Zdarza się (Kurt Vonnegut, „Rzeźnia numer pięć”)

Ludziom zdarzają się różne rzeczy. Billy’emu Pilgrimowi zdarzyła się niemiecka niewola i bombardowanie Drezna. I jeszcze porwanie przez Tralfamadorczyków, takich kosmitów, którzy trzymali go w zoo. Plus umiejętność dość chaotycznego przemieszczania się w czasie.

Zdarza się Billy’emu

Billy Pilgrim chciał zostać optykiem, ale po drodze przydarzyła mu się wojna. Wyjechał więc do Europy, trafił do obozu jenieckiego, a potem do Drezna. Tak się akurat zdarzyło, że znalazł się tam w czasie dywanowego nalotu, który zrównał miasto z ziemią. Billy i jego koledzy przetrwali bombardowanie w betonowej rzeźni numer pięć, gdzie ich ulokowano. Kiedy stamtąd wyszli, było po wszystkim. Mogli zająć się wydobywaniem trupów z gruzów. Po zakończeniu wojny Billy’emu zdarzył się pobyt w szpitalu, dokończenie nauki i małżeństwo. I pewnie wiódłby sobie spokojne życie, gdyby nie zdarzyło mu się coś jeszcze: został porwany przez latający talerz na planetę Tralfamadorię, gdzie pokazywano go w zoo.

Zdarza się przeskok w czasie

Swoją rolę w historii Pilgrima odgrywa czas. Mężczyźnie zdarza się bowiem niekiedy wypaść z czasu, zupełnie niespodziewanie przenieść do innego momentu życia – z małżeńskiej sypialni do obozu jenieckiego, z okresu przedwojennego do lat sześćdziesiątych. Czy to skutek zaburzeń psychicznych, czy zdolność wejścia w wymiar niedostępny innym ludziom, a oczywisty dla Tralfamadorczyków? Według nich „wszystkie chwile, przeszłe, obecne i przyszłe, zawsze istniały i będą istnieć. […] Widzą, że poszczególne momenty są niezmienne, i mogą wybierać te spośród nich, które ich w danej chwili interesują. To tylko my na Ziemi mamy złudzenie, że chwile następują jedna za drugą, jak korale na sznurku, i że chwila raz przeżyta jest stracona na zawsze”. Pilgrim może wracać do różnych punktów w przeszłości i wciąż je powtarzać, co bywa udręką, jakby za mało bolesnych chwil przeżył, za mało śmierci widział. Tyle dobrego, że gdy widzi trupa, „myśli sobie po prostu, że zmarły jest aktualnie w złej formie, ale jednocześnie wie, że ta sama osoba czuje się znakomicie w wielu innych momentach”. Śmierć się zdarza, ale jest tylko złudzeniem.

Zdarza się wojna

Pilgrimowi zdarzyła się wojna. Nie żadna bohaterska batalia, chwalebna kampania, ale ta nonsensowna, bez bohaterów, zmieniająca się w operetkę. Z błotem, obtartymi nogami, długim marszem do niewoli, obozem jenieckim i wysyłką do odgruzowywania miasta. Taka, jakiej nikt nie chce, o jakiej nie układa się pieśni i nie kręci filmów. Żaden John Wayne nie chciałby grać Billy’ego Pilgrima ani jego kolegów, wyczerpanych, wychudzonych, mało bojowych chłopaczków wysłanych na krucjatę dziecięcą, żeby walczyć z podobnymi do nich chłopaczkami. Wszyscy stanowili tylko „bezwolne igraszki w ręku jakichś potężnych sił”, które dowolnie przerzucały pozbawione osobowości masy ludzkie, a nie nadludzkich herosów. Gdyby Vonnegut skupił się tylko na ukazywaniu bezsensu wojny, obnażaniu jej absurdów, cierpienia, brudu, „Rzeźnia numer pięć” byłaby powieścią znakomitą.

