Bohaterowie „Na południe od Brazos” po wielu latach aktywności uznali, że dość, trzeba się ustatkować. Jeśli jednak jest się człowiekiem czynu, to osiadły żywot prędzej czy później musi się znudzić. Żeby nie stracić ochoty do życia, trzeba znów ruszyć z miejsca, podjąć trudne wyzwanie, zakosztować niewygód i ryzyka. W końcu The rolling stone gathers no moss – toczący się kamień nie porasta mchem – jak mówi powiedzenie. Przeprowadzenie prawie trzech tysięcy krów z Teksasu do Montany, przez cały kraj z południa na północ, bez wątpienia pozwoli zabuzować zastałej krwi.
Co tylko chcecie
Na pierwszy rzut oka „Brazos” to western, na drugi zaś, i każdy kolejny, powieść-świat, może nawet wszechświat. O czym jest? A o czym chcecie. O męskiej przyjaźni – jak najbardziej. O miłości – a jakże. O przemijaniu i schyłku – sporo się znajdzie. O samotności – również. O przygodach na szlaku poganiaczy bydła? W dużej mierze. Walce dobrych ze złymi – właściwie tak, chociaż ani jedni, ani drudzy nie są czarno-biali. O życiu codziennym w pionierskich czasach – z detalami. Indianie, kowboje, szulerzy, Meksykanie – w pełnym wyborze. Pełnokrwiste postacie kobiece. Burze piaskowe, jadowite węże, przeprawy przez rzeki, mordobicia – jędrnie opisane. McMurtry dba o atrakcyjność fabularną, splatając z głównym wątkiem – spędu bydła – masę innych, pobocznych, które meandrują niczym szlak poganiaczy. Rozmach powieści mógłby wydawać się wręcz przytłaczający, gdyby nie to, że jest ona częstokroć bardzo kameralna, skupiona na wewnętrznych, intymnych nawet, przeżyciach bohaterów, tych pierwszo-, i tych dalszoplanowych, przy czym McMurtry bez problemów przechodzi od epickich panoram do ujęć z bliska. Westernowe przygody przekształcają się w uniwersalną, ponadczasową opowieść o ludzkich marzeniach i tęsknotach, ich realizacji i cenie, często najwyższej, jaką się za nie płaci. Brzmi to z lekka pompatycznie, ale „Brazos” daleko do jakiegokolwiek nadęcia: to przede wszystkich wspaniale, wnikliwie opowiedziana historia, niespieszna, ale obfitująca w momenty dramatyczne, liryczne, humorystyczne – jak samo życie.
Bez wad
Wydawca na okładce nazywa „Brazos” powieścią bez wad: zwykle takie pochwały dzielić trzeba przez dwa, przez cztery nawet, gdy brzmią tak nieprawdopodobnie. W tym przypadku to najprawdziwsza prawda i nie zamierzam tu ani polemizować, ani dokładać za wiele od siebie. Z recenzenckiego obowiązku tylko dodam, że nowe wydanie „Brazos” robi znakomite wrażenie, wyposażone nie tylko w mapkę z marszrutami bohaterów i przebogatą wkładkę zdjęciową, przybliżającą klimat epoki, ale również wnikliwe posłowie Michała Stanka. Tak wnikliwe, że mnie jako potencjalnemu recenzentowi sparaliżowało rękę nad klawiaturą: trudno dodać cokolwiek do tak świetnego i syntetycznego ujęcia. Nosiłem się więc z tym tekstem od niemal równo dwóch lat: „Brazos” było moją książką roku 2018, zdążyłem już nawet zacząć je czytać drugi raz. Onieśmielają mnie jednak powieści tak gęste, tak obfitujące nie tylko w bohaterów i fabularne wątki, ale również scenerie i nastroje, przesłania i przemyślenia, i trudno mi zebrać się do napisania o nich. Teraz, gdy po latach wyblakły nieco detale (i z tych powodów ten tekst nie jest ani szczególnie długi, ani drobiazgowy), wciąż żywe pozostaje wspomnienie obcowania z arcydziełem. Z gatunku tych, w których każdy znajdzie coś dla siebie i może nawet cząstkę siebie. Po prostu zacznijcie czytać.
Larry McMurtry, Na południe od Brazos, tłum. Michał Kłobukowski, posłowie Michal Stanek, Vesper 2017.
Bardziej detaliczne omówienia mają na koncie: Michał Stanek, McAgnes, Krwawa Siekiera, Bazyl i zsiaduemlekO.
Ja? Bardziej detalicznie?! :D A Vesperowi pospołu z Michałem chwała, bo poprzednie wydanie niewygodne było w czytaniu strasznie. Niby dwa małe tomy, ale rozłaziło się toto w rękach. Z tego co piszesz z „kobyłką” jest lepiej?
Przynajmniej nazwiska bohaterów podałeś :) Nowe idealnie nadaje się na narzędzie zbrodni, można je czytać wyłącznie przy stole. Ale ładne jest, nie będę grzeszył. że nie.
E, nieprawda, ja czytałam w łóżku, choć wymagało to dodatkowej podpórki:))
Ze wspomaganiem się nie liczy. A bez podpórki tylko na stole :)
A nie wiecie przypadkiem, gdzie można legalnie obejrzeć film? I czy to dobry pomysł czy zepsuje dobre wrażenie uczynione przez lekturę? :)
Nie wiem, czy legalnie, ale jeszcze niedawno serial był na jutubie. Michał twierdzi, że warto.
Tylko czasu, czasu brak :( Szkoda, że nie wszystkie tomiszcza wciągają tak bardzo. Męczę teraz Sandersona i idzie mi jak po grudzie. Co się trochę wciągnę, to facet zaczyna smęcić i robi się po prostu nudno. Część opisujących nazywa to „pogłębioną charakterystyką postaci” i im się podoba :P
Pogłębiona charakterystyka zawsze dobrze robi książce, no chyba że autor nie umie w te klocki :) Ja sobie tkwię w pięciotomowej sadze rodzinnej i raczej nieprędko skończę z powodów obiektywnych.
Wegnera, ekskiuz, przeleciałem w try miga (i zamieram powtórzyć, jak już się cykl zamknie), a tu jakoś nie mogę dojść do miejsca, gdzie przestanę z niepokojem zerkać na licznik stron :P
No ale Wegner, o ile pamiętam, to specjalnie nie pogłębia, tylko leci z akcją :)
Ale grubaśny, w sensie. I chyba jednak prócz akcji coś tam tych swoich ludziów próbował pogłębiać :) A u Sandersona niby akcja jest, ale jakoś się wlecze to wszystko
Jednego Wegnera czytałem i pamiętam, że głównie się działo :) Ale na pewno działo się wysokiej jakości.
Ta powieść onieśmiela każdego, kto chce o niej napisać.
Ale tylko mnie na dwa lata, hyhy, inni sobie jakoś radzili.
Ha, mniej więcej tyle samo (czy jakoś tak) zbierałam się do „Chłopięcych lat”. :) Grunt, że jest.
Tak, to podobny przypadek, zdecydowanie :)
Czy książka pretenduje w Twoim rankingu do kategorii wielkiej amerykańskiej powieści?;))))
Tak! Zastanawiam się, czy zdetronizowała Na wschód od Edenu, czy może mają pierwsze miejsce ex aequo :D
Jeszcze parę dekad i uzbiera się dziesiątka.;)
W sumie doliczam się sześciu, siedmiu, jeśli doliczyć Wharton. Mizerniutko.
A jednak?;) To zupełnie nieźle, ba zaczęłam typować swoje i oprócz Wharton i może Jamesa dodałabym jeszcze jedną, inne nie przychodzą mi do głowy.
Jeśli mówimy o wielkich powieściach o Ameryce i Amerykanach, to Steinbeck dwa razy, McMurtry, Wharton, Paragraf 22 i Lot nad kukułczym gniazdem, chociaż te dwie lekko naciągane z tą Ameryką. Odpada Gatsby i Hemingway, bo nie trawię :) Gdyby to miały być wielkie powieści pisane przez Amerykanów, to byłoby ciut łatwiej, bo dorzuciłbym Diunę.
Dla mnie Wiek niewinności, Portret damy, może Nieznanemu bogu Steinbecka (ale to dawna lektura, mogę się mylić), Ludzka skaza Rotha i pewnie coś, co teraz nie przychodzi mi do głowy.;)
O, to nic nie znam :)
Nie widziałeś nawet ekranizacji Portretu damy z Kidman?
Ja i film? No skąd :) A zacząłem ostatnio czytać Skrzydła gołębicy i odłożyłem po 10 stronach, bo miałem wrażenie, że nie rozumiem tekstu :(
;))))))))))))))
To wcale nie było zabawne, zwątpiłem w swoje możliwości umysłowe :D
Teraz mnie olśniło, że przecież Przeminęło z wiatrem się łapie :)
I ja! I ja! Nie wiem, czy detalicznie, ale też omawiam ;)
O pacz Pan, Pana przegapiłem :)