Warszawa, koniec lat sześćdziesiątych. Ilka ma 17 lat, przyjaciela Piotra, rozwiedzionych rodziców, zaharowującą się matkę i brata ladaco, który wpadł w nieciekawe towarzystwo. Ma też skonkretyzowane plany życiowe (studiować biologię!), ale ze względu na rodzinną sytuację finansową będzie musiała iść do pracy zamiast na uniwersytet. Szansą na zdobycie pieniędzy jest według niej występ w telewizyjnej „Wielkiej Grze”. Dorosłe otoczenie nie pała jednak wielkim entuzjazmem do tego pomysłu.
U progu dojrzałości
Dziewczyna ma też sporą ambicję, a ta źle reaguje na niepowodzenia. Jedna nieudana lekcja wuefu sprawia, że Ilka pogrąża się w piętrowym kłamstwie i gdyby nie stary lekarz, który diagnozuje jej problem ze sobą, byłoby z nią krucho. U progu formalnej dojrzałości, której wyznacznikiem ma być traktowana niczym fetysz matura, bohaterka próbuje ogarnąć swoje życie i problemy – rodzinne, uczuciowe, ale też szkolne, dojść do ładu z samą sobą: niekiedy jeszcze dość dziecinną, innym razem rozsądną i odpowiedzialną, „z zasadami”, jak to sama ujmuje. Wszystko to dzieje się w rytmie kolejnych odcinków „Wielkiej Gry”, do której jednak się zgłasza. Próby rozkręcenia życia towarzyskiego kończą się aferą z zaginionymi płytami i kłótniami z Piotrem, wyjazd na obóz narciarski – kompromitacją, przyspieszona nauka do teleturnieju – spięciami z matką i nauczycielami. W kłopoty wpada brat i szkolne przyjaciółki. A choroba matki oznacza przyspieszony kurs dorosłości i zbliżenie z obojętnym wcześniej ojcem.
Fetysz matury
„Wielka Gra” to jedna z tych młodzieżowych powieści, które starały się dać nastoletnim czytelnikom możliwie dużo: pokazać, jak radzić sobie z własnymi problemami, z rodzicami, szkołą, rówieśnikami, jak znaleźć życiowy kompas, czym się kierować, żeby wyjść na ludzi. Wszystko to wydziela niekiedy dydaktyczny smrodek: rodzice i nauczyciele każą się uczyć, „bo matura”, po mieście lepiej się nie włóczyć, „bo matura”, do telewizji się nie pchać, „bo matura”. Matura oznacza tu przepustkę do lepszego życia, studiów, awansu społecznego, choć obrotna ekspedientka potrafi zarabiać więcej niż człowiek z wyższym wykształceniem. Poza tym nie kłamać, nie kombinować, rozwijać się, pracować nad sobą, czytać wartościowe książki i uprawiać poranną gimnastykę – takie z grubsza rady słyszy Ilka od swojego starego doktora. Zaharowani rodzice i zasadniczy profesorowie licealni niechętnie patrzą na płochość, przekonani, że lepiej się hartować do trudów życia, niż tracić czas na błahe, ich zdaniem, rozrywki. Widać to doskonale nie tylko w niechętnym stosunku grona pedagogicznego do telewizyjnych sukcesów Ilki, ale też w pierwszomajowej scenie w domu Ludki, córki tramwajarza, robotniczego działacza. Złem najgorszym jest chodzenie na skróty, próby dorobienia się nielegalnymi sposobami – a przypomnę, że były to czasy walki ze spekulacją, zakończoną wyrokiem śmierci w „aferze mięsnej”. Nic dziwnego, że matka Ilki drży, że jej syn wdał się w podobne sprawki. Gomułkowska Polska w tle, pomijając kwestię spekulacji, zarysowana jest dość wątło: na telewizję chodzi się do sąsiadów, rajstopy oddaje się do repasacji, płyty Beatlesów kupuje w komisach, do