Są w literaturze polskiej utwory dużo zręczniej propagujące spółdzielczość niż drętwe „Zwariowane podwórko” Marii Kowalewskiej. Wszyscy pewnie pamiętamy wierszowaną opowieść o pewnym lesie, w którym zwierzęta łupili dwaj nieuczciwi kupcy: ryś Bazyli i wilk Barnaba. Zgnębiona klientela poszła wtedy po rozum do głowy i założyła sklep spółdzielczy, ku pożytkowi i zadowoleniu wszystkich (poza dwoma paskarzami). Jan Brzechwa napisał „Opowiedział dzięcioł sowie” na zamówienie, ale złożone w nader specyficznych okolicznościach. Szczegóły zdradził w swych wspomnieniach Eryk Lipiński.
Przy Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik”, która w pierwszym powojennym okresie znajdowała się w Łodzi przy ulicy Piotrkowskiej 96, powstała kawiarnia, a w podziemiu restauracja. Ogłoszono konkurs na nazwę tego lokalu i wygrała go ówczesna sekretarka dyrektora Zofii Dembińskiej, Irena Szymańska (która później piastowała funkcję zastępcy red. naczelnego „Czytelnika”).
Kawiarnia nazywała się odtąd „Fraszka” i była miejscem spotkań ówczesnego świata artystycznego Łodzi.
Pewnego wieczoru zasiedliśmy do wspólnej kolacji – Jan Brzechwa, Tadeusz Jańczyk i ja. Jańczyk był znanym działaczem spółdzielczym, a w czasie okupacji z ramienia „Społem” pomagał artystom przetrwać wojnę, kupując rysunki, m.in. od Jerzego Zaruby, Kazimierza Grusa i ode mnie. Niestety wszystkie spłonęły w czasie Powstania, a szkoda, bo ich tematem były sceny z życia okupowanej Warszawy.
Otóż we trzech spożywaliśmy we „Fraszce” kolację, a puchary (mówiąc językiem poetyckim) krążyły często i wkrótce wszyscy mieliśmy, jak to się mówiło, mocno w czubie.
W pewnym momencie Jańczyk wpadł na pomysł, że pięknie by było, gdyby Brzechwa napisał książkę, która w sposób poetycki i dyskretny propagowałaby ideę spółdzielczości, a Lipiński żeby ją zilustrował. Oczywiście wszyscy trzej byliśmy tym projektem zachwyceni, ale na drugi dzień o niczym nie pamiętaliśmy. Bo czego to się nie mówi przy wódce!
Po kilku jednak dniach Brzechwa przypomniał sobie o pomyśle, zadzwonił do mnie, ja z kolei do Jańczyka, a po paru dniach spotkaliśmy się w jego biurze.
Jańczyk ogromnie się ucieszył, myślał, że zrezygnowaliśmy z tej „na bani” robionej propozycji, i natychmiast podpisał z nami umowę.
Janek szybko napisał wierszowany tekst, ja – zresztą do spółki z moją żoną Ha-Gą – zrobiłem kolorowe ilustracje i po paru miesiącach ukazała się w sprzedaży książka dla dzieci pt. „Opowiedział dzięcioł sowie”, która od tego czasu miała kilkanaście wydań. Nakręcony został też film rysunkowy. Książeczka ta może służyć nie tylko dzieciom, ale i przeciwnikom prohibicji jako niezbity dowód pożytków wynikających z picia wódki w dobrym towarzystwie.
Akademia Pana Brzechwy. Wspomnienia o Janie Brzechwie, red. Antoni Marianowicz, Czytelnik 1984, s. 80–81 (przedruk w: Eryk Lipiński, Pamiętniki, Wydawnictwo Fakt 1990, s. 224–225.
Za zgodę na wykorzystanie ilustracji Eryka Lipińskiego i Ha-Gi dziękuję Jarmili09, autorce znakomitego bloga poświęconego literaturze dla dzieci.
Kojarzę tę bajeczkę! Mam ją na maminej półce. Muszę wygrzebać i sobie odświeżyć. :)
Brzechwę zawsze warto sobie odświeżyć.
To niemal tak dobre jak Witalis! Uwielbiałam. Anegdota przepyszna.
