Tomik o wymownym tytule „Zagłada miasta” pokazuje kolejne etapy wydarzeń, które doprowadziły do tego, że Warszawa w 1944 roku stała się miejscem „z czasem absolutnie zatrzymanym”, jak ujął to pewien żołnierz Wehrmachtu, morzem ruin, znieruchomiałą fotografią w „stanie całkowitej martwoty”. Starannie opracowany, nie jest lekturą krzepiącą, daleko zebranym w nim materiałom do polukrowanej wersji powstania warszawskiego, tak chętnie ostatnimi czasy pokazywanej. „Powstanie może być współcześnie lekcją patriotycznej dzielności, nie nadaje się jednak na lekcję patriotycznego rozsądku”, napisał we wstępie Zbigniew Gluza.
„Cała nasza walka jest improwizacją”
Wydany przez Ośrodek „Karta” zbiór „świadectw ludzi powstania” otwiera zestawienie relacji, wspomnień i dokumentów pokazujących, jakie decyzje doprowadziły do wybuchu powstania. Krzyżują się tu sprzeczne poglądy na sam sens prowadzenia walki w Warszawie, trwają spory o to, kto władny jest podjąć decyzję i wydać rozkaz, rozważa się szanse powodzenia i czynniki, które okażą się pomocne bądź zgubne. Wyłania się z tego przykry obraz kompetencyjnego chaosu, przerzucania odpowiedzialności między Warszawą a Londynem, między poszczególnymi politykami i wojskowymi. Moment był trudny, kalkulacje – niepewne i oparte na wątłych podstawach i bez wątpienia przydałby się wtedy ktoś z niepodważalnym autorytetem i niepoddający się emocjom. Zabrakło takiej osoby, nie zabrakło za to hurraoptymizmu:
Cała nasza walka jest improwizacją, a zwycięzca będzie zawsze miał rację – odpowiedział [gen. Okulicki]. – Armia niemiecka jest u kresu sił, ludność rozbije ją swoją masą. Nie potrzeba nam planów, ani przygotowań; potrzebny jest tylko rozkaz, a milion warszawiaków rzuci się na Niemców z karabinem, butelką, kijem…
Rozkaz został wydany, a jak wyglądała ta improwizowana walka, pokazują kolejne źródła.
„Być może kiedyś nazwą nas bohaterami”
Oddają one głos nie mężczyznom (wyjątkiem jest wspomnienie Olgierda Sawickiego z końcowego okresu powstania i pojedyncze późniejsze zapiski), lecz kobietom, i to z ich punktu widzenia obserwujemy walczącą Warszawę. Dziennik Danuty Nogajewskiej, mieszkanki kamienicy w Śródmieściu, pokazuje warunki życia i nastroje tego „miliona warszawiaków”. Początkowy entuzjazm (3 sierpnia: „Nasi wojujący chłopcy nie mogą uskarżać się na brak pomocy i zrozumienia. Każda brama, każdy dom stoi dla nich otworem, jedzenia i picia mają pod dostatkiem. Każde żądanie, każdą prośbę natychmiast się spełnia”) przechodzi w irytującą monotonię (14 sierpnia: „Cerowanie podartej bielizny, zabijanie nieskończonej ilości much, trochę książek i drzemka poobiednia. Zaczynamy robić się złośliwi, jedno denerwuje się na drugie, jakby ponosiło winę za przymusowy areszt domowy”), gdy nastroje zmieniają się co chwilę, zależnie od zasłyszanych plotek, a ludzie oddają się spekulacjom co do dalszego biegu wydarzeń, aż po poczucie beznadziei i żarliwe pragnienie życia (30 sierpnia: „Już nie mówi się teraz wcale o prędkim zakończeniu Powstania, mówi się o tym, kto z nas przeżyje. Ludzie są bladzi, wymęczeni i nie widzą przed sobą jutra”), które przechodzą w całkowite zobojętnienie (8 września: „Poruszam się jak manekin, jem, śpię, ale wszystko inaczej niż dawniej. Nie ma już dla nas nadziei, powolne konanie, bez żadnych, ale to żadnych widoków na przyszłość”). Autorce starcza jeszcze sił, by stwierdzić: „Być może kiedyś nazwą nas bohaterami, będą śpiewać o nas, a matki dzieciom opowiadać o niespotykanym bohaterstwie Warszawy”.
