Żokej w składzie szuwaksu (Marta Zielińska, „Kłopotliwe rozrywki”)

Kłopotliwe rozrywki

Nawet Bardzo Poważnym Instytucjom Naukowym – a taką bez wątpienia jest Instytut Badań Literackich – zdarza się wydać książkę, którą laik przeczyta nie tylko z zainteresowaniem, ale jeszcze się będzie przy niej dobrze bawił. „Kłopotliwe rozrywki” Marty Zielińskiej opowiadają o rozrywkach epoki romantyzmu, jednak nie znajdziemy tu nic o Mickiewiczu spędzającym czas z Marylą na sielskich wiejskich zabawach i poetyckich improwizacjach.

Rozrywki w cieniu niewoli

Upraszczając, prawdziwy romantyk powinien cierpieć niczym Werter, ronić łzy czyste, rzęsiste, a nie oddawać się czemuś tak przyziemnemu jak zabawa. Ostatecznie mógłby śpiewać pieśni ze swymi druhami, zapijając mlekiem, albo wpisywać wiersze do sztambuchów uduchowionych panien podczas spacerów po sielankowych lasach i łąkach. Żadne bale i cyrkowe przedstawienia nie wchodziły w grę, nie wspominając już nawet o kartach – na dodatek w sytuacji, gdy ojczyzna jęczała w niewoli i tracenie fortun przy zielonym stoliku albo w domu mody było czynem niepatriotycznym. Przy takim podejściu głównych zainteresowanych badacz staje bezradny. I albo odpuści sobie temat, albo inaczej go zdefiniuje. Odsuwa więc na bok górnolotnych idealistów i skupia się na przedstawieniu rozrywek zajmujących szerszą publiczność, zarówno w miastach, takich jak Warszawa i Wilno, jak i na prowincji, a dostępnych i dla zamożnych, i dla uboższych. Marta Zielińska przejrzała pamiętniki i zbiory listów z epoki, a także ówczesną prasę, z „Kurierem Warszawskim” na czele, i stworzyła różnorodny i smakowity wybór tekstów źródłowych.

Reklama dźwignią sukcesu

Żeby odnieść sukces, musisz się wyróżniać: ta zasada obowiązywała w każdym miejscu i w każdym czasie bez względu na to, czy byłeś światowej sławy śpiewaczką operową, czy sklepikiem sprzedającym pastę do butów. Zjeżdżające do Warszawy artystki dbały o to, aby z wyprzedzeniem lokalna prasa publikowała informacje o ich sukcesach odnoszonych na zagranicznych dworach i w światowych stolicach. Wiele szumu wokół siebie narobiła Henrietta Sonntag, której gazety poświęciły masę miejsca, włącznie z wyliczeniem prezentów, które śpiewaczka otrzymała od wielbicieli i które wyprzedawała („Filiżanek porcelanowych suto wyzłacanych sztuk 1700, srebrnych serwisów do kawy sztuk 13 […] rękawiczek paryskich i londyńskich tuzinów 2200, własnych jej portretów (z których żaden nietrafiony) 77; papieru, na którym wiersze do niej drukowane, cetnarów 2”). Zresztą nawet małe sklepiki starały się wyróżniać wśród innych, choćby wieszając witrynie interesującą zabawkę, która mogła przyciągnąć potencjalnych klientów. Pamiętacie witryny, które ozdabiał Rzecki w sklepie Wokulskiego? Był w tej dziedzinie mistrzem, ale miał godnych poprzedników: w składzie szuwaksu Sejdlica w oknie widniał ruchomy angielski „żokej”, nader sprytnej konstrukcji:

Jest to żokej, czyli służący Anglik, ciągle on podnosi rękę, wskazując na puszki napełnione szuwaksem, a ustami i oczami zdaje się zachęcać publiczność do kupna i zachwalać towar; buty jego są lskniące [sic!] się, niby za pomocą tegoż szuwaksu, a kotek, ujrzawszy swą postać w jego bucie jakby w zwierzciadle, przyskakuje ustawicznie. Cała ta maszyna jest ciągle poruszaną opadaniem piasku będącego w beczce, działającym jak w klepsydrze.