szkoły chodzi w fartuchu z białym kołnierzykiem i czytuje „Express Wieczorny”. W gruncie rzeczy jest to jednak nieźle napisane i przemiany bohaterki obserwuje się z zainteresowaniem. Czasem jest trochę drętwej mowy, ale tak naprawdę zirytował mnie tylko chwyt nader często wykorzystywany w powieściach dla młodzieży, od „Szpaków z Muranowa” Korczakowskiej do „Kwiatu kalafiora” Musierowicz i „Zabić ptaka” Ewy Ostrowskiej: jeśli autor/-ka chciał/-a przyspieszyć dojrzewanie bohatera/-ki, to matka lub ojciec szedł do szpitala, bo zawał, bo przemęczenie. Przy okazji dzieciaka wpędzało się w poczucie winy, szczególnie jeśli rodzic zachorował po wielkich porządkach, w których progenitura nie pomagała, bo matura albo po prostu lenistwo. Pozostawiony sam sobie nastolatek musiał się w błyskawicznym tempie ogarnąć, co zwykle następowało w finale ku zadowoleniu rodziny i społeczeństwa. Bieńkowska też zmierza ku happy endowi, bo czyż Ilka, wyposażona przez otoczenie w życiowe rady i przeczołgana chorobą matki, miałaby nie stać się odpowiedzialną obywatelką?
PS. U licha, zdrobnieniem od jakiego imienia jest Ilka?
Ilka – może od Ilona?
Czytałam to!!! Sto lat temu :-) w ogóle nie pamiętam innych wątków niż ten tytułowy. Pamiętam, że stresowałam się – wygra czy nie wygra?
Znaczy się, dobrze napisane, skoro do dziś pamiętam te nerwy :-)
No musiała wygrać, iaczej cała książka byłaby na nic :) Na FB też kilka osób obstawia Ilonę, mnie się bardziej kojarzy Emilka – Ilka.
Hmmm, racja. Emilka też pasuje
W sumie problemy jak w serialu „Wojna domowa”, tyle że tam z humorem. Uczyć się, być grzecznym, schludnym i naturalnie uczciwym. To chyba dość popularny trend w lit. młodzieżowej był.
Varga chwaląc Niziurskiego podkreślał, że np. u Ożogowskiej dydaktyzm był nieznośny – przyznaję, nie pamiętam, bo nie powtarzałam lektur. Zgodzisz się z nim?
Zgadza się, ta sama epoka, to samo podejście pedagogiczne. I faktycznie Wojnę domową ratował humor. Dydaktyzm u Oźogowskiej – zwykle jest, tylko w różnej dawce i bohaterowie swoje nauczki odbierają, żeby się „naprostować”. Z perspektywy lat najgorzej, moim zdaniem, wygląda Dziewczyna i chłopak. Taka dezynwoltura pedagogiczna jak u Niziurskiego nie pojawiała się chyba u nikogo innego.
Widocznie Niziurski naprawdę rozumiał dzieci i młodzież.;) W końcu trochę rozrabiać muszą, bo kiedy jak nie we wczesnej młodości.Może sobie przejrzę „Dziewczynę i chłopaka”, swoją drogą chyba wyborna lektura dla zajmujących się „tym strasznym dżenderem”.;)
Wiesz, on też miewał swoje smrodki, ale starannie ukryte pod wszystkimi tymi wygłupami. Natomiast Dziewczyna i chłopak, to jest poniekąd zgroza, dziewczyna, która obrywa za chłopaka i „mężnieje”, ale w finale grzecznie wraca do roli miłej dziewczynki :( Oraz chłopięca pogarda dla dziewczynek w pełnej krasie.
Miewał, bo może musiał?
Uprzedzenia i spychanie na margines dziewczynek dość często były obecne w literaturze młodzieżowej. Może nie było to nachalne, ale wiadomo było, że koleżanki do pewnych zabaw się nie nadają, mają swoje. W powieściach na ogół były to zakochane pannice, ewentualnie miały problemy rodzinne. Niewiele pamiętam „rozbójniczek” typu Karioka z Tolka Banana.