Zdarza się rozczarowanie

Rozczarowanie zdarzyło się mnie. Blisko trzydzieści lat temu po raz pierwszy, gdy w „Rzeźni numer pięć” nie znalazłem tej wielkiej powieści antywojennej, którą mi obiecywała okładka (a na dodatek to była książka z listy arcydzieł literatury światowej z „Encyklopedii popularnej PWN”!). Gdy czytałem pokręcone przygody Pilgrima, nie mogąc się doczekać zasadniczej, wojennej partii. Po zakończeniu poczułem się zrobiony w balona – że niby tylko tyle? Książka jakoby o bombardowaniu Drezna bez bombardowania? Plus to całe pajacowanie o Tralfamadorii? Kpina jakaś? Żegnamy się ozięble, panie Vonnegut. I faktycznie, mimo paru prób nigdy się nie polubiłem z Vonnegutem. Powtórka miała zweryfikować nastoletnie wrażenia, ale cud nie nastąpił. Bardziej doceniłem wszystkie sceny wojenne, rezygnację w nich z patosu na rzecz przyziemności, wręcz brutalnego realizmu, pokazywanie wojny w całym jej bezsensie, groteskowość, a nawet tralfamadorską koncepcję czasu, jako całość jednak „Rzeźnia” wciąż pozostaje mi obojętna. Mam nieodparte wrażenie, że jest to dzieło konkretnej epoki i nie zestarzało się ładnie. Fabuła złożona z przeskoków między teraźniejszością, przeszłością i kosmosem musiała nieźle wchodzić pokoleniu hipisów, podobnie jak koncepcja możliwości powrotu do rozmaitych momentów z życia zawieszonych gdzieś tam na stałe, utrwalonych na zawsze – należało tylko znaleźć odpowiednie środki, by móc do nich wracać. Zapewne w Ameryce końca lat sześćdziesiątych wrażenie mogło też robić niekonwencjonalne podejście do wojny: antybohaterskie, niezbyt malownicze, pokazujące „naszych żołnierzy” nie jako bojowników za wielką sprawę, ale zwykłych chłopaków, a wrogów nie jako „siły zła”, lecz jako takich samych młodych ludzi oderwanych od normalnego życia. Podejrzewam, że mogło to być ważne w kontekście wojny wietnamskiej i protestów przeciwko niej. Istotne mogło też być zwrócenie uwagi na spustoszenie, jakie w umysłach żołnierzy pozostawia wojna – Pilgrim przeżywa załamanie nerwowe, ląduje na leczeniu w szpitalu i możemy podejrzewać, że jego przeskoki w czasie to skutek zaburzeń psychicznych. Dostrzegając wszystkie te elementy, wysoko oceniając poszczególne sceny czy wątki, nie mogę powiedzieć, że „Rzeźnia” zrobiła na mnie wrażenie. Nadajemy z autorem na innych falach. Cóż, zdarza się.

Kurt Vonnegut, Rzeźnia numer pięć, tłum. Lech Jęczmyk, Zysk i S-ka 2018.

 

(Odwiedzono 1 483 razy, 10 razy dziś)

46 komentarzy do “Zdarza się (Kurt Vonnegut, „Rzeźnia numer pięć”)”

  1. Czytałam do tej pory tylko jedną książkę Vonneguta i było to „Śniadanie mistrzów”. Nie porwało mnie zupełnie. Wszyscy fani mówili mi, żebym sięgnęła po „Rzeźnię”, bo ona na pewno mi się spodoba. Ale po Twoim wpisie stwierdzam, że i ja chyba nadaję na zupełnie innych falach niż Vonnegut. Trochę chyba nie rozumiem gościa ;) Bardzo podobało mi się stwierdzenie w Twoim tekście, że fabuła „musiała dobrze wchodzić pokoleniu hipisów” – piękne! :D

    Odpowiedz
  2. Jak miałem 16 lat zdarzyło mi się z „Rzeźnią” to samo”. Nie mój typ literatury. I już później po Vonneguta nie sięgnąłem.

    Odpowiedz
  3. Miałem kiedyś zachłyśnięcie Vonnegutem o czym świadczy fakt posiadania na półce kilku tytułów (a książek z zasady nie gromadzę, tylko tyle, żeby nikt nie mówił, że dom bez książek). Doceniałem odloty, ale to było w okresie burzy i naporu (jak u Was) i nie chce mi się chyba sprawdzać czy dalej bym tak miał :P Tym bardziej, że jakoś klasyki nie robią na mnie należytego wrażenia (sądząc po przeczytanym właśnie „Czarnoksiężniku z Archipelagu”) :)

    Odpowiedz
      • I pewnie dlatego jak pies do jeża podchodzę do „Grobowców …” :P A tak w ogóle, to w związku z tym, że mózg mi się rozpuszcza powyżej 22-24 stopni, a mamy ciut więcej, to chyba pójdę w kryminalne nowości albo młodzieżówkę :D

