Księgozbiory polskie, cz. 17: Na ziemiach włączonych do Rzeszy

Księgozbiory polskie

Janina Wieczerska (ur. 1931), autorka książek dla młodzieży (m.in. „Plagi osiedla i innych opowiadań”) i dziennikarka, dzieciństwo spędziła w Poznaniu, który w czasie okupacji był częścią Kraju Warty, okręgu administracyjnego złożonego z ziem polskich włączonych do Rzeszy. Na terenach tych Niemcy prowadzili bezwzględną politykę germanizacyjną. W zbiorze swych felietonów „Regał podręczny” Wieczerska wspomina, jak wyglądało czytelnictwo w tamtych warunkach.

Krążył w czasie okupacji w moich rodzinnych stronach następujący epigram:

Mąki nie mamy — placki jadamy,

Wojska nie mamy — wojnę wygramy.

Przypomniał mi się teraz nagle, ale nie bez przyczyny: otóż stwierdziłam, mniejsza z jakiej okazji, w każdym razie z niejakim zdziwieniem, że najwięcej książek przeczytałam miedzy ósmym a czternastym rokiem życia. Samo w sobie nie byłoby to żadnym fenomenem: w erze przedtelewizyjnej opętane pożeranie książek było charakterystyczne dla osobników w tym przedziale wieku. Znamienne jest co innego; te kilkaset, a może nawet kilkanaścieset tomów, czyli zupełnie przyzwoitą bibliotekę, przeczytałam w miejscu i czasie, w którym książka polska nie miała prawa bytu: w Reichsgau Wartheland.

Wszelkie księgozbiory polskie już od grudnia 1939 roku zarządzeniem Greisera podlegały konfiskacie. Publiczne nie uniknęły śmierci: były deptane, mielone, palone. Prywatne — ukryły się po strychach, za szafami, w piwnicach. Nie wszystkie — te, które zostały w mieszkaniach po wysiedlonych, nie uszły swego losu. Choć zdarzały się cudowne ocalenia — z biblioteki moich rodziców uchronił się trzeci tom Potopu i kawałek Kubusia Puchatka, które palacz tartaczny zdołał wkopnąć pod taczkę, a potem przyniósł do naszej babci (uchowało się też albumowe wydanie Pamiętników Paska, z ilustracjami Andriollego, ale przywłaszczył je sobie pewien „Leistungspole” i oczywiście do babci nie zaniósł). Kilkanaście książek z biblioteki gimnazjalnej uratował pedel (pan Drańczarek, o ile dobrze pamiętam), a przechowywały wiernie chyba jego córki. Z księgozbioru Towarzystwa Czytelni Ludowych zostały tylko te tomy, których czytelnicy na szczęście nie zdążyli oddać przed 1 września.

Ania z Zielonego WzgórzaA jednak… „Bibliotek nie mamy — książki czytamy” — można by dopisać do cytowanego na wstępie epigramu. Już wiosną 1940 roku czynny był ruchomy, jednoosobowy punkt biblioteczny. Nieznana mi z imienia, zawodu i pochodzenia dziewczyna, panna Siniecka (nazwisko zapamiętałam, bo krążyło z ust do ust jako nazwa „instytucji”), z własnej, nieprzymuszonej woli, całkowicie bezinteresownie, kierując się jedynie miłością do książki i zrozumieniem dla współmiłośników, zaczęła krążyć po domach, wchodząc wejściami ,,od podwórka” z koszykiem (takim wiklinowym, z jakim w owych czasach chodziło się na targ) wypełnionym książkami. Z tego koszyka wyjmowało się, co się chciało, wkładając w zamian, co się miało. Panna Siniecka nie prowadziła żadnej kartoteki, powierzało się jej książki na słowo honoru, właściwie nawet bez słowa (była osobliwie małomówna), nie zdarzyło się jednak, by książka nie wróciła do właściciela. To zresztą w ogóle była święcie przestrzegana zasada — pożyczało się książki bez zastrzeżenia: „ale nie dawaj jej nikomu innemu”, bo wiadomo było, że ktokolwiek ją weźmie, bez wątpienia zwróci. Mnie osobiście w ciągu tych pięciu lat zginęła — i to pod koniec wojny — tylko jedna książka, Ania z Zielonego Wzgórza, cenna dla mnie szczególnie, jako ostatnia polska książka, którą dostałam od matki. Z tego powodu do dziś żywię żal do niejakiej Hanki R., która ją zgubiła i którą, jak mi się teraz wydaje, tylko z tego powodu po trzydziestu z hakiem latach pamiętam.

