Dziewiętnastowieczne poradniki gospodarstwa domowego radziły, by wielkie pranie, jako przedsięwzięcie ze wszech miar skomplikowane i dezorganizujące codzienne domowe życie, urządzać możliwie rzadko. Wymagało to rzecz jasna sporych zasobów wszelakiej bielizny, która kiedyś się jednak kończyła i wtedy zaczynało się coś w rodzaju armagedonu na skalę lokalną, znakomicie opisanego przez Ewę Szelburg-Zarembinę.
Joanna znosi z podwórza świeżo narąbane drwa. […] Przykląkłszy na prawe kolano, z wielkiego stosu szczap zdejmuje drewno jedno po drugim i układa je sobie na lewym ramieniu. Gdy sięgają jej do brody, wstaje z trudem i uginając się, i zataczając dźwiga brzemię do sieni. Tu zrzuca je z hukiem pod próg kuchennej izby i wraca po nowe.
Dziś Maryna musi mieć wszystko drzewo pod ręką.
Dwie najemne kobiety, do pasa w podspodnich spódnicach tylko, od pasa tylko w koszulach, noszą konwiami wodę. Nie ciągną jej żurawiem ze studni, ale idą kołysząc nosidłami przez całe podwórze, przez przełaz, przez steczkę łąkową do rzeki. Gołymi kolanami klękają na mokrych kamieniach i zarzucają daleko ciężkie konewki w płytką wodę. Wracając z napełnionymi znaczą za sobą mokry ślad. Słońce trop w trop idzie za nimi tym śladem i liże ich mokre nogi, widoczne wysoko spod ukasanych podołków. Zostawiwszy słońce przede drzwiami, rozgrzane do potów, mokre nosiwody wchodzą przez ciemną sień do kuchennej izby. Opierają konwie o wrąb wielkiej stągwi, przechylają je i napełniają rzeczną wodą dębową stągiew aż po wręby.
Maryna musi mieć dziś wiele miękkiej wody.
Ciemna komórka przy spiżarni otwarta jest dziś ze swych zardzewiałych skobli. Stoi w niej Cyriakowa. Starucha zdejmuje omackiem z haków, wbitych głęboko w suchą ścianę, wielkie wory z pasiastego, rzadkiego płótna, zawściągnięte u góry na szerokie taśmy. Przewlekła je wszystkie z trudem przez próg i układa w stertę pośrodku kuchennej izby. Potem wraca raz jeszcze do ciemnej komórki ze światłem w ręce. Sprawdza, czy wszystko wyniosła.
Maryna liczy worki wzrokiem. Już wystawiła na kuchnię niecki i niecułki. Wytoczyła balijki i balie. Sprawdza, czy klepki nie rozeschły się pod obręczami. Czy szczelnie siedzą czopy. Odmierza popiół na ług. Ale klucze od mydła ma pani Julia.
Joanna idzie po te klucze, aby je przynieść Marynie. […]
Po chwili stoi Joanna przy oknie w kuchni i na wąskiej desce kraje oburącz cienkim szpagatem długie kawałki łaciatego mydła na mniejsze.
— Mokre — narzeka Maryna. — Mokre jak gnój. A mówiłam mamie, żeby wcześniej założyć na piec i wysuszyć.
— Zmydli się, zmydli… — Starucha zajęta jest opróżnianiem worków.
— Joasiu! — woła. — Joasia pomoże zliczać.
Z wnętrz worków, wywleczonych z ciemnej skrytki, wydobywają się bez końca i wywalają na podłogę kłęby płótna. Rosną trzy wielkie góry… Stołowa, pościelowa, osobista…
— Joasiu, niechże Joasia zlicza.
Ze wznoszących się w górę stert dobywają się gwałtownie ściśnięte kłęby silnego odoru i uwolnione rozpełzają po olbrzymiej kuchni. Pakują się pod okap komina. Ciągną do sieni. Przecedzają się szparami do dalszych pomieszczeń. Rozwłóczą się wśród garnków. Sadowią się za obrazami. Wsiąkają w sprzęty. Chwieją się na parapecie otwartego okna i — wracają do wnętrza osiadając z powrotem na bezkształtnym, białym trzęsawisku, które urosło już trzema górami pod sufit, zamknęło ciasnym kręgiem Joannę i Cyriakową, wchłonęło Marynę i obie najemne nosiwody.