        Odpowiedz
          • Początek miały niezły, więc może dam im szansę. Ale najpierw spróbuję czegoś innego. Le Guin w jednotomowym wydaniu jest w posiadaniu Starszego, więc zawsze mogę sięgnąć. Przyznam jednak, że takie kobyły są straszne w obsłudze i „Czarnoksiężnika …” podczytywałem na Legimi. Niestety, z niewiadomych przyczyn, kolejne tomy są tylko w audio :(
            Może w końcu ściągnę z półki Ciotkę Poldi i zobaczę co tam Agnieszka przetłumaczyła :)

            Odpowiedz
  4. O, czytałam „Rzeźnię…” i „Kocią kołyskę” i podobały mi się. Może nie aż tak, żeby rzucać się na inne książki Vonneguta, ale wciąż mam w głowie, żeby jeszcze po nie sięgnąć. No, ale ja lubię dziwności. Im dziwniej tym lepiej :) Bardzo podoba mi się twoje spostrzeżenie o hipisach :)
    Ale że „czarnoksiężnik…” to nudziarstwo to już istna herezja! Niedawno go sobie odświeżyłam i znów byłam zachwycona. Płakałam na tym samym fragmencie, co 10 lat temu gdy czytałam po raz pierwszy i sporo fragmentów czytałam na głos, tak mi się podobały. Ogólnie mam poczucie, że nadajemy z LeGuin na tych samych falach :) Choć na pewno książka robiła większe wrażenie dawniej, gdy nowoczesna fantastyka dopiero się kształtowała.

    Odpowiedz
    • Są dziwności i dziwności, też lubię czasem, no ale tu jednak nie. Dzięki, pisząc, wyobrażałem sobie upalonego hipisa, jak czyta Rzeźnię i go rzuca po czasie i przestrzeni :) Ale co do Czarnoksiężnika, to ja nie wiem, tam się nic nie dzieje. Miałem chyba nadzieję na spektakularne fantasy, i nic.

      Odpowiedz
      • Troszkę nudnawe to włóczenie się po wyspach w poszukiwaniu własnego ja. To godzenie się z własną naturą. Ja wiem, że to żmudny proces, ale okraszenie go jednym pojedynkiem z bestią, to jednak słabe :P Jest też możliwe, że czytając w nocy, w stanie skrajnego wyczerpania po szarpaniu się z codziennością, mogłem przeoczyć geniusz dzieła :D

        Odpowiedz
  5. Czytałam Rzeźnię i kilka innych książek KV z grubsza w tym samym czasie co Ty.I obawiam się, że miałabym podobne wrażenia dzisiaj. Kilka razy zabierałam się w ostatnich latach do powtórki Śniadania mistrzów i nie wyszłam poza pierwszą stronę. A tak się uśmiałam z tej powieści w latach durnych i chmurnych.;) Wypada się cieszyć, że czytaliśmy KV w wieku podatnym na takie lektury i wtedy nam się podobało.;)

    Odpowiedz
  6. Parę fajnych książek tam było, m.in. Blaszany bębenek i chyba Paragraf 22. Plus klasyka. Ale widać nie tylko dzisiaj szafuje się słowem „arcydzieło”. ;(

    Odpowiedz
  7. Hm, Bębenek czytaliśmy z kilkoma innymi osobami w czasach liceum i chyba wszystkim się podobał. Nie wiem, jak ważny był tu fakt, ze książka była trudno dostępna i otaczał ją nimb świetności. Podobnie jak Złego i Mistrza i Małgorzatę. O tych książkach się rozmawiało (głownie na poziomie „fajne-niefajne”, „zabawne -nudne”) i do dzisiaj miło wspominam ten okres.;)

    Odpowiedz
  8. U nas raczej były to książki prywatne, po które też były kolejki.;) Nie zapomnę tych emocji, kiedy w księgarni gdzieś na Bielanach zobaczyłam Mistrza i Małgorzatę, a w portmonetce miałam za mało pieniędzy. Na szczęście było od kogo pożyczyć.;) I ta książka jest książką na całe życie, o czym przekonuję się przy kolejnych inscenizacjach – za każdym razem zwracam uwagę na inny wątek i później drążę. Choć nie ukrywam, że powtórna lektura po blisko 30 latach rozczarowała mnie. Na szczęście później to się zmieniło.;)

    Odpowiedz
    • U nas jednak głównie były biblioteczne okazy, dopiero w połowie liceum się rozszaleliśmy zakupowo. Te radości, gdy człowiek z kieszonkowym w portfelu natykał się na Świat według Garpa, Paragraf 22 albo Imię róży :) Do dziś je mam. Mistrza chciałbym po rosyjsku, ale kilka prób wskazało, że to nie jest prosta lektura.