„Dużo ich umiera…”
Wstrząsające wrażenie robi też dziennik Bronisławy Magdaleny Suszczyńskiej-Ochman, która była zastępczynią komendantki szpitala powstańczego w Śródmieściu. Tu się przynosi młodziutkich żołnierzy rannych w walce i cywilów straszliwie poparzonych pociskami fosforowymi. Personel robi wszystko, by im ulżyć, ale nie ma ani środków, ani sił. „Pielęgniarki udają odwagę i wspaniale maskują czający się, wstrętny, oślizgły strach”, pacjentów zaś uspokaja się „zawodowymi kłamstwami”, że wszystko będzie dobrze. Na niewiele się to zdaje, „dużo ich umiera”. Takiego obrazu powstania, ale i wojny w ogóle – z punktu widzenia szpitala – nie pokazuje się często, o ile w ogóle. Tu nie ma efektownego bohaterstwa, jest ciężka praca do całkowitego wyczerpania, walka ze zmęczeniem i zniechęceniem, plagą much i smrodem z zatykającej się kanalizacji i ran ropiejących w upale. Są załamania nerwowe i dezercje, grożenie lekarzom bronią, byle uratowali kolegę, rozpacz i groza. Nie takich bohaterów będzie się opiewać po latach.
„Kto za to wszystko … weźmie odpowiedzialność”
„Pytam się, kto za to wszystko – za krew, mogiły – weźmie odpowiedzialność”, zastanawia się 6 września łączniczka Danuta Przystasz, której dziennik zawiera sporo trzeźwych obserwacji tego, co działo się dokoła: „cywilna ludność […] musiała milczeć i wszystko chwalić”; „Nie cieszą nas opisy w komunikatach o nadzwyczajnym bohaterstwie dwunastoletnich chłopców […] – wiadomo, że stać nas na poświęcenie i bezimienną śmierć”. Z żalem pisze o braku dojrzałości („Smuci nas, żeśmy nie dorośli do samostanowienia o sobie, do władzy nas sobą”) i sytuacji w oddziałach powstańczych („W wojsku też różnie się dzieje. Jedni coś skonfiskują, czasem ukradną, a żołnierz głoduje i głoduje”), z sarkazmem o „honorze powstańca”, którym nadmiernie się szermuje: „Honor ten leży pogrzebany na wszystkich podwórkach domów, przy ulicach, placach. Szeregi mogił co dzień rozkwitają w parku Żeromskiego. Przynajmniej Ci mają sporo zieleni i nikt po nich nie depcze”. Martwi się losem cywilów, którym nie pozwala się opuścić miasta, chociaż nikt nie pytał ich o zdanie przed rozpoczęciem powstania, rozumie tych, którzy woleliby się uratować, zamiast ginąć w imię cudzych planów i kalkulacji. Nie tylko Przystasz ten problem gnębi. W opisie wyjścia powstańców ze stolicy po kapitulacji Krystyna Mierzejewska zastanawia się, „jak zareaguje na nasze przejście ludność ostatniego etapu wolnej Warszawy”, ci zmaltretowani cywile. I oddycha z ulgą: „Przyjęli – jak mogli przyjąć tylko ludzie, którzy nas kochali i potępiali równocześnie, ale przede wszystkim rozumieli”. W tej ostatniej chwili wynędzniałe, bezdomne, ograbione, stojące przed niewiadomą przyszłością kobiety potrafiły urządzić swoim „dzieciom” wzruszające pożegnanie. Bo rozumiały, że tego im trzeba, że nie mogą swojej rozpaczy przelać na tych, którzy tylko wypełniali rozkaz, którzy ze wszystkich sił starali się wywalczyć upragnioną wolność.