Podejrzewam, że chciał. Chociaż to głównie w Awanturze w Niekłaju, reszta była raczej odjechana. Podział wg płci jest oczywisty w tych książkach, wiadomo Siesicka dla dziewczyn, Szklarski dla chłopców, a jak się czyta nie tak, to się jest dziwadłem :) Ale Oźogowska zmarnowała znakomitą szansę właśnie na pokazanie obu płciom zalet i wad bycia „drugą stroną”. Karioka, tak. Ja bym dorzucił dziewczyny z książek Ewy Lach, szczególnie Grażynę z Romea, Julii i błędu szeryfa, nie rozbójniczka, ale szacunek na dzielni miała :)
Fakt, w Dziewczynie i chłopaku można było przełamać schematy. Przecież nikomu nie stałaby się krzywda.;)
Rzeczywiście U lach były takie bohaterki, choć pamiętam jak przez mgłę.
Ja rozumiem problem z przełamywaniem stereotypów w latach 70., ale chociaż akcenty można było inaczej rozłożyć. Ale Oźogowska do rewolucjonistek nie należała. I znowu wracamy do Niziurskiego, u którego jest sporo niezależnych dziewczyn, które mają w nosie opinie otoczenia.
I może dlatego, nie zdając sobie sprawy z dżenderowych niuansów, zawsze wolałam Niziurskiego.;) Zresztą jako nastolatka w ogóle nie przepadałam za książkami pisanymi przez kobiety, bo z góry zakładałam, że będą zbyt „dziewczyńskie”. Dzisiaj wiem, że pewnie miałam dość wtłaczania dziewczęcych bohaterek w utarte schematy.
Ja czytałem jak leci, o ile pamiętam, minus May i Szklarski, bo nie wytrzymywałem ani Indian, ani tej nudy Tomków :D Swoją drogą, przecież te książki opisywały to, co widzieliśmy dokoła, i trudno było wtedy jakoś krytyczniej na nie spojrzeć. Dopiero po latach robi nam się zimno na te wszystkie wzmianki o klapsach i laniach, o wymaganiu, żeby dziewczyny sprzątały i zmywały gary, ojców, którzy nie potrafią zrobić jajecznicy i prania. Chociaż akurat ja bylem i tak w dobrej sytuacji, bo mój ojciec prał i robił jajecznicę, ręki nie podnosił, a mama szkoliła mnie kuchennie (lubiłem) i sprzątaniowo (nie lubiłem).
Uuu, pamiętam Wielką grę. Jedyny teleturniej, gdzie od pierwszego pytania człowiek wiedział, jak niewiele wie. Chyba, że akurat trafił na temat związany choć trochę z aktualnym wtedy hoplem, to … tak samo :P Charakterystyczny głos pani Ryster, która zaczęła prowadzić WG w roku moich narodzin mam w uszach do dziś :) A fenomen matury zamienił się w fenomen magistra, przy czym ja od dłuższego czasu postuluję, przy ciągle obniżanych wszędzie wymaganiach, żeby dyplom dawać wraz z aktem urodzenia. Prostsze i przede wszystkim tańsze :P
Och, wszyscy pamiętamy WG :) Chociaż tu jest opisywany wcześniejszy etap rozwojowy programu. Z tematów najbardziej lubiłem Trylogię, mitologię i wszystkie muzyczne. W kwestii dewaluacji wykształcenia nie będę się wypowiadał, szczególnie jak posłuchałem o obniżaniu wymagań egzaminacyjnych w związku z pandemią. Najpierw wypychamy programy szkolne idiotyzmami do wypęku, a potem łaskawie zezwalamy, żeby jednak niekoniecznie wszystko realizować. Łaskawcy cholerni.