      Odpowiedz
  9. Tak, to była prawdziwa radość. A dzisiaj można ww. książki mieć nawet w kilku różnych wydaniach.;) Ale nie kupuję nowych, nawet jeśli egzemplarze są solidniejsze.
    Czytać po rosyjsku nie umiałam i nie umiem (choć naukę skończyłam z piątką), więc zazdroszczę możliwości, nawet jesli wydają się za małe.

    Odpowiedz
  10. Do KV podchodziłam dwa razy, wydawało mi się, że zaczęłam od niewłaściwej strony to moje podejście. Na obu (Slapstick oraz Pianola) poległam. Natomiast Mistrz i Małgorzata zachwyciły mnie od pierwszego czytania. Niedawno kupiłam sobie własny egzemplarz i troszkę się boję, czy ponowne- trzecie czytanie mnie nie rozczaruje.

    Odpowiedz
  11. Czytałem prawie 50 lat temu. Wtedy mocno raziło mnie zaliczanie żołnierzy niemieckich i amerykańskich do tej samej kategorii, może nawet z większą antypatią w stosunku do tych drugich. Przypisywałem to niemieckiemu pochodzeniu pisarza.
    Czytałem kilka jego książek, we wszystkich znajdowałem jakiś dobry paradoks, ale w każdym przypadku po klkudziesieciu stronach efekt się wyczerpywał i pozostawało powtarzanie się i znużenie.

    Odpowiedz
    • Mnie się wydawało, że Vonnegut o żołnierzach obu stron wypowiada się raczej jako o ofiarach systemu, którym daleko do herosów z filmów i propagandy. Natomiast nawet kilka dobrych paradoksów i scen to za mało na dobrą książkę.

      Odpowiedz
  12. Ach! Mój Vonnegut kochany szkalowany! ;P Przyznam jednak szczerze, że akurat „Rzeźnia numer pięć” to moich zupełnie ulubionych nie należy – według mnie to powieść, którą Vonnegut napisał bardziej dla siebie niż dla czytelników. Ale to tylko taka teoria. Dużo lepiej zaczynać do „Śniadania mistrzów”.

    Odpowiedz
  13. Tralfamadorię odebrałam jako bredzenie człowieka, któremu od nadmiaru nieszczęść pomieszało się w głowie. Pilgrim miał rozległe obrażenia czaszki, a do tego przeżył traumę podczas wojny. W takiej sytuacji trudno być normalnym…

    Odpowiedz
  14. Książki Vonneguta bardzo skutecznie eliminują i odrzucają idiotów, bo to w istocie bardzo złożone, wyrafinowane i wielowarstwowe ,poetyckie konstrukcje stosujące zawiłe hiperbole, parabaole , antycypacje, repryzy , retardacje itd, co dla osób mających trudności z przyswojeniem instrukcji obsługi pralki jest. wyzwaniem zbyt wielkim – ich mózgi odbierają komunikaty dosłownie – ale to jeszcze nie jest cecha głupka. Niewiedza bowiem nie jest stanem dyskwalifikująycym. Takim stanem jest brak zwrotnej reakcji mózgu o własnej niewiedzy,która to reakcja jest charakterystyczna dla „niegłupków” właśnie, którzy w konfrontacji z nieznanym dotychczas problemem zawsze w pierwszej kolejności zakładają – i nie boją się tego – swoją „głupotę” jako pierwszy etap wiodący do rozwiązania problemu przez jego rozpoznanie. To jest niemożliwe u głupków, dla których taka sytuacja i stan niemożliwy do internalizacji, bo przekracza ich możliwośći jest po prostu „głupi”. Nigdy zaś oni sami. Głupek nigdy nie powie o sobie,że jest głupi….. Bardzo dobrze widać to w tych komentarzach, których autorzy nawet nie zdają sobie sprawy ,że są one prawie otwartymi deklaracjami indolencji ,ignorancji i – tak – pląsającej głupoty. Internet obnaża niepokojąco wielkie rozmiary tego smutnego zjawiska.

    Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.