 

W koszyku panny Sinieckiej były książki wszelkiego autoramentu i poziomu, dosłownie, co popadło. Dzięki temu jeszcze dziś mam niejakie pojęcie o „Kurcmalerce” (jak się popularnie mówiło o legendarnej dziś Courths-Mahler), o Czarskiej, o Buyno-Arctowej, o Kierdeju, Harcerzach z Bagdadu, Krytycznej nocy w Kertwizelu, Kapitanie Łamigłowie, nie jest mi obcy Tarzan i Kara ben Nemzi, wiem plus minus, jak pisał Zane Grey i Edgar Wallace. Cenię sobie teraz te lektury — unikalne, jak się miało potem okazać.

Panna Siniecka po roku mniej więcej zniknęła z horyzontu. Wysiedlono ją do GG, zabrano na roboty do Panna z mokrą głowąRzeszy? Nie wiem. Powstała dotkliwa pustka. Zapełniałam ją, czym się dało. Czytałam stare wypisy szkolne, Mówią wieki, ba, nawet dwa tomy encyklopedii Gutenberga (hasła od Dewsbury do Europa i Kolejowe sądy rozjemcze do Laubzega), które nie pamiętam skąd do nas trafiły. Przyjaciółka matki przysłała mi z GG Historynkę L.M. Montgomery i Pannę z mokrą głową Makuszyńskiego — starczyło na tydzień. Kolega Wacek Świątek wygrzebał gdzieś zeszyty „Za 5 gr” — opowiastki historyczne. Cóż to było — połykało się pięć w jeden wieczór. Na szczęście „człowiek” rósł — i w pewnym momencie dorośli otworzyli przede mną swoje skrzynie. Najpierw pani Bogna Matczyńska, „starościanka”, jak ją nazywano. Boże, to był księgozbiór! Nareszcie mogłam przeczytać także i pierwszy i drugi tom Potopu i Quo vadis, i w ogóle całego Sienkiewicza, od Humoresek z teki Worszyłły do Wirów. No a skoro miałam za sobą Sienkiewicza, to stryj dopuścił mnie do Prusa. Znowu jak leciało: od Opowieści babuni do Dzieci. Tym sposobem nie są mi obce dzieła klasyków, które nie figurują w kanonie lektur nawet na polonistyce.

Nie wiem, kto był właścicielem kompletu podręczników klasy piątej i szóstej, które przerabiałam na tajnych lekcjach z panną Olejnikówną, dzielną, upartą nauczycielką. Ot, dostawałam je i oddawałam. Nie wiem, z czyjej biblioteki pochodził Pięcioksiąg przygód Sokolego Oka. Nie wiem, kto wielkodusznie puścił w obieg encyklopedię Świat i życie Trzaski, Everta i Michalskiego, Łowców mikrobów, Człowieka ustokrotnionego i inne tomy z Biblioteki Wiedzy. Wiem tylko, że mam wobec nich dług wdzięczności.

I dlatego, wrześniową okazję wykorzystując, piszę i wspominam tych, których znam, z nazwiska. Niewielka szansa, by felieton w tygodniku mógł „ocalić od zapomnienia” ich dawną, wierną miłość książki. Mogę powiedzieć: robię, co mogę. Ale oni — panna Siniecka, palacz tartaczny, woźny gimnazjalny, pani Matczyńska, panna Olejnikówna — mówiąc to samo — robili znacznie więcej.

Janina Wieczerska, Regał podręczny, Wydawnictwo Morskie 1980, s. 79–81.

(Odwiedzono 317 razy, 7 razy dziś)

18 komentarzy do “Księgozbiory polskie, cz. 17: Na ziemiach włączonych do Rzeszy”

    • No cóż, ja do dziś pamiętam, kto mi 30 lat temu paru książek nie oddał :( A co do głodu książki, to pamiętam wakacje u babci, kiedy z rozpaczy czytałem broszurki agrotechniczne dziadka i podręcznik fizyki dla kandydatów na studia zaoczne. Zaskakująco interesujący był ten podręcznik, dużo lepszy niż moje szkolne.

      Odpowiedz
      • Też tak mam, tyle że z kolekcją komiksów. No i z pożyczającym już niestety wykłócać mogę się u św. Piotra czy tam w innej Valhalli :( I czytanie dziwadeł, bo nie było wyboru, też pamiętam :)

        Odpowiedz
          • Swoją drogą szkoda tego opętanego pożerania książek. A miało miejsce i w erze TV. Przaśnej i niewiele oferującej, ale jednak. A i pożyczania szkoda, bo teraz prędzej po pieniądze ktoś przyjdzie niż po książkę.