Witalis! Przewrotna opowieść o reżimie totalitarnym :) Znałem na pamięć, dalej fragmenty znam. A „Opowiadał” zawdzięczam znajomość słów nabab i meszty :)
O rety, jakie fantastyczne agitki, ta drętwa też; niech żyje komuna agrarna!<3
"Witalisa" znałam tak jak przedmówcy, pięć razy lepiej niż tabliczkę mnożenia, "Pchłę Szachrajkę" – jak wyżej, a "Opowiedział…" wypadło mi z pamięci tak dokumentnie, że po prostu muszę coś z tym zrobić, meszty i nabab tylko mnie utwierdzają w postanowieniu:)
O "Podwórku" nie słyszałam nigdy, brzmi bardzo dobrze, ale jeden wątek przerażający: to wypruwanie z siebie na rzecz wspólnoty nie tylko jakichś uprzedzeń i fanaberii, co bardzo słuszne, ale także własnych aspiracji i potrzeb twórczych. Tego widać autorka nie przemyślała, bo nie chcę wierzyć, że przekaz wyszedł taki, jaki miał wyjść… Dość wspomnieć "Dzieje grzechu" i kooperacyjny raj hrabiego Bodzanty, gdzie idea była właśnie taka, żeby praca i twórczość mogły nareszcie obie zakwitnąć w pełni.
Wątek wspólnego gospodarstwa/ogrodu trafił też do jednej z najmądrzejszych i siejących najlepsze możliwe ziarno książek mojego późniejszego dzieciństwa, "Chłopców z ulic miasta" Haliny Górskiej.
Margiela
Meszty Brzechwa wykorzystał kilka razy, ale trudno mu się dziwić, takie rymy rzadko się zdarzają :)
Kowalewską podejrzewam, że ją faktycznie trochę idea poniosła i wyszedł przykry zonk, taki troszkę totalitarny :( W niedawno czytanej Kronice rodu Pasquier też jest wątek falansteru/komuny artystów: mieli pracować wspólnie, żeby móc swobodnie tworzyć. Że im nie miało prawa wyjść, to inna kwestia, paru indywidualistów marzycieli nie ma prawa wyjść poza etap teoretyczny :) A Chłopców Górskiej mam na półeczce, wyjmę ich sobie więc na wierzch.
Do „Pasquierów” przymierzam się od dawna, w końcu przecież musi przyjść na nich kolej; może zimowe wieczory będą sprzyjały wielotomowym sagom? A „Chłopców…”, ma się rozumieć, z serca polecam!
Mnie Pasquierowie zabrali trzy i pół miesiąca, zima będzie akurat, cała zejdzie na czytaniu :D
Miałam dużo starszego kolegę, który często przeróżne sytuacje komentował właśnie tym tytułem.;)
Szkoda, że książeczka nie miała po 1989 r. szczęścia do grafików.;(
Niestety mnóstwo książeczek dla dzieci nie miało szczęścia do grafików po 89 :( Czasami strach było dziecku kupić książkę.
Zgadza się. Ale też muszę się pokajać, że sama jako dziecko uważałam ilustracje w wielu książkach dla dzieci za zbyt szare. Ale domyślam się, że w pewnym stopniu pomogły mi później rozróżnić kicz od czegoś dobrego.;)
Pamiętam, że niewiele książek miało kolorowe obrazki, a jesli nawet, to papier i słaby druk niweczył efekt. To już wolałem czarno-białe, przynajmniej było coś widać. Ale moje dzieci były przyzwyczajone do rozpusty kolorystycznej i się krzywią do dziś na te klasyki rysowane piórkiem :(
Najważniejsze, że Twoje dzieci biorą do rąk klasyki z ilustracjami rysowanymi piórkiem czy węglem (ach, ten program z p. Kobylińskim), bo moje nie biorą już nic :( A w sprawczą moc wódki (w rozsądnych ilościach), zawsze wierzyłem. Ciekawe czy to się rozciąga na burą wodę na myszach :D
No właśnie średnio biorą :( Ach, program z panem Kobylińskim, to był cudowne. Nie mam doświdczeń z burą na myszach, poza tym, że nie lubię, ale podejrzewam, że zasada się rozciąga na każdy alkohol.
Obawiam się, że jednak na brak talentu, to i pół litra na głowę nie pomoże. A nawet może zaszkodzić :) A Brzechwa i Szancer, to była cudownie uzupełniająca się para twórców.
Talent to podstawa, tak :) Wtedy i po poł litra na głowę nie zaszkodzi…
Brzechwa wszędzie i zawsze!
No wiadomo :)