— No, niechże Joasia prędzej liczy.
Joanna schyla się nad każdą sztuką.
— Obrus, obrus, serwetka… koszula, majtki, stanik, koszula… poszwa, podpina, poszwa…
Wśród bezładnych załamań, szwów, zagięć, wzdłuż wątku, w poprzek osnowy skryte, wstają teraz z plam, smug i zatarć zjełczałe, sfermentowane zapachy jadła, rozlanych napojów, ciała, jego miłosnych spraw, pocącego się snu, cuchnących chorób.
Otępiała, bliska mdłości, wychodzi wreszcie Joanna z kręgu brudów.
— Zwlecz no jeszcze pościel z łóżek — mówi Maryna. — Wszystko będzie się dziś prało, wszystko!
W kominie huczy silny ogień. Mocne, giętkie ramiona płomieni raz po raz wysuwają się spod rozpalonej do czerwoności blachy i obchwytują ciasno krągłe boki kotła i uszatych saganów. Cofając uścisk zostawiają jego ślad w postaci czarnych smug na jasnych brzuchach garów. W kotłach i w saganach cwałuje gotująca się woda. Uderza sobą w pokrywy, odrzuca je z hałasem daleko na kuchnię, a sama wylatuje z sykiem po gładkich bokach naczyń w dół na palenisko. Nie dotknąwszy jednak blachy już w locie zmienia się w mleczną parę i kłębami niesie się przez powietrze ku rozwalonym na oścież drzwiom do sieni, ku oknom, wywartym na dwór.
W ogniu, w parze, rozlewa, dolewa wrzątek stara Cyriakowa. Drewnianym mieszadłem miesza gotującą się w kotle bieliznę, ledwo widoczna spoza chmury kipiątku.
Maryna schyliła się nad płaską balią pełną kolorów. Nagie ręce zanurzyła po ramiona w miękką zimną wodę. Joanna stoi obok, z białej szmatki prószy ciemnoszafirowy pył na wodę w balii. Woda jest już bardzo niebieska.
— Dosyć — mówi Maryna. — Dosyć będzie tej farbki.
W misie pod oknem opalizuje przejrzysty, gęsty jak ciasto krochmal. W szklance na oknie mokną pomarańczowe włosy szafranu.
— Niech Joasia zobaczy, może już mają dość na kolor?
— Nie róbcie za żółtych tych firanek — przestrzega Cyriakowa, wyrzucając dymiącą bieliznę na niecki.
Na ławce pod ścianą stoi talerz z chlebem i drugi z solonymi ogórkami. Nikt dziś nie je gotowanego. […]
Na płaskich nieckach kopiasto nakładzione leżą dobrze wyżęte, skręcone kawałki (stara Cyriakowa ma jeszcze siłę w rękach).
— Niech Joasia przełoży kolory na drugą nieckę, bo tasiemka od tej czerwonej halki, widzę, puszcza, zafarbuje ręczniki. A mówiłam mamie, żeby kolorów nie mieszać — gniewa się Maryna.
— Nie gadaj, pośpieszaj — nagli Cyriakowa — bo i co bandzie za wieszanie takie po nocy.
Joanna znalazła sznury. Wychodzą wszystkie trzy objuczone mokrą bielizną. Drzwi kuchni zostawiają za sobą otwarte.
Ewa Szelburg-Zarembina, Wędrówka Joanny, Państwowy Instytut Wydawniczy 1965, s. 176-180.
Cudne. Tyle kisić pościele, żeby je uprać wszystkie razem. I farbką na niebiesko wybielić. A ten żółty kolor to do firanek? Nie wiedziałam!
Wiem za to, z jakiego popiołu robi się ług – oczywiście dzięki książce, tylko już nie pamiętam jakiej.
Po coś te panny składały latami posagowe skrzynie z tymi pościelami i obrusami. A pewnie i nie zmieniały pościeli co tydzień, to im wystarczało na dwa kwartały :) Ten szafran to dla mnie też nowość, bo zawsze mi się wydawało, że obowiązywaly białe krochmalone firanki.
Dołączam do grona zdziwionych, bo zawsze myślałem, że śnieżna biel była i jest firankowym ideałem. Swoją drogą, w XIX wieku sprawę załatwiał szafran, a w XX palacze. Pamiętam jak niepalące gospodynie narzekały na skutki dymu tytoniowego :)
Tak mnie naszło, że te śnieżnobiałe to już były nylonowe, a kiedyś były takie niciane w kolorze ecru. Za to narzekania na palaczy i zniszczone firanki pamiętam aż za dobrze :)
I ja także pozwolę sobie do grona zadziwionych. :)
Szafran zaś to dla mnie spora niespodzianka.
Jesteśmy pokoleniem firanek z włókien sztucznych :D
Czytam z zachwytem, szczególnie o tych ramionach ognia, które obejmują brzuchy kotłów, a woda cwałuje. A już najbardziej zachwyca mnie to, że leżę na kanapie, a zamiast gotowania i mieszania gatków w saganie moimi rękami może to zrobić pralka. A farbki, szafrany i krochmale wyszły z mody.
Chociaż krochmaloną pościel to lubię… mniej się gniecie
Szelburg-Zarembina nawet w tych trywialnych garnkach znalazła błysk poezji. O pościel do krochmalenia to chyba coraz trudniej? Kora, satyna, flanele dominują.
Bawełna się nadaje 😀
:)
Niecki niecułki – co za słówka. W ogóle pięknie opisana scena. Która utwierdza mnie w przekonaniu, że 100 lat temu za pranie zbierałabym baty.;(
A reprodukcja palce lizać.;)
Ten cytat znalazłem w tej tak nielubianej przez nas książce Marchewki o Zarembinie, na coś się przydała :) Przejrzałem całą „Wędrówkę Joanny” i językowo jest bardzo ładna, właśnie z dużą liczbą takich regionalizmów czy elementów gwary, a i fabuła się nieźle zapowiada. A cała ta procedura prania to faktycznie koszmar, nic dziwnego, że nikt się nie rwał do prania częściej niż raz na kwartał. Reprodukcja jest przypadkowym znaleziskiem, ale wydała mi się idealna do tego fragmentu.
Rzeczywiście książka Marchewki się przydała.
ESzZ w ogóle miała niezłe pióro – to było też widać w jej książkach dla dzieci, bardzo je lubiłam.
Też lubiłem jej baśnie, szczególnie Przez różową szybkę. Do dziś pamiętam pieniążek, który się rozmnażał w kieszeni. Tyle że bajki były chyba dość poetyczne, a Wędrówka Joanny to realizm z wycieczkami w naturalizm, chociaż w opisach trochę tej poetyckiej wyobraźni widać.
I chwała jej za to, gdyby dzieciom serwowała smutny naturalizm, to chyba nie cieszyłaby się takim wzięciem.;) Może się mylę, ale jej utwory kojarzą mi się z dużą dawką empatii i zrozumienia ludzi.
„Przez różową szybkę” – ileż razy ja wzdychałam do okładki tej książki.;)
W bajkach też się pojawiają różne bidulki, ale przynajmniej jakieś happy endy w nich są, o ile pamiętam. „Szybkę” miałem tylko z biblioteki i też chciałem mieć własną, ten Szancer!
W ogóle nie wiem, jakim cudem się załapałam na „Szybkę” – była rozchwytywana. Szancer oczywiście też miał na to wpływ.;)
Ja miałem tylko z biblioteki i długie lata marzyłem o własnym egzemplarzu. W sumie nie wiem, czy sobie nie kupię przy jakiejś okazji.
Czytałam kiedyś „Wędrówkę Joanny” i potwierdzam, że jest to ładnie napisana, ciekawa książka. Ale też bardzo smutna. Opisy ciężko pracującego dziecka przygnębiają. Chciałam przeczytać cały cykl o Joannie, jednak po trzeciej części się poddałam, bo okazała się o wiele słabsza niż pierwsza i druga.
Wszystkie pięć tomów chyba kiedyś Marlow przeczytał i o ile pamiętam, to stwierdzil, że im dalej w las, tym słabiej. Ja się wstępnie skuszę na pierwszy i zobaczę.
Czy „Wędrówka Joanny” to powieść, na podstawie której nakręcono „Rzekę kłamstwa”? W serialu szurnięta baba chciała wrzucić niemowlę do jednego z tych kotłów z gotującym się krochmalem.
Tak, to jest ta powieść.
Mnie zaś zauroczył opis rozchodzących się po domu oparów. Cudnie plastyczny.
Ja pamiętam te opary z dzieciństwa, bardzo plastyczne były, bardzo :)