            Odpowiedz
              • Przy takim księgozbiorze wcale się nie dziwię :) Ja ewentualnie robię za głos doradczy np. w kwestii książek dla dzieci i młodzieży :D
                Swoją drogą, te wojenne sytuacje wskazują jaki w nas duch przekory. Nie można, to czyta i woźny i panienka z dobrego domu :) Może by tak w ramach kolejnych tarczy zakazać czytania, to zaraz by się podziemie stworzyło :P

                Odpowiedz
      • Ja z kolei pamiętam, kto mi zniszczył książki.;( I nie pożyczam.
        Chyba nigdy nie zdarzyła mi się taka posucha, żeby czytać broszurki agrotechniczne albo zbiór zadań do matematyki – zawsze miałam przy sobie przynajmniej jakieś czasopismo. Przezorny zawsze ubezpieczony.;)

        Odpowiedz
        • O, dla takich to ja mam osobną czarną listę, szczęśliwie niedługą :)
          Pojęcia nie mam, czemu nie zabierano mi na wakacje żadnych książek. Podejrzewam, że podróż pekaesem z walizami i dwójką dzieci nie sprzyjała obciążaniu bagażu, a pewnie i nie było co zabierać, bo to były czasy pustych księgarń i wyczytywania bibliotek. Jak miałem 10-11 lat, to już sam coś sobie zabierałem, tyle że kończyło mi się po dwóch dniach i znowu były grane broszurki i co-tam-w-rękę-wpadło.

          Odpowiedz
          • Ooo, to chyba pochłaniałeś wtedy książki jak smok.;) Chociaż to naturalne, że w dzieciństwie moce przerobowe są większe.
            Mnie rodzicielka po latach oświeciła, że ojciec cichaczem wyjmował mi książki z bagażu, bo uznawał, że za dużo zabrałam. Ale to chyba bajka, bo przecież bym się połapała.;)))

            Odpowiedz
            • Z biblioteki publicznej moglem wziąć pięć książek, a bywałem tam średnio raz na tydzień. W szkolnej bibliotece od piątej klasy miałem wstęp między regały, więc pewnie wynosiłem drugie tyle. Podejrzewam, że do końca podstawówki miałem wyczytane jakieś potworne ilości i niczego tak nie żałuję, jak tego, że nie spisywałem tytułów :( Rany, wyjmowanie książek z bagażu jawi mi się jako kompletna zgroza :P

              Odpowiedz
  1. Ja pożyczyłam swego czasu koleżance Chama Orzeszkowej, nie oddała do dziś twierdząc, że w ogóle nie pamięta, aby jej pożyczyła. Była skreślona z listy koleżanek przez lata, potem na nią wróciła, ale książek już jej nie pożyczałam. Bo to chamstwo nie oddać Chama. A z książkami na wakacjach, to już kiedyś wspominałam, jak spędzałam je u babci w Ustce to były tam dwie cudownie zaopatrzone księgarnie, gdzie kupowałam wszystkie pastelowe wydania książek z sową oraz wszystko co wpadło w ręce a napisane było przez nazwiska znane mi z innych lektur. Tym sposobem przeczytałam wówczas całkiem sporo Żeromskiego. Zabierałam potem te książki na plażę i czytałam, czytałam, a znajomi patrzyli z politowaniem, że taka biedna, że musi czytać na wakacjach, pewnie jakaś poprawka ją czeka. Natomiast w Poznaniu u drugiej babci wyczytywałam książki z biblioteki wujka, tam całkiem sporo przeczytałam Conrada. Pamiętam też czytanie Sienkiewicza u cioci w Runowie, leżał pod szklanym blatem stolika, ach cóż to była za rozkosz, nie miałam wcześniej do niego dostępu.
    Podziwiam, że podczas wojny ludzie czytali, kiedy ja podczas pandemii (która jest o niebo mniej depresyjna, dotkliwa) czytam mniej.

    Odpowiedz
    • Och, też bym skreślił :) Miałaś szczęście, że wakacyjna rodzina dysponowała księgozbiorami albo miałaś księgarnię niedaleko. Jako dziecko nie mogłem biec 3 km do miasteczka po książkę, ale jako nastolatek już chodziłem i pamiętam, jak z rozpaczy, że nie ma nic ciekawego w ofercie, kupiłem Odyseję. I przeczytałem :)

      Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.