Och, muzyczne! Ten zachwyt, kiedy uczestnicy po paru taktach wskazywali, które to z kolei opus, a człowiek oniemiały, że tak można i co to do cholery ten opus :P I nie, nie chciałbym mówić, że kiedyś to było lepiej, bo nie było, ale jakość naszej edukacji mimo wszystko jawi mi się jako lepsza. Np. do tej pory pomagam Młodszemu językowo z rosyjskiego i, mimo że do tej chwili nie miałem z tym językiem do czynienia, daję radę :) No i miałem „przyjemność” współpracować ze świeżo upieczonymi magistrami. Albo pech albo … No właśnie :P
PS. Żeby nie odejść całkiem od meritum wpisu, to natchnąłeś mnie do przeczytania nieczytanych pozycji z Klubu siedmiu przygód. Jedną mam już nawet na stoliczku, tylko muszę dokończyć rzecz o Humboldcie :D
Tak, to było niesamowite, ja do dziś potrafię piosenkę rozpoznać dopiero jak refren wejdzie, a co dopiero opusy :D I rosyjski też mam wbity na mur, jak po 30 latach wrócilem do nauki, to się okazało, że brakuje mi słówek, ale całą gramatyka tkwi na mur.
To teraz się przyznaj, co czytasz o Humboldcie i co masz z K7P.
O Humboldcie, to wiadomix :P A z K7P – E.W. Holding „Jim Starling” :)
W takim razie Humboldta znam, ale Starlinga musiałem sobie wyguglać. Cykl sensacyjny brzmi nieźle.
Poczytamy, zobaczymy. Co prawda nie sądzi się książki po okładce, ale to jednak grafika pana Rozwadowskiego mnie do niej przekonała :) I nic dziwnego, że guglałeś, bo do czasu znalezienia też nigdy na oczy nie widziałem :)
Grafika Rozwadowskiego każdego by przekonała, wiadomo :) Czytaj, chciałbym wiedzieć, czy warto szukać.
Kontynuuje tutaj, bo drzewko się skończyło. Miło wiedzieć, nie tylko dla mnie Szklarski był nie do strawienia.;) Indianie też mnie zawsze jakoś odstręczali, może za dużo naoglądałam się westernów.;(
Masz rację, trudno było krytycznie spojrzeć na literaturę młodzieżową, co najwyżej wyczuć fałsz.
Świetne wzorce miałeś w domu. U mnie na oko było równościowo, bo ojciec z racji renty zajmował się (fantastycznie) małą siostrą, a rodzicielka chodziła do biura. Niestety po powrocie z pracy sama odwalała większość prac domowych (niby jej pomagałam), tak więc dojrzewałam w przekonaniu, że sorry, taki model rodziny to nie dla mnie. I tak mi pozostało do dziś, co mi bardzo odpowiada.;)))
Na pewno nie wychowywalem się w modelu matka w kuchni, ojciec na kanapie. Aczkolwiek w kwestii tresury w sprzątaniu matka przesadziła i mam teraz silną fobię do porządków :D
A ja tam byłem indiańsko kowbojski. Zaczytywałem się groszówkami z Globu i Wernicami. Szklarskimi zresztą też. Z kolei ominęła mnie faza SF, oprócz jakichś tam młodzieżówek Peteckiego (chyba?) i Broszkiewicza, tych z akcją w kosmosie :)
Ooo, groszówki z Globu, miałem komplet, nawet przeczytany, ale serce mi zabiło tylko do jedynej w zestawie powieści pirackiej :D
Pirackiej?! Pierwsze słyszę :)
Złoto z Porto Bello, prequel do Wyspy Skarbów, sam miód i orzeszki :)
Według mojego telefonu :-) Ilka jest zdrobnieniem od Ilzy, która z kolei pochodzi ze zdrobnienia niemieckiej odmiany Elżbiety – Ilse. A tej Bieńkowskiej nie czytałam akurat. Pozdrowienia
Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby w Polsce po wojnie ktoś dał dziecku na imię Ilza, o Ilse nie mówiąc, sentymenty antyniemieckie były zbyt żywe. Pozdrawiam.
Co prawda nie jest to moja bajka, ale mimo wszystko brzmi naprawdę i interesująco!