Miarą sukcesu każdego omawianego w prasie przedsięwzięcia była liczba publiczności lub pojazdów oraz wysokość dochodów – bez względu na to, czy chodziło o uczestników uroczystego wjazdu cara, benefis na rzecz znanej aktorki czy obserwatorów wyczynów szybkobiegacza. „Panna Zontag” gromadziła „słuchaczów” 1240 albo 1270 zależnie od dnia, koncert Paganiniego przyniósł „w ogóle dochodu 11 000 złp”, a na pokazie szybkobiegacza „widzów na całej drodze było bardzo wiele, lecz tylko 108 osób raczyło opłacić bilety”.

Niech żyje bal

Ale to nie występy operowych diw i ruchome pajace powszechnie kojarzą nam się z XIX-wiecznymi rozrywkami, lecz bale. Jak nieco ironicznie zauważał dziennikarz „Kuriera Warszawskiego”, człowiek chodził na bale całe życie: jako osiemnastolatek dla zabawy i tańca, w wieku 30 lat towarzysząc małżonce („jest to obowiązek, który rzadko bawi”), dziesięć lat później dla wyrobienia sobie stosunków towarzyskich i protekcji. „W roku 50-ym i 60-ym odwiedza jeszcze bale, celem wydania córki za mąż, szuka protektora dla wnuczka, udaje, że jest w sile wieku […]”. A było co odwiedzać! W karnawale w Warszawie organizowano od siedmiu do czternastu maskarad, nie licząc mniejszych lub większych bali, balików i wieczorków tańcujących. Podczas gdy komitet organizacyjny albo zamożny gospodarz zajmowali się przygotowaniami, „damy warszawskie” wpadały w gorączkę, „skupując piękne materie w sklepach bławatnych, obstalowując ozdobne stroje w magazynach mód i nabywając kwiaty sztuczne z fabryk krajowych i zagranicznych”. Gdy nadchodził wyczekiwany wieczór, w salach balowych skupiał się „kwiat kwiatu, w kwieciste, z kwiatów uwite przybrany stroje”. „Walc po walcu, kontredans po kontredansie, mazur po mazurze […] Migały się ciągle, jakby w kalejdoskopie jakim, i rumiane twarzyczki pięknych dziewic, i zgrabne ich kibicie, i kolorów rozmaity wątek, i kwiatów bukiety, i wieńce, i gra kolorów drogich i kosztownych kamieni oraz połysk złota”. Rozochocony balową atmosferą dziennikarz popadał w coraz większą egzaltację, która osiągała szczyt w obrazie tancerek odpoczywających po szalonej nocy: „a gdy damy spoczęły po trudach części Terpsychory, spokojny Morfeusz, rzuciwszy na nie usypiające kwiaty, zamknął w Olimpie bramy hebanowe, a przez złote i ze słoniowej kości podwoje rozpuścił cały orszak snów pokrzepiających i rozkosznych”. Poświęciwszy tyle górnolotnych snów jednemu tylko balowi, gazeta krótko kwituje imprezę odbywającą się równocześnie: „W Nowej Resursie bawiono się również wesoło i przyjemnie; tańczono w dwóch salonach; osób było około 300. Towarzyszyła Orkiestra JP Kubełki”. Widać bal w Nowej Resursie nie zadbał odpowiednio o przedstawicieli prasy…

Pudel Fido, aeroporystka i szarady

Rzecz jasna pierwsza połowa XIX wieku obfitowała też w niezliczone inne rozrywki dla lepszego towarzystwa i gawiedzi: jedni oglądali uczonego pudla Fido, inni pokaz aeroporystki „puszczającej się” balonem. Domatorzy zajmowali się szaradami i łamigłówkami (w szaradach celował ojciec Cypriana Kamila Norwida), a światowcy bywali w teatrach i na widowiskach plenerowych. „Kłopotliwe rozrywki” zawierają opisy mnóstwa rozmaitych sposobów spędzania wolnego czasu dla wszystkich warstw ówczesnego społeczeństwa. Barwny język doniesień prasowych starannie ukrywa to, o czym w sposób bardziej bezpośredni piszą pamiętnikarze: że wiele z tych wydarzeń – choćby uroczyste wjazdy cara i jego świty do Warszawy czy bale z udziałem namiestnika Królestwa Polskiego – wcale nie budziło aż takiego entuzjazmu Polaków. Mogłoby się wydawać, że w tym korowodzie atrakcji zapominano o niewoli, ale to pozory. Niechęć patriotycznej młodzieży wzbudzał hazard czy tracenie pieniędzy na balowe suknie i tańce. Warto też zwrócić uwagę na to, jak modernizowało się podejście do rozrywki: jednego wieczoru ze sceny rozlegała się chwytliwa piosenka, a już nazajutrz można było kupić jej tekst i nuty; sprzedawano drukowane portrety popularnych aktorów i śpiewaczek. Prasa w porozumieniu z artystami prowadziła całe kampanie promocyjne, żeby zwiększyć zainteresowanie i – oczywiście – zyski. Zebrane przez Martę Zielińską wypisy ze źródeł można czytać jako zbiór ciekawostek: zajmujących, często zabawnych, pisanych barwnym językiem, pełnym drobiazgowych niekiedy opisów i egzaltacji. Ale można też próbować na podstawie tych materiałów odtwarzać mechanizmy funkcjonowania rozrywki przed dwoma wiekami i tworzyć obraz upodobań naszych przodków, dopatrując się podobieństw i różnic z naszymi czasami. Bez względu na to, który sposób wybierzemy, będziemy mieli niewątpliwą rozrywkę z poznawania rozrywek praszczurów.

Marta Zielińska, Kłopotliwe rozrywki, Instytut Badań Literackich 2018.

(Odwiedzono 630 razy, 1 razy dziś)

19 komentarzy do “Żokej w składzie szuwaksu (Marta Zielińska, „Kłopotliwe rozrywki”)”

  1. Czytając o balach, myślałam o tym opisanym w „Dziadach”.
    „Ostatecznie mógłby śpiewać pieśni ze swymi druhami, zapijając mlekiem […]” – czy aby na pewno chodziło o mleko?:)))) Ponoć w tamtej epoce namiętnie palono opium.;)

    Odpowiedz
    • Ta scena z Dziadów jest podsumowaniem stosunku romantyków do rozrywek tego rodzaju. Ostatecznie mogli zapijać te pieśni winem, nie upieram się :) A co do opium, to nie wiem, czy do Wilna w czasach Mickiewicza już dotarło, niestety autorka wyboru ominęła rozrywki bardziej „wszeteczne” niż karty.

      Odpowiedz
  2. Zwrócę, obowiązkowo. Gdyby nie Twój wpis, raczej nie dowiedziałabym się jeszcze długo o tej serii. A tytuły wielce frapujące, nawet Pogoda w czasach romantyków.;)

    Odpowiedz
  3. Swego czasu w lumpeksie nabyłem książkę „Victorian London” Lizy Picard i spodobała mi się ona ze względu na szczegółowe spojrzenie na codzienne życie miasta w tamtych czasach – aż po ceny różnych „zwyczajnych” produktów. Mogło by to być świetne źródło informacji dla kogoś, kto chciałby napisać książkę osadzoną w tamtych czasach (lub ją zweryfikować). Musiałbym się rozejrzeć za innymi książkami z serii.

    Odpowiedz
  4. Po pierwsze, żokejem z tytułem mię zniechęciłeś, gdyż albowiem żokejów i wyścigów konnych nie poważam (wiem, wiem).
    Po drugie, jak zamknąwszy oczy na żokeja, dałam się ponieść, stwierdzam, że seria faktycznie może być momentami znakomita. Bieńczyka nie zdzierżę, ale to o edukacji dziewcząt i medycynie nieźle rokuje.
    Po trzecie, czy Wy wszyscy naprawdę, bez wsparcia wujka G. wiecie co to jest szuwaks?

    Odpowiedz
    • Tu żokej to raczej lokaj, pewnie taki do jeżdżenia na karecie jaśnie państwa :P Co do Bieńczyka, to jest on autorem wstępu i wyboru źródeł, którego wydawca uhonorował miejscem na okładce. I nie wiem jak inni, ale tak, ja wiem, co to szuwaks, chyba od zawsze, zapewne z jakiejś archaicznej książki dla dzieci :)

      Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.