„Jedno wielkie cmentarzysko”
A potem w miasto ruszyły ekipy grabieżców, saperów i podpalaczy. Czasem widywało się obrazki wręcz surrealistyczne: „Nie było chodników, zryta pociskami ziemia, jedno wielkie cmentarzysko, krzyż przy krzyżu na rogu Zgody i Chmielnej – a ktoś puszcza między tymi mogiłami nakręcane samochodziki czy kolejki znalezione w sklepie u Braci Jabłkowskich”, ale potem już tylko „monotonię zniszczenia, nieskończoność jego przestrzennej rozległości, nieobecność jakiegokolwiek ludzkiego wymiaru”. Garstka niedobitków chowała się w gruzach, w piwnicach, przemykając przez tę martwotę w poszukiwaniu opału i żywności. Ich wspomnienia wypełniają ostatnią część książki: wrogiem im byli nie tylko Niemcy, ale też mróz i izolacja, ciągła niepewność, które skończyły się dopiero 17 stycznia 1945 roku. Mogli odetchnąć: „wygrzebywali się spod ziemi, przecierali oczy oślepione światłem dnia, z niedowierzaniem podbiegali jedni do drugich – jak w dniu zmartwychwstania”. I tylko skala zniszczeń dokoła kazała wątpić w to, czy Warszawa się kiedykolwiek podniesie. „Warszawy nie ma. […] tu już nie może powstać życie”. „Jakby świat się rozpadł”, wspominała Ludwika Zachariasiewcz. Rozpadł się i miał się odrodzić w zupełnie innym kształcie i w innych warunkach.
Zagłada miasta. Świadectwa ludzi Powstania, wybór Agnieszka Dębska, Ośrodek Karta 2020.
W tle wykorzystałem zdjęcie Jerzego Tomaszewskiego z albumu „Epizody powstania warszawskiego”, Warszawa 1979.
Już zdanie „Warszawy nie ma” brzmi wstrząsająco. Symulacje komputerowe pokazujące gruzy po Powstaniu’44 z lotu ptaka nie pozostawiają złudzeń, że tak było.
Swoją drogą człowiek jednak nie wie, jak wiele jest w stanie znieść, by przeżyć. Może to i dobrze.
Tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono, zdaje się. Ten wstrząs na widok gruzów Warszawy był powszechny, zwłaszcza to poczucie zatrzymanego czasu, kompletnego bezruchu. Nałkowska też o tym pisała w dzienniku: http://plaszcz-zabojcy.blogspot.com/2011/10/odcinek-117-zofia-nakowska-1944-rok.html
Tak mówią.
Nałkowska okrutnie pięknie to opisała. Bezruch nawet w zabudowanej Warszawie robi złowieszcze wrażenie.
Warszawę trudno zastać w bezruchu, nawet nocą coś tam się porusza. Ale muszę przyznać, że Mordor w dobie lockdownu robił posępne wrażenie bez tłumów.
Właśnie te widoki miałam na myśli. W telewizji pokazywano stołeczne ulice z lotu ptaka w piękny słoneczny dzień i oprócz kilku samochodów nie było widać żadnego ruchu. Obraz jak z filmu.
Tak, niesamowite. Jak po jakiejś apokalipsie.
„Cała nasza walka jest improwizacją”, czyli historia lubi się powtarzać, a my w sumie niczego się chyba nie uczymy :(
Tak, jest to mocno przerażające, że lata mijają, a my wciąż kije, kosy i do przodu na oślep :(
Ostatnio oglądałam zdjęcia mojego miasta, które podczas wojny tak mocno ucierpiało-przerażające to były obrazy. Jakże to inny obraz powstania, niż ten, którym karmiono nas w szkole, czy ten którym karmi nas telewizja publiczna. Choć może już nie, bo od paru lat nie oglądam to nie wiem. Swoją drogą czytam teraz Czarnego Anioła Watariego – rzecz o oblężeniu Konstantynopola przez Turków w 1453 roku. Minęły wieki całe, a nic się nie zmieniło. Dylematy moralne, cierpienia cywilów, cwaniactwo tych, którzy bogacą się na nieszczęściu innych i nieuchronność zniszczeń. Wówczas też rozpadł się świat ten, który znano, aby narodził się zupełnie inny. I dziś, na naszych oczach także upada świat, który znaliśmy całe życie i rodzi się coś, czego nie rozumiemy. Ja przynajmniej czuję się obca w tym nowym świecie.
Miło było cię odwiedzić.
Miło było Cię widzieć (poczytać) :) Tak, niestety stulecia mijają, w kwestiach wojen niewiele się zmienia, a ten nowy świat, który po nich powstaje okazuje się coraz mniej wspaniały.
Z książek o powstaniu najbardziej wstrząsnęło mną „Kamienne niebo” Krzysztonia. To powieść o ludziach, którzy nie chcieli brać udziału w walkach, a zostali uwięzieni w piwnicy zawalonego domu i skazani na powolne umieranie z braku wody i tlenu.
Mam tego Krzysztonia w planach, trochę się boję.
A teraz rozpada się, ale na sposób zupełnie inny.
I powiem Ci, że trochę się boję, a trochę czekam z ekscytacją.