Latem 1963 roku we wrocławskim szpitalu umiera pacjentka. Lekarze nie potrafią postawić diagnozy, ostatecznie uznają, że była to wyjątkowo złośliwa białaczka. W innych placówkach pojawiają się jednak zbliżone przypadki. Doktor Bogumił Arendzikowski z sanepidu stawia niewiarygodną diagnozę: to ospa prawdziwa, variola vera. Wielkiemu miasto grozi epidemia na ogromną skalę.
We Wrocławiu zaraza…
To nie jest początek thrillera medycznego osadzonego w peerelowskiej scenerii. To początek reportażu Jerzego Ambroziewicza o wypadkach, jakie rozgrywały się we Wrocławiu między lipcem a wrześniem 1963 roku. Pierwsza zmarła zaś była pielęgniarką, która miała kontakt z tajemniczym pacjentem zero. Doktor Arendzikowski musiał do swojej koncepcji przekonać najpierw sceptycznych kolegów medyków, a potem władze. Początkowe opory (w końcu ospa w połowie XX wieku? Skąd? – ta zresztą kwestia została ze względów cenzuralnych zupełnie pominięta) wkrótce zastąpiła gorączkowa praca nad zapewnieniem opieki chorym, nad odizolowaniem osób, które mogły mieć kontakt z chorobą, i wprowadzeniem środków profilaktycznych, przede wszystkim szczepień na masową skalę. W kraju gnębionym przez braki, z bezwładną biurokracją, udało się zorganizować – dzięki oddaniu wielu osób i ich talentom do improwizacji – pracę oddziałów zakaźnych, sieć izolatoriów, punktów szczepień, transport chorych, wyszukiwanie osób, które miały kontakt z ospą. Do pracy zgłosili się ochotnicy: lekarze, pielęgniarki, salowe, kierowcy, a ospa, jak pisze Ambroziewicz, zwalczyła epidemię biurokracji. Okazało się, że można bez urzędowych korowodów załatwiać sprawy na poczekaniu, aż szkoda, że tylko w czasie epidemii.
Prawdziwy thriller
Ambroziewicz stworzył fabularyzowany reportaż, który pod względem dramatyzmu i napięcia nie ustępuje sensacyjnej powieści. Obserwujemy wydarzenia z perspektywy wielu osób, z którymi autor przeprowadził wywiady tuż po wydarzeniach, gdy wciąż świeże były i detale, i emocje towarzyszące epidemii: nerwowość, strach (przejmujące sceny, gdy personel medyczny odmawia pracy z chorymi; epizod z dziećmi rzucającymi kamieniami w chorego), permanentne zmęczenie, które zestawia z opisami Wrocławia: rozgrzanego upałem, gdzie życie, mimo podskórnego niepokoju, toczy się normalnie, jeśli nie liczyć patroli kontrolujących na dworcach świadectwa szczepień ospy i sygnałów karetek na ulicach. Ambroziewicz podkreśla heroizm jednostek, w cień usuwając działania machiny władzy, partii oraz milicji i wojska, choć operacja na tak wielką skalę – odizolowanie całego miasta – wymagała decyzji na najwyższych szczeblach. Ciekawe, że „element partyjny” pojawia się właściwie dopiero pod koniec, kiedy członek PZPR zostaje wysłany do jednego z izolatoriów, by zmobilizować tamtejszy „aktyw” i wpłynąć na dyscyplinę pensjonariuszy: przedłużające się zamknięcie prowadziło do rozmaitych wyskoków. Rzuca się też w oczy akcentowanie raczej pozytywów: indywidualnego bohaterstwa i poświęcenia, spraw załatwionych, porządku panującego w mieście i placówkach medycznych; tylko gdzieś w tle migają obrazki, których prędzej spodziewalibyśmy się po „zadżumionym mieście”: paniki, histerii, ucieczek ze szpitali, zgonów, problemów z pochówkami. Ta jednostronność nie zmienia jednak wysokiej oceny „Zarazy”; należy się raczej dziwić, że autorowi udało się przemycić aż tyle napomknień o sytuacjach, które nie mieściły się w urzędowo optymistycznym przekazie. Nowe wydanie reportażu zaopatrzone jest w aneks – fragmenty artykułów z pism medycznych na temat wrocławskiej epidemii, uzupełniające naszą wiedzę o np. dane statystyczne i, oczywiście, opisy przebiegu choroby u zarażonych. Tekst zaopatrzono w przypisy, w większości bardzo użyteczne (chociaż wciąż nie mogę przywyknąć do myśli, że dorosło pokolenie, które nie wie, co to święto 22 Lipca albo podnoszenie oczek), oraz posłowie Szymona Słomczyńskiego. Nie jest ono rysem historycznym wrocławskiej epidemii, ale przeglądem literackich opisów wszelakich plag, z „Dżumą” Camusa na czele, wśród których reportaż Ambroziewicza zajmuje poczesne miejsce. Mimo upływu półwiecza, czyta się go znakomicie, wręcz z wypiekami na twarzy. A w czasach, kiedy dowolny wirus może się błyskawicznie rozejść po świecie, a ruchy antyszczepionkowe przybierają na sile, budzi też pytanie, czy dziś udałoby się podobną epidemię zwalczyć równie skutecznie i sprawnie. Chciałbym wierzyć, że tak.
Jerzy Ambroziewicz, Zaraza, posłowie Szymon Słomczyński, Dowody na Istnienie 2016.
O książce także na blogu Czytanki Anki.
Już któryś raz „przechodzę” obok tej książki, choć mnie kusi. Trochę się jej boję, nie powiem, właśnie przez to, o czym piszesz w ostatnich zdaniach – może się okazać, że zrozumiem, że „jakby co” to nie ma nadziei i wszyscy, jak w tych internetach siedzimy, tak pomrzemy przez (nazwijmy to) nierozwagę innych jednostek. Czy Wrocław jako samo miasto jest znaczącym elementem tego tytułu? Czy na dobrą sprawę do całego przebiegu nie ma znaczenia, gdzie miały miejsce te wydarzenia?
Co do pierwszego, to podzielam te obawy. W PRL-u sprawę załatwiono zamordystycznie i nikt się nie ośmielił stęknąć, że szczepienia, że kontrole, że izolacja, a teraz to nie wiadomo. Szczególnie przy aktualnym stanie rozkładu służb państwowych i medycyny plus cała antyszczepionkowość. Ale to świetna rzecz jako ostrzeżenie.
Co do drugiego, to zamiast Wrocławia mogłoby być dowolne miasto podobnej wielkości, to tylko tło dla wydarzeń.
Ty jak coś napiszesz, to strach klikać, bo od razu trzeba dodawać kolejny tytuł do listy #mustread.
Oj, rumienię się, dziękuję :)
To jakieś nowe wydanie czy odgrzebany staruszek? Małe ogniska „starych” chorób już zaczynają się pojawiać, szkoda że do przejrzenia na oczy trzeba pewnie wielkiego BUM! I szkoda, że w razie czego trzeba będzie w tym BUM! uczestniczyć. Ale chcieliśmy wolności i demos krateo, to mamy :P
Nowe wydanie, Dowody na Istnienie wznawiają tego sporo. Na odrę jestem zaszczepiony ja i dzieci moje, to może nas minie bokiem. Chyba żeby dżuma wróciła, już podobno jacyś turyści sobie zafundowali w Indiach.
Też mam wszystkie „pieczątki” na ramieniu i słynne „ała, nie w szczepionkę!”, też za sobą :) Przed wojażami w egzoticzne kraje wstrzymuje mnie myśl o gadzinie i chorobach właśnie. Na grypę się nie szczepię, bo bieganie mnie trochę uodporniło, a w tym roku mam chęć dołączyć morsowanie :P
Na wycieczkę do Turcji szczepień raczej nie potrzeba, chyba że chcesz w prawdziwą dzicz. Ale że morsowania? No no, imponuje mi pan kolega :)
Wolę swojskie kleszcze (w tym roku wyjątkowo dużo wyciągałem :( ). A pomysłem jestem przerażony :D
Kleszcze odpadają, nie lubię paskudztwa. Teraz jesteś przerażony, a za pół roku będziesz wszystkich namawiał do skoku w przerębel :D
Będę akolitą morsowania :P
Czekam na te motywujące posty :)
Właśnie – autor rzeczywiście odnotował kilka sytuacji, które cenzura być może powinna wówczas wyciąć.;)
Co do Twojej nadziei w ostatnim zdaniu recenzji – osobiście wątpię w podobnie szybkie opanowanie epidemii, za bardzo się rozbisurmaniliśmy, za bardzo lubimy powoływać się na swoje prawa w podobnych sytuacjach (vide antyszczepionkowcy).
Ogólnie pisał po linii, więc pewnie przymknięto oko na to i owo, żeby już za słodko nie było. Mnie fascynowało, jak zręcznie Amroziewicz ukrył całą machinę państwowo-policyjną: przecież według niego zarazę zwalczyły sanepid i miejska rada narodowa, a raczej gromada odważnych ludzi. I ta partia, która pojawia się dopiero w finale, żeby pijaków w izolatoriach dyscyplinować.
Końcówka recenzji jest retoryczna, ja też nie wierzę, żeby się udało; to już nawet nie chodzi o nasze rozbisurmanienie, tylko o rozkład instytucji państwowych, od sanepidu począwszy.
Zgadza się, wg Ambroziewicza epidemię opanowali dzielni i niezłomni przedstawiciele służb medycznych, sanepidu itp. Milicja występuje z rzadka, a pewnie razem z wojskiem byli w stanie najwyższej gotowości.
Co do sytuacji obecnej – nawet boję się zgadywać, która instytucja jest w większym stanie rozkładu…
Pewnie minister zdrowia i sekretarz partii nie wydawali się Ambroziewiczowi atrakcyjnymi bohaterami, on potrzebował fabularnego mięsa. Wojsko, zdaje się, zorganizowało kordon sanitarny wokół miasta, nie wspominając o otwarciu magazynów. A na współczesne instytucje raczej się nie licytujmy, one wszystkie z tektury :(
Żeby chociaż z tektury… Choć przy dzisiejszym transporcie, płynności granic i tak dalej, to epidemia co się zowie miałaby tragiczne skutki. Paradoksalnie: im bardziej rozwinięty kraj, tym gorzej.
Aha, dowolny wirus okrąża dziś świat w mniej niż dobę zapewne. Wybuch nieżależnych epidemii w paru miejscach i pozamiatane.
Temat jak temat mam jakiś przesyt literatury
Z trudem oparłam się wrzuceniu tego do schowka.
Ale czemu się oparłaś? To świetna książka! Wrzucaj do schowka!