Spółdzielczość uczniowska to bardzo fajna idea, dziś chyba całkowicie zarzucona z powodu swoich konotacji z ustrojem dawno minionym, mimo iż ma metrykę starszą niż PRL. Wtedy to jednak mocno ją propagowano, a książka Marii Kowalewskiej miała uczniom pokazywać zalety pracy dla dobra klasy i szkoły. Mam jednak wrażenie, że autorka nieco przeszarżowała.
Agrarne porządki
Jurek Szczygieł jest nowym uczniem w liceum z internatem, umieszczonym w majątku Dziwno w małej miejscowości pod Rzeszowem. Chłopak chce zostać malarzem, szkoła jednak ma jednak inaczej ustawione priorytety pracy z młodzieżą niż rozwijanie indywidualności. Dyrektor placówki, nazywany przez uczniów z sympatią „dyrciem”, postawił na uczniowską spółdzielczość. I nie na jakiś banalny sklepik z pączkami i ołówkami czy zbieranie surowców wtórnych. Dawny ziemiański majątek stwarzał dużo szersze perspektywy: uczniowie zajmują się uprawą roślin i hodowlą zwierząt, mają cieplarnię i nawet stawy rybne. Masa przy tym pracy, wszystkie ręce po lekcjach powinny siać, pielić, karmić czy badać kiełkowanie nasion. Jurek, który początkowo odnosi się sceptycznie do tych agrarnych porządków, boleśnie przekonuje się, że jeśli nie chce być sam, chce być akceptowany, musi włączyć się w kolektywne działania.
Eksperyment pedagogiczny doprawdy w dechę
Maria Kowalewska opisuje rozmaite epizody z życia nastoletnich spółdzielców: ochronę cennych upraw przed nocnymi przymrozkami i chuliganami z miasteczka, organizowanie szkolnej kawiarenki i balu z loterią z przymieszką zwykłych szkolnych problemów czy nastoletnich dyskusji o życiu. Byłoby to i ciekawe, i zapewne pożyteczne (podejrzewam, że drugie wydanie książki włączono do „Biblioteki Spółdzielni Uczniowskiej” jako źródło inspiracji), gdyby nie kilka słabości „Zwariowanego podwórka” – którym to mianem, początkowo nieco złośliwie, a później z prawdziwą sympatią Jurek Szczygieł określa całe to szkolne gospodarstwo. Autorka popełnia dość częsty błąd, próbując mieszać elementy młodzieżowej gwary z językiem literackim, co daje wrażenie sztuczności i drętwoty, przede wszystkim dialogów (uczeń mówi do ucznia: „Nauczyciel jest doprawdy w dechę. Świetnie uczy, a ty jesteś na niego zły za »łabędzia« i dlatego wygadujesz”). Gorzej, moim zdaniem, wygląda wymowa ogólna tej książeczki. Pierwsze wydanie ukazało się w 1976 roku, ale podczas czytania miałem wrażenie, jakby Kowalewska nadal tkwiła w latach pięćdziesiątych, a podstawą pracy z młodzieżą wciąż pozostawał „Poemat pedagogiczny” Makarenki. W szkole dziwnowskiej liczy się kolektyw, a jednostka jest tyle warta, ile jej praca dla tegoż kolektywu. Wydaje się, że tu nie ma miejsca dla indywidualistów. Jurek zaaklimatyzuje się dopiero, gdy włączy się do prac nad eksperymentalną uprawą bawełny, a miarą jego zaangażowania będzie poświęcenie własnych, w pocie czoła wymalowanych prac dla ochrony delikatnych sadzonek przed przymrozkiem. Utalentowany aktorsko Wojtek podpada rzekomo świetnemu („miał dla wszystkich jednakowo życzliwy, ciepły uśmiech”) „dyrciowi”, gdy nie chce krzątać się przy uprawach, tylko znika na całe dnie (mimo że są wakacje!). Dopiero niespodziewana pochwała, która pokaże, że chłopak jednak był w tym czasie pożyteczny, zmieni opinię pedagoga. Moim zdaniem robi to dość przykre wrażenie, szczególnie że jako uczeń miałem drgawki przy odgórnie organizowanych kolektywnych wysiłkach i dekretowanym entuzjazmie.
Byłem zaangażowany w prace banalnego sklepiku z pączkami i ołówkami. A i chodnik budowałem w czynie. Mama zaś wspomina wyjazdy na wykopki i rwania owoców :) Słowem jesteśmy skamielinami PRLu, a co za tym idzie – gorszym sortem :P Ale żeby nie brnąć w politykę… Teraz to kolektywnie może dzieciarnia w Fortnajta pociupać. A i to chyba niekoniecznie :D
Ale co innego sklepik i okazjonalny chodnik, a co innego plantacja na dużą skalę rękami uczniów :) U nas w szkole sklepik się nie utrzymał, pewnie z braku opieki właściwego „dyrcia” :)
Ja to się nigdy nie mogłem dopchać do noszenia bułek z lokalnej piekarni (dodatek do szklanki mleka dla każdego ucznia) :) A ta plantacja, to jako żywo przypomina zaczątki ruchu kibucowego :P
A wiesz, że z tym kibucem to dobre? Chociaż nie ma gadania, że nawet licealistom z ogólniaka umiejętności rolnicze mogą się przydać :)
Ja co roku sobie obiecuję nabycie jakiejś wiedzy agrarnej i co roku kończy się na postanowieniu. Co mi przypomina, że w tym roku muszę w końcu poprzycinać drzewka owocowe :P
No to trochę szkoda, że nie trafiłeś do takiej szkoły z dodatkowym szkoleniem ogrodniczym :D
W latach 90-tych pozostało już tylko sprzątanie świata na Dzień Ziemi ;)
Pamiętam, chodziło się :)
Bardzo ciekawe. Przy całym swoim zainteresowaniu PRL-em nie słyszałam nigdy o takich inicjatywach jak ta opisana w książce. Na pewno takie inicjatywy sprzyjały budowaniu więzi, co i w dzisiejszym ustroju by się przydało.
Bo to były bardzo lokalne mikroinicjatywy, raczej do podręczników nie weszły.
Chyba Korczak w „Bankructwie małego Dżeka” poruszał podobne tematy, ale to już nie na moje siły.
Nie tylko on, Makuszyński w Szatanie też pisał o spółdzielni :) Mówię, rodowód starszy niż PRL.
To zadziwiające, że taka pedagogiczna pozycja powstała w 1976 roku. Wszystko się już wtedy zaczynało sypać i i my – ówczesna młodzież -raczej czytaliśmy Orwella wydanego w samizdatowym wydawnictwie albo literaturę i poezję amerykańską. Nie przyszłoby nam sięgać po takie dydaktyczne kawałki. No i rzeczywiście, z tego, co Pan cytuje widać wyraźnie jakieś niemiłosierne pomieszanie z poplątaniem w sferze języka…
Mam podejrzenia, że autorka sięgała do wcześniejszych doświadczeń, niekoniecznie z początku lat 70., i być może język młodzieżowy też znała z wcześniejszej epoki. A książki w tamtych czasach nie zawsze wydawano po to, by je ktoś czytał, wystarczyło, że były słuszne :D Też bym wolał Orwella od Kowalewskiej :)
Pamiętam tę książkę! Wprawdzie czytałam ją w wieku mocno pacholęcym, więc raczej mało krytycznym, ale ta scena owijania bawełny własnymi pracami boli mnie do dzisiaj
Prawda? Ostateczne poświęcenie własnej indywidualności na ołtarzu kolektywu, brr.