomnieniach motyw „przeczuć, że coś się stanie”. W takim napięciu nerwów więźniarki zauważały każdą najdrobniejszą oznakę odejścia od rutyny i bardzo często te przeczucia się okazywały prawdziwe